1 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2021-01-12 10:38:50)

Temat: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.

D Z I E C I   W I E J S K I E   N I E   B A W I Ą   S I Ę   W   P I A S K O W N I C Y 


Na podstawie własnej biografii: ...D O G O N I Ć  WSPOMNIENIA...   
[ Biograf chłopca Mietka - poezją, prozą i opowiadaniem ]

[ Zdjęcia, które występują, jeżeli chcesz zobaczyć, musisz przenieść na: wp.pl
Powodem jest to, że: http://www.far.org.pl/forum/viewtopic.php?pid=73782#p73782
Niektóre zdjęcia posiadają możliwość bez przenoszenia na: wp.pl do otwierania,
niektóre samoistnie przeskoczyły do pliku Picasa Web Albums, niektóre wstawiane były
już po zastosowaniu blokady przez Administratora strony. ]   



                         Powód  pisania  wierszy  i  opowiadania


Czytając wiersze i opowiadania, gdy dostrzeżecie różnego rodzaju błędy, literówki,
grafomanię, pamiętajcie, że ja każde słowo napisałem sam, nikt w tym mi nie pomagał.
A przecież do wypadku należałem do ludzi klasy chłoporobotniczej i do zaiwania na roli
i w kopalni, a nie do pióra. Za pióro wziąłem się już po wypadku, gdy los posadził mnie
na wózek inwalidzki, w tym wypadku musiałem robić coś - wziąć się za coś. 
W kolejności kalectwo i charakter popchnął mnie do pisania - i teraz nie potrafię już
wyzwolić się z tego. Piszę wiersze i opowiadanie sobie i Wam...   



                              MIECZYSŁAW  B O R Y S

                   
                        ...D O G O N I Ć  WSPOMNIENIA...
                                    własnej biografii
                       czyli raz jeszcze przeżyć dzieciństwo   


                               Życiorys  własny  autora


Urodziłem się 20 grudnia w 1955 roku w rodzinie chłopskiej we wsi Cimanie, w powiecie
sokólskim na Podlasiu. Przyjście na świat odbyło się w domu rodzinnym przy akuszerce.
Zatem rodzice mieli całkowity wpływ na dowolną datę urodzenia w podaniu do figurowania
w metryce urodzeń. Z tego względu, żeby być młodszym, co było takim myśleniem, zapisali
mnie w Urzędzie Statystyk Urodzin, podając datę dowolnie sobie wcześniej wybraną, jako
15 stycznia 1956 rok. Natomiast w metryce kościelnej figuruję jeszcze inaczej, a mianowicie
jako urodzony 3 stycznia w 1956 rok. Najprawdopodobniej w tym dniu rodzice ustalali
z księdzem proboszczem parafii Zalesie datę chrztu i podali taką datę urodzin do metryki
kościelnej. Przyszedłem na świat jako drugi chłopiec w półtora roku po starszym bracie,
który ma na imię Stanisław. Ojciec ma na imię Izydor o imieniu francusko brzmiącym,     
a to z takiego powodu takie imię rodzice nadali, iż prawdopodobnie pradziad ojca z czasów
marszu Napoleona na Rosję, wracając z wojny osiedlił się właśnie tutaj we wsi Cimanie.
Ojciec prowadzi ubogie gospodarstwo wraz z matką o imieniu Marianna z domu Kułak
o nazwisku panieńskim ze wsi Popławce z parafii Kundzin. Przy ojcu również pozostaje
brat Albin, który jest kawalerem bez założonej własnej rodziny. Brat ojca, będąc od
dzieciństwa ruchowo utykającym na jedną nogę i intelektualnie ułomnym oraz analfabetą,
gdyż z powodu inwalidztwa w ogóle nie chodził do szkoły, jest skazany na egzystencję
przy swoim bracie i jeszcze w dodatku jest około 15 lat starszym. Mniej więcej w półtora
roku po moim urodzeniu przyszła na świat pierwsza siostra, która ma na imię Mirosława.
A kiedy miałem już trzy lata, urodziła się druga siostra Janina. [...Zanim przyjdzie na świat
trzecia siostra Wiesława i zarazem ostatnia, będę mieć już między dziesiątym, a jedenastym
rokiem życia, zatem wszystko będę dobrze pamiętał.] Kiedy miałem między piątym, a szóstym
rokiem życia w 1961 roku w lipcu tuż przed żniwami lub podczas żniw, we wsi wybucha pożar,
który doszczętnie pochłoną prawie całą wieś, które wydarzenie pokrótce opisuję rozpoczynając
swoją biografię: "DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ W PIASKOWNICY". Jest to moja pierwsza
pamięć, mając między piątym, a szóstym rokiem życia, jest to wiek w którym dziecko zaczyna
poznawać i rozumieć świat. A zatem w tym wieku napotkany w życiu pożar wsi nie mógł
przejść ot tak sobie obok w psychice wówczas tak małego człowieka. A zatem poniekąd
i dlatego musiało to się odbić w jakimś negatywnym stopniu w dalszym życiu tak małego 
człowieka, jakim wówczas byłem ja. Stąd tak dobrze pamiętam ten tragiczny pożar wsi.
W 1963 roku w dwa lata po pożarze wsi rozpocząłem uczęszczanie do szkoły podstawowej
w Starowlanach, która jest odległa o 3 km. od wsi, co poniekąd także opiszę to wierszem
rozpoczynając wieku szkolny - pójściem do pierwszej klasy szkoły podstawowej. 
W 1966 roku przystąpiłem do Pierwszej Komunii Świętej, w następny rok do Bierzmowania.
W dalszej części chłopięcego życia będę pasał krowy we własnym gospodarstwie, jak i również
w gospodarstwie stolarza z tej samej wsi, w zamian zapłaty rodziców za budowę naszej
stodoły. Do piątej klasy, kiedy uczęszczanie do szkoły odbywa się na popołudnie, będę pasał
krowy stolarza z rana, a podczas wakacji z rana i po południu. Kiedy już podrosnę mniej
więcej od piątej klasy będę pasł krowy tylko z własnego gospodarstwa, rano i popołudniu
na wakacjach, a podczas okresu szkolnego tylko po południu. Oprócz tego między innymi
pomagać będę przy pracach polowych związanych ze wszystkimi robotami na roli w polu,
jak i przy obrządkach w gospodarstwie przydomowym. Przelewek nie będzie, pracować się
będzie już w tym wieku, jak dorosły i nie tylko we własnym rodzinnym gospodarstwie, ale i
zacznie się już chodzić do robót do innych gospodarstw, jako na odrobek za pożyczanie
pieniędzy przez rodziców na nasze dziecięce szkolne potrzeby lub po prostu na odrobek za
prace polowe różnego typu wykonywane w naszym gospodarstwie przez rolnika, który posiada
rolnicze maszyny, jak na przykład ciągnik, snopowiązałkę, kopaczkę do ziemniaków i tymi
maszynami wykonywał w naszym gospodarstwie polowe roboty. Zamiast równorzędnej zapłaty
gotówką za wykonywanie tychże robót, trzeba było iść całą rodziną, żeby tę równą należność
odrobić własnymi rękoma. W innym razie rolnik za pieniężną zapłatę nie zechciałby wykonać
tych robót, iż często jest tak, że na przykład posiada maszyny rolnicze, a nie ma w rodzinie
rąk do roboty we własnym gospodarstwie, iż przeważnie dzieci są poza domem na uczelniach
lub gdzieś w świecie. Najczęściej bywa tak, że gdy ogólnie rolnik zazwyczaj bogactwem
przewyższa biedniejszych rolników, którzy są mniej od niego rolni. A przecież wiadomo, że nie
wszystko da się wykonać maszynami. Również w wolnych chwilach związanych z brakiem w
tym czasie robót we własnym gospodarstwie i w razie z niekoniecznością odrobków w cudzych
gospodarstwach, będzie się chodziło do ludzi do robót w wiejskich gospodarstwach za czystym
zarobkiem. Wykonywać będzie się prawie wszystko między innymi, jak: suszenie siana i
zwózka, przy żniwach zbóż i zwózce, wykopkach ziemniaków i przy innych różnych robotach
związanych w rolnictwie, nawet przy wywózce z obory obornika i przy rozrzucaniu
wywiezionego już na polu obornika. A kiedy z roku na rok nabierze się jeszcze mocniejszej
krzepy w rękach, a zdrowie będzie się miało, jak końskie, [ zwłaszcza podczas szkolnych
wakacji ], będzie się chodziło do ludzi i do murarki. A że po nastaniu Edwarda Gierka, rolnictwo
zaczęło się rozwijać i wsie zaczęły się rozbudowywać w budynkach gospodarczych, to z tego
powodu robót będzie co niemiara. Ludzie sami, którzy będą budować się, przychodzić będą
i wręcz z łaską prosić, żeby przyjść do robót budowlanych jak najbardziej za odpowiednią na
dany czasy zapłatą pieniężną za dniówkę. I tak życie będzie się toczyło przez następnych kilka
lat aż do ukończenia szkoły podstawowej. Z roku na rok stanie się coraz to bardziej
doroślejszym, a co za tym idzie coraz to bardziej silniejszym i coraz to bardziej nabierać się
będzie większej krzepy, tym samym bardziej będzie się mieć większy hart do roboty fizycznej
na roli. Z przynieś, podaj, pozamiataj, jak przysłowie mówi, choć to na wsi jest mało
praktykowane, tym bardziej wykonywane, [ bo trudniejsze są roboty ] zacznie się naprawdę
wykonywać roboty całkiem dorosłego i męskie między innymi jak: koszenie łąki, to przez cały
dzień katorżnicza robota zwłaszcza dla chłopca, który dopiero wchodzi w ciężką robotę bez
odporności fizycznej dorosłego mężczyzny, jeszcze w wieku czternastu, piętnastu, a nawet
jak i już szesnastolatka. Następna robota jeszcze gorsza i bardziej fizycznie wyczerpująca,
jak wywózka obornika zwłaszcza ładowanie na furmankę, to po całej dniówce ręce będą
drętwieć, że trudno będzie unieść je do góry. Albo jak przy murarce ręczne łopatą mieszanie
piasku z cementem, następnie z wodą, taszczenie zaprawy cementowej taczką w miejsca
przeznaczone przede wszystkim, jak zalewanie betonem stropu na przykład piwnicy lub innego
fragmentu budynku, tak żeby został związany beton bez skazy budowlanej na przyszłość.
Kto miał już z tym do czynienia, wie o co chodzi. Zatem robotę trzeba wykonać w jednym dniu.
Z tego względu przy takiej robocie pracować trzeba cały dzień i jeszcze dłużej wieczorem przy
lampie elektrycznej, żeby wykonać wspomnianą robotę dla prawidłowego związania betonem
stropu. Albo między innymi, jak kopanie wykopów zwykłym szpadlem i łopatą pod budowlane
fundamenty, ładowanie piasku ze żwirowni na furmankę lub jeszcze gorzej na wyższą
platformę, jak na traktorową przyczepę, wymaga dużo wysiłku i poświęcenia do roboty
obowiązku. Najbardziej jest męcząca taka robota nie z reguły ciężka wysiłkiem fizycznym,
jak ma się już tak zwaną tą krzepę, lecz taka robota, która nie będzie dawać przerwy
przynajmniej krótkiego odpoczynku podczas ciężkiego wysiłku, przy której robocie trzeba
będzie całą dniówkę zapieprzać, jak rozładowywanie worków z nawozami mineralnymi, czy
jeszcze gorzej worków z cementem, cegieł, gdyż tego jest zawsze dużo. Nie w sposób nie
wyobrazić i nie wspomnieć takich robót, jak na roli orka pługiem na parę koni przez cały
dzień, która już w przyszłości mnie czeka i nie pominie za żadne skargi czy wymówki, skoro
przeznaczenie urodzenia w chłopskiej rodzinie mnie spotkało. Chodzenie za pługiem i końmi -
tam i z powrotem i trzymanie w rękach pług, żeby lemiesz nie wypadł z orki trzeba będzie nie
lada wprawy i siły zwłaszcza w tak młodym wieku, jak chłopcu kilkunastoletniemu.
Tak na marginesie to nie będzie, jak chłopca miejskiego jazda rowerem po miejskim chodniku.
Tutaj trzeba będzie mieć jaja i być odpornym i wytrzymałym na trudy roboty na roli.
Chodzenie za pługiem przez cały dzień zwłaszcza w pierwszym dniu orki po zimie lub jesienią
po lecie będzie dniem najgorszym. Tam i z powrotem przez cały dzień na przykład w odległości
stu, czy dwustu metrów za pługiem będzie dawać tak mocno w kość, że nogi podrętwieją
i będzie się tak zmęczonym, że kiedy człowiek, a raczej jak w moim przypadku chłopiec wróci
do domu, to tylko od razu padnie do łóżka spać, zwłaszcza po pierwszym dniu, kiedy siły
opadną doszczętnie, a co najmilsze wówczas będzie to tylko wspomniane łóżko.
Takie życie będzie w starszych klasach szkoły podstawowej. Ale pamiętajcie mieszczanie,
którzy wysiłku i potu nie doznaliście, a będziecie tylko znać z rozrywki uganiania się za piłką.
Nie oznacza to, że moje życie jest gorsze od waszego. Wszystko zależy od tego, jakie ma się
rozumowanie życia i rolę obowiązków wykonywanych w swoim środowisku.
Jednemu nawinięcie onuc na nogi sprawi wysiłek, a drugiemu orka w polu nie będzie trudem,
lecz rozumianym obowiązkiem.

[ Na okładce książki mapa geograficzna obszaru w którym dzieją się wydarzenia, panorama
wsi i dom rodzinny autora z dzieciństwa. ] 

https://www.google.pl/maps/@53.5053285,23.5282006,14z

https://photos.google.com/photo/AF1QipOpc9KlIr5F89MQhwDs346iNRenXANPFyyriuAz?hl=pl

https://photos.google.com/photo/AF1QipNoWXiekCRggfo7lBj1WbLtgZD17F7FuF6jW1-n

*
Jeśli wychowujesz się w mieście, to masz pecha.


       
                          ROZDZIAŁ  I 
                       
             W I E K   P R Z E D S Z K O L N Y

                     PIERWSZA  PAMIĘĆ
                         [ Pożar wsi! ]   

 
Lipiec przed żniwami - lato w pełni, jest nas czterech, przebywamy
nad sadzawką, wchodzimy do wody zanurzając nogi do kolan, łapiemy
żaby, pijawki, które przyklejają się nam do nóg, odrywamy już na brzegu.   

Między wsią, a sadzawką, pola w złotych zbożach dojrzewają.
Po spojrzeniu w stronę wsi, oczy nasze ujrzały, jak od wsi dym z powiewem
wiatru falując na pole i łąkę ku ziemi się kładzie, zbliżając się do nas!

Wystraszeni co się stało? Co się dzieje? Z lękiem i strachem ku wsi biegniemy,
bo tam przecież domy nasze stoją! Biegniemy ścieżką między łąką, a łanem zboża.   
Gdy dobiegliśmy na samą górę "Antonowego wzgórza"* - zobaczyliśmy na własne
oczy pierwszy raz w życiu jak domy, obory i stodoły w piekielnym ogniu stojące płoną!   
Widząc to zjawisko ze strachu przez krótki czas z przerażenia stoimy jak zamurowani, 
nie wiedząc, co ze sobą zrobić dalej, stać czy biec do wsi, którą ogarnął pożar?!     
Czy z przerażenia uciekać w odwrotną stronę? Spoglądamy jeden na drugiego...
Patrzymy na płonącą wieś... W końcu zbieramy się na odwagę i biegniemy w stronę
płonącej wsi. Znajdując się już na ulicy, rozbiegliśmy się w kierunku swoich domostw.   
Matki nas przygarnęły pod swoją opiekę, mając nas w obecności wzroku tak, żeby 
nam nic złego się nie stało. Tymczasem słupy dymu wydobywające z płonących chat,
obór, stodół pną się pod niebo lub z powiewem wiatru kładą się falą zygzakową ku
ziemi, jak wstążki na wietrze! Budynki, które mają dachy pokryte dachówkami,
rozgrzane pożarem strzelają, jak groch wrzucony do pieca! W oczach przerażenie
jest większe, niż to zjawisko płonącej wsi! Wiatr jęzory ognia przenosi na obręb
dalszych domów, obór i stodół! Z wojny granaty zaległe na strychach domostw,
obór, stodół wybuchają jeden po drugim! Wybuchy z piekielną siłą strzech rozrywających
i płonących unoszą się ku górze i z porywem wiatru jeszcze niedopalone resztki żarzące 
się dalej i dalej niesie ze sobą, po czym wypalone gdzieś tam dalej opadają na ziemię
w postaci już popiołu. Przerażeniem i paniką cała wieś jest ogarnięta! Kobiety dzieci
poczęły ku sobie tulić, żeby przed straszliwie potężnym przerażeniem uchronić.
Niektóre nawet zasłaniają oczy dzieciom, żeby nie patrzyły na tak przerażające zjawisko.
Z tych obór, które doszczętnie jeszcze ogień nie ogarnął, mężczyźni zwierzęta przed 
ogniem i w rezultacie przed śmiercią w panice zaczęli wypędzać! A te budynki, które już
są ogarnięte w całkowitym ogniu, płomienie i rozgrzane powietrze ludzi tylko na dystans
trzyma w załamaniu rąk w bezradności pozwala swemu dobytkowi się przyglądać, jak
tracą na zawsze! Z obór zwierzęta na wskroś się rozpierzchły i to jest ich ocaleniem. 
Z sąsiednich wsi wozy konnej Ochotniczej Straży Pożarnej przyjechały i gasząc jedne
płomienie ognia, strawieniem w tym nie przybywa, gdy ogień wszystko pożera co ogarnął! 
Po tym z sąsiednich gmin, jak z Sidry, Kuźnicy kilka zastępów Straży Pożarnej na
Starach przyjechało i kilka wspomagających z powiatu Sokółka płonącą wieś gasi.
Pożar ogromnie jest straszny! Wojewódzki helikopter z Białegostoku na "Antonowym
wzgórzu"* wylądował! Nas dzieci, helikopter bardzo zainteresował z prostej przyczyny,
skoro pierwszy raz go widzimy. I to jakby w jakimś tam stopniu pozwoliło na czas jego
obecności zapomnieć nam, co dzisiaj w naszej wsi ogromnie strasznego się stało. 
Wszystkie dzieci jakie są, przybiegliśmy do helikoptera i mimo pożaru wsi, mając w oczach
przerażenie i strach, z zaciekawieniem przyglądamy się tej nieznanej nam maszynie,
która potrafi latać, pionowo wznosić się i zniżać. Z helikoptera Służba Medyczna
ludziom z pożaru urazy i oparzenia opatruje. A kto przez pożar z rozpaczy w utracie
dobytku, przytomność traci lub zachowuje się jakby postradał wszelkie zmysłu rozsądku,
temu zastrzyk lub lek doustny zostaje pilnie podany.     

Mój dom płomieni ognia nie doznał, stoi dalej nienaruszony, ale widział jak od sąsiedniego
domu płomienie ognia z wiatrem na wschód w wieś poszły. Po pożarze wsi, gdy wróciłem
na własne podwórze, podszedłem do między z sąsiadami i z przerażeniem patrzę,
jak sąsiadka trzymając na rękach najmłodszą córkę z płaczem stojąc nad zgliszczami
spalonego domu, z ogromnym ubolewaniem opłakuje rodzinny los. Widok pożaru wsi,
wybuchających spod strzech budynków granatów powojennych, przerażenie mieszkańców
dorosłych, tym bardziej dzieci, wypędzanie bydła i świń z obór przed groźbą spalenia się
żywcem, panika ludzi i zwierząt, helikopter na "Antonowym wzgórzu". Na koniec już ze
swego podwórka, przy miedzy z sąsiadami, przyglądanie się niedopalonym zgliszczom
domu - bel na krzyż leżących o zapachu spaleniska i temu lamencie sąsiadki i płakanie
jej córek, nigdy nie wymaże mi się z mojej pamięci.

[ Historia wydarzenia z 1961 roku ]   

...I tak następnie wydarzenie za wydarzeniem aż do dorosłości...   

Objaśnienie: "Antonowe wzgórze"* - usytuowane jest po środku wsi, nazwa pochodzi
od właściciela tego obszaru ziemi, który nosił imię Antoni. I tak z pokolenia na pokolenie
do dziś określa się to wzgórze.



      ODBUDOWA  WSI  PO  POŻARZE


Jeszcze widać zgliszcza i czuć zapach po pożarze,
Na gruzach fundamentów dalej leżą przepalone bele.
Biegnę zygzakiem przez wieś, widzę smutne ludzi twarze. 
Muszą odbudować wieś - to ich najważniejsze cele
Uporać się z tymi trudami i pokonać losową tragedię.
Ciekawość posyła nogi dalej i jest coraz weselej.
Tutaj leżą już bele budowlane o zapachu sosnowej żywicy,
Z niej wypływa lepiący klej, który jak stwardnieje doda belom większej żywotnicy. 
Tam dalej cegły zwożą, nie wszyscy dom, stodołę,
Oborę chcą wybudować z drewna zatem cegły mnożą. 
Rozbudowują gospodarstwa według dzisiejszej modzie. 
Biegnę dalej aż zapędziłem się na początek wioski.
Tutaj kopią pod fundamenty, gdzie jeden sąsiad drugiemu pomaga z troski.
Po drugiej stronie ulicy już wynurzają się ścian fragmenty!
Podbiegłem, zaglądam co w środku?
Stoją z petami w gębie trzech robotników.   
Krzyknęli do mnie: - Zmiataj stąd ty mały kmiotku!
Umykam z powrotem z tego miejsca nie dla smyków -
Biegnę drogą poza stodołami, tutaj idą odgłosy w młotku!
Wbijają ćwieki w stodół łaty, obok stają w krokwiach chaty
Ubrane już w łaty i w azbeście na początku.
Bez wyjątku na prawo dom na lewo łaty.
Od chaty do stodoły od stodoły do obory
Idzie łoskot w drewnie czesanym siekierą!   
U nas na Podlasiu lasy stoją w bory.
Gospodarstwa ze strzechy zamienią się jak w dwory!
Pożaru zmory ludzie już za przeszłość biorą.
Czas już do domu zygzakowym biegiem wracać -
W nogach zygzak w oku wieś zmartwychwstała!
W pamięci i na sercu pozostało sprawę badać
I na papier ująć skoro dusza moja bardzo tego chciała.



       PRZEBUDOWA  DOMU


Na wschód cała wieś poszła z dymem.
Już ludzie ustali opłakiwać niedole z rymem.
Ze wzgórza w słońcu błyszczą się srebrzyście dachy w azbeście,
A ściany mienią się w kolorze złota iście.
Kto przechodzi tędy nie spojrzeć nie w sposób
Na dzieło odbudowy wsi rąk wielu osób!
Na zachód jak chałupy stały tak i stoją, 
A miara czasu tylko je wykreśli lub ujmie ostoją.
Lecz mój dom, który stał między ogniem, a spokojem -
Czas ma wiekowy i jest świadkiem powstańców kosynierzy     
Napoleońskich idących na "Moskali"* w pełnym boju.                 
Dom moczony deszczem, palony słońcem, smagany wiatrem i zimą mrożony -
Stał się podupadły, spróchniały i pochylony!
Rozbiórka pogrzebie zagmatwane historie ziemi podległej
I Niepodległej oraz wichry wojen: powstańczych, pierwszej
Światowej, bolszewickiej* i z nią poniesie w niepamięć ubiegłej.
Tylko fundamenty z kamienia będą spoczywać w starym zwyczaju. 
Wrą roboty na starych podwalinach, otworem okien,
Belkami - spoczynek krokwi - ułożenie łatami
I śpiew stolarzy idzie w eter jednym tonem:
"Stoi dom w stanie surowym sosnowym!
Tralala, tralala, tralala, tralala, tralala, tralala".
"Haha, haha, haha, haha, haha, haha".
"Achacha, achacha, achacha, achacha, achacha, achacha".
I przeto w obecnej chwili przyszło się zamieszkać
W piwnicznej jaskini aż stanie się dom zamieszkaniem nowym.

https://photos.google.com/photo/AF1QipNLvI0QJTjzE_SzjtjEKMKPiPTdlExoR1_BxQmF?hl=pl

https://photos.google.com/photo/AF1QipOP1b1YZ3LjZYCHoifqrgP80pceUeLJRgo-JaFk

W piwnicy oprócz ciemnoty, chłodu i wilgoci
Nie raz nietoperz wleci, wystraszy mnie to ci!
Spać w nocy strach ogromny mnie ogarnia,
Nad głową strop piwniczny, to nie jasna miła poczekalnia.     
I czym częściej w piwnicy po stropie oczami wodzę -
Tym bardziej ze strachu z dnia na dzień
Na duszy marnieniem od siebie odchodzę! 
Czym bardziej dom w budowie powstaje,
Tym bliżej do wyjścia z nikłego piwnicznego życia,
Które na dziś los mi jeszcze zadaje. 
Wreszcie nadszedł już czas opuścić piwniczne cienie,
Iż stoi w całej okazałości rodzinne mienie,
Które nazywa się: nowy dom.

Objaśnienia: "Moskali"* - żołnierze cara Rosji w czasie wojny napoleońskiej.   
bolszewickiej* - wojny po napaści Bolszewików na Odrodzoną Rzeczpospolitą 
za wodza Piłsudskiego w 1920 roku.



       HALUCYNOGENNE  NASIONA 
                 

Między podwórkami sąsiedzkimi nie ma płotu,
Bez granic w ruchu kurom, gęsiom, kaczkom i świńskiemu miotu.

Krótko jest po pożarze wsi, która nadal się odbudowuje.
Krótko po geodezji ziemi chłopom, która należała się im i już o nią nie pomstują.

Szwendam się po podwórku, jak dziecko półdzikie 
Lub jak "Buszmen", co tylko niektóre słowa potrafię wymieniać jako polskie.     

Wierzba, bez, leszczyna, czeremcha, grusza tak zwana "dula",
Między tym chwasty w których dziecko chłopskie hula. 

Równe z chwastami o które się ociera
Lub za kurzymi gniazdami pod nimi się przedziera.

Pod chwastami drugi świat dostrzega:
Szczur, mysz, kurczaki i kura przebiega.

O pokrzywę, oset i "wilki"* się otrze
I do kurzego gniazda na czworaka dotrze.

Jaja, które w gąszczu chwastów znajduje -
Wybiera lub mamie wskazuje! 

Chwasty, które nasiona mają dojrzałe strączkowe,
Zjada - po czym halucynacji w mowie doznaje! 

Majaczy przed matką i Władkiem sąsiadem
Mówi: - Ja to zjadam! 

Sąsiad Władek, mamie powiada: 
- Jon, hetych nasianoł najełso! Spać jaho pałażyć, adna rada!   
[ - On, tych nasion się najadł! Spać go położyć, jedna rada! ]

Objaśnienie: "wilki"* - czyli przekwitłe dojrzałe chwasty łopianu.



PIERWSZE  ZAINTERESOWANIE  PRZYRODĄ   


Trudno smykowi nie wyjrzeć za płoty,
Kiedy tam łąka w poszyciu
Kolorowymi kwiatami wszędzie usłana.
Dalej lipy w gniazda bocianie ubrane
I bociany na lipach klekoczą!...   



           NA  ŁĄCE


Idę po łące w kolorowych kwiatach po kolana utopiony,
Po czym zrywam je mamie, żeby zanieść do domu.
Mama powiedziała:
- Mały, pajdzi nazrywaj ih aszcze kamu. 
[ - Synu, pójdź nazrywaj ich jeszcze komu. ] 
Kwiatów raz jeszcze cały pęk nazrywałem -
Zaniosłem pod krzyż przydrożny:
https://photos.google.com/photo/AF1QipMqa6f34z7PEMkN5dykyQyt-55uqVwi2TzRpWpo
Tutaj zmarli w drodze do Nieba
Z ziemskim światem się żegnali.



   DOGONIĆ  I  ZŁAPAĆ  MOTYLA 

 
Wracam na łąkę, dostrzegam motyle - gonię je!
Może złapię choć jednego za chwilę?
Motyl ucieka zygzakiem.
Gonię go na skróty aż przysiadłem rakiem -
Zmęczyły mnie moje buty.
Na boso szybszy będę od motyli,
Złapałem jednego w garść
I odkrywam delikatnie co chwilę.
Kruchy jest. Na dłoniach mam jego maść! 
Poznałem okaz przyrody. Pomyślałem...
Leć motylu łąkowy.
Idę dalej zobaczyć "busłowe rody"* -
Po drodze mijając pasące się krowy.

Objaśnienie: "busłowe rody"* - określenie w języku etnicznym autora czyli bocianie gniazda.



        SPOTKANIE  Z  BOCIANEM


Chodzi po łące, czerwone długie nogi stawia,
Szuka żab, nakarmić swoje w gnieździe brzdące.
Jak już żab się nałyka - wróci do gniazda
I z dzioba puści pawia.
Trzy małe boćki w gnieździe podane danie łykają.
Klekot od starych bocianów aż na "ślewczyznę" 
Po łące i krzakach olchowych się roznosi!   
I wszyscy uciechę mają.

Tam dalej na mokradłach,
Bocian drugi z drugiego gniazda chodzi.
Choć boję się, pogonię go. - Łach, łach!
W tym zdarzeń łąkowego uroku
Zapędziłem się aż na mokradła prawie pod rzekę.
Mam tutaj z jednego i drugiego boku kaczeniec,
Lilie wodne i kępy po których moja ciekawość idzie.
Przede mną krzaki olchowe,
W środku rzeka meandrem się snuje. 
Zanim dowiem się, co mi opowie,
Przynajmniej z jedna zima przeminie.
Dzisiaj nie pójdę dalej tam,
Boję się zapędzić daleko tak.     



      S Z C Z U P A K I   I   R A K I   

                 SZCZUPAKI


Ułożona przyroda-matka natura i usytuowana wieś jest tak,
Że zawsze wiosną, latem, nawet jesienią nad nią przeleci nie byle jakiś tam ptak. 
Rzeka okalająca wieś, przez olchowe krzaki, łąki, zakolami leniwie się snuje.   
W środku na gruncie suchym wieś po pożarze do zimy całkowicie się odbuduje.   
Na polach zboża zanim w dojrzałe kłosy się zmienią
I rychły czas nadejdzie chłopom klepać kosy.   
Tymczasem u stryja przyszła ochota iść na ryby aż usta się pienią,
Szuka ościenia, chodzi po podwórzu i pod nosem sam do siebie mówi:
"Dzie jon padziełso?" 
[ - Gdzie on się podział? ]
Głową kręci, wzrokiem po podwórzu wodzi... 
Już ma w ręku, ościenie znalazł,
Którym już może ze sto szczupaków na brzegu rzeki wyłożył? 
Ręką machnął do mnie i powiedział:   
- Mieciu, chadzi siuda, mały moj bratanok!   
[ - Mieciu, chodź tutaj, mały mój bratanku! ]
- Czas uziać cibie na ryby, kali uże hetaho czasu dażył. 
[ - Czas wziąć ciebie na ryby, kiedy już tego czasu dożył. ]

Idziemy miedzą, przysiadam, szczaw skubię.
Kłosy zboża przez wiatr ukłony robią.   
Gonię stryja, bo się zgubię!   
Między łanem zboża złotym, a bagnem w kształcie koła*,
Gdzie się znajdują różne ptaki, jest łąka,
Tutaj nade mną jeden lot swój na niebie zawisł,
Jest to skowronek taki, którego śpiew tak bardzo uwielbiam.   
Idąc do rzeki, bagno okrążyć trzeba, w nim kaczki lądując swój lot kończą.   
Czajki bez końca lot czynią aż spojrzeć jest miło. 
Obcując z przyrodą i błotnymi ptakami, bagno obeszliśmy
I ku rzece w olchowe krzaki weszliśmy. 
Stryj spragniony drogą, z menażki część wody upił 
I brzegiem rzeki podążając dalej uwagę skupił!
Wskazując palcem, powiedział: 
- Uhladajsa bratanot, a wot tam jon staić! 
[ - Patrz bratanku, o tam on stoi! ]   
Jak kot zaczął się skradać, iż boi, że kroki nad brzegiem rzeki stawiane -
Poniosą fale drgań po wodzie i umknie szczupak nimi spłoszony
Do brzegu po stronie drugiej, wtedy stryj szczupaka może zgubić?!   
Kilka kroków delikatnie za nim postawił,
Na moment przykucnął, żeby cień się nie pojawił! 
Po chwili oścień w wodę zanurzył i w szczupaka do dna jak nie przysolił.   
Gdy oścień z wody wynurzył, a szczupak na nim nabity,
Konając z życiem jeszcze z bólu się zwijał,
Kiedy na brzeg rzeki szczupaka położył, szczupak już nie żył. 
Ja go z radości do sobie przytuliłem, ciężki i śliski jest.   
Dobrze, że nie żyje, bo jeszcze do wody uszedłby mi.   
Stryj za szczupakiem drugim upatrywać zaczął, idzie, spogląda... 
I tutaj znowu szczupaka bydlaka zobaczył!
Czai się za nim wpatrzony, jak go podejść i na oścień nabić? 
Szczupak zorientował się, wodę ogonem zamulił i uszedł. 
Trzeba na drugą stronę rzeki przejść.
Woda przeźroczysta już się staje - wyraźne spojrzenie daje.   
Stryj, brzegiem rzeki chodzi, szczupaka wypatruje, szczupak stale go zwodzi. 
Wreszcie go dostrzegł! 
Brzeg suchy jest, drgań woda nie ma, cień słupem na wodzie nie spoczywa,   
Dopaść na oścień szczupaka okazja pojawiła się jak żywa!
A że stryj utykający na nogę jest, nogi stawia trudniej,
Między krokami dużo krecich kup, wyschnięta długa poplątana trawa, 
W dodatku olchowe krzaczki, sitowie, trzciny.
Ach, jak ciężko stryjowi jest z tej winy.
W końcu, stryj trafił w miejsce wygodne, gdzie szczupaka dojrzał -
Oko przymrużył, spojrzał, oścień do wody zanurzył
I gdy już dźgnąć szczupaka ruch miał wykonać,
Tymczasem szczupak jak stary lis,
Który być może już nie raz z takiej opresji uchodził, 
Nie ma zamiaru na ościeniu skonać.
Ogonem zamieszał, wody przeźroczystość wzburzył 
I uszedł, zanim stryj ponownie ościenia użył. 
Ściga go dalej, szczupak zygzakiem uchodzi -
Mylne powroty wykonuje, stryja zwodzi,     
Aż stryj serdecznie już się wkurzył! 
I powiedział: - Job jaho mać, uciakaja.
[ - Cholera jasna z nim, ucieka. ]
Lecz nigdy, jak Aborygen nie ma tego dość.
Chwilę poczekał, mętna woda uszła, okiem przymrużonym
Patrzy po przybrzeżnym rzeki tataraku
I aż wreszcie na płyciźnie szczupaka dojrzał i powiedział:
- Chalera na jaho!
[ - Cholera z nim! ] 
  - Smatry, bratanok!
Tam jon utkwiłsa i staić baz widocznaho znaku!   
[ - Patrz, bratanku! 
Tam on utkwił i stoi bez widocznego znaku! ]
Stryj podchodzi za szczupakiem bliżej, 
Oścień nad wodą trzyma coraz niżej, 
Powoli zanurza do wody i jak szczupaka nie dźgnie -
Wyjmuje z wody na ościeniu nabitego.
Na duszy stryjowi i mnie lżej.   
Kilowe cielsko na brzegu leży i już skonać czas mu mierzy.
Biorę szczupaka i obiema rękoma trzymam.
Z uciechą do stryja krzyknąłem: 
- Maju jaho!
[ - Mam go! ]
Stryj powiedział: 
- Da chaty, sam jaho niasi. 
[ - Do domu, sam go nieś. ] 
Nieść szczupaka duma i wiara...   

Objaśnienie: bagnem w kształcie koła* - teren podmokły jak szuwary między polem,
a krzakami olchowymi i rzeką terenu, który należy do obszarów wsi autora biografii.
                   
                 

              RAKI       


Słońce z nieba w lato praży... 
Stryjowi wybrać się na raki już się marzy.
Gwizdnął do mnie!
Echem po podwórzu się rozeszło!
W mgnieniu powiek na podwórzu już jestem, czasu nic nie zeszło.
Stryj powiedział:
- Chodź, bratanok, dzisiajka na rakie,
Pahodnaja niebo warożyć dobryja znakie.   
[ - Chodź, bratanku, dziś na raki,
Pogodne niebo wróży dobre znaki. ] 
Połów z pewnością obfity będzie.
Dzisiaj raki można spotkać wszędzie!
A że stryj z doświadczenia i wiekiem jest stary,
Dla mnie smyka przekaźnikiem wiedzy niczym dobre dary...
Podążamy za stodołą, miedzą, spoglądam,
Tam w lipach w trzech bocianich gniazdach po trzy młodziaki siedzą.
Z miedzy na pachnącą łąkę weszliśmy i zanim połowę przeszliśmy -
Idąc napotkaliśmy zajączka młodziaka, ze snu się zerwał!
Gonię go, lecz mi umknął.
Pościg mój krótko trwał, bo zajączek zygzakiem między krzaki chodu dał.
Na pociechę trzy motyle z łąki wyleciały, aby byle,
Nektarem z kwiatów są upojone,
Zygzakiem lecą chwilę i z upojenia do snu na kwiat przysiadły.
Gdzie kwiat łąkowy zapylony - tam swój żywot wiedli...
Pszczoła, choć w objętości jest mniejsza,
Lecz do skupienia uwaga jest pilniejsza!
Widzę już z dala, jak do ula w niskim locie się oddala. 
Dalej...
Choć łąką, lecz stąpać po suchym gruncie już się kończy -
Weszliśmy na mokradła - w nich dużo roślinnych pnączy.
Jak mnie smykowi raz po kępie, raz po trzęsawisku
Nogi stawiać jest raz za wysoko, raz za nisko.
Motyl nawet tutaj na lilie wodne zawędrował,
Żaba ukryta pod liściem, los bocianowi tymczasem ją nie podarował. 
Kręcę głową za bocianem, czajką, kaczką, kulikiem 
Aż w mokradła wpadłem, ja nieboraczek,
Choć zmoczony na spodenkach, koszulce aż do głowy,
Ale przerwać wyprawę po raki za żadne skarby nie ma mowy.
Już w prześwicie krzaków widać rzekę,
Wokół rzeki słychać niezliczoną ilość ptaków.
W słońcu obserwując je, przymrużyłem powieki. 
Chwila miła, wczoraj była tylko się śniła,
Dziś na jawie już widzę rzeka meandrem płynie leniwa.
Ciężki oddech łapię ze wzruszenia...
Stryj ciężki oddech łapie ze zmęczenia...
Jak tu pięknie wśród starych olch i przyrzecznych chaszczach,
Nad korytem rzeki widzę nawet krzaki porzeczki czerwonej i malin.
Już doszliśmy w miejsce, które stryj wybrał,
Na suchym brzegu rzeki przysiedliśmy, racząc się jej urokiem,
Obejmuję widok całym wzrokiem
I pojąć za nic nie mogę, jakoś płynie ona tak krzywo.
Tam gdzie widok olchami ją zasłania,
Po obu stronach widzę naraz jakby rzek kilka, o dziwo.   
Za rakiem, jak za szczupakiem chodzić brzegiem rzeki nie trzeba.   
Drgań nad brzegiem i słup cienia z nieba nic nie zmienia.
Położył się stryj nad brzegiem rzeki i począł zanurzać rękę do nory.   
Ze strach, co tam będzie aż przymrużyłem powieki. 
A u stryja ani krzyku, ani jęku,
Po czym wstał znad koryta rzeki i powiedział:
- Uhladajsa, bratanok, szto maju w rucce!   
[ - Zobacz, bratanku, co mam w ręku! ]
A ja na to:
- Raka czyrwonaho z szczypcami z pieradu,
Z zadu chwost padwiniany, jakby z lusok jest złożany. 
Jon z takoho radu.
[ - Rak czerwony ze szczypcami z przodu,
Z tyłu ogon podwinięty, jakby z łusek jest złożony.
On z takiego rodu. ] 
Stryj z głowy czapkę zdjął i powiedział:
- Za chrybiot jaho biary, jakby trawu skubał!   
Rabi tak usie z im! Wiedajasz. 
[ - Za grzbiet go bierz, jakobyś trawę skubał!
Rób tak zawsze z nim! Wiesz. ]
Ja stryja nie posłuchał i raka dotykałem jak żem chciał.
Rak jak za palec uszczypnął mnie, krzyknąłem:   
- Aua! 
Stryja raki nie imają się w każde zanurzenie ręki do nory.
Mnie przeszywa biernym strachem niczym senne zmory.
Stryjowi z garści wpełzają raki do czapki,
Niczym u komika z kapelusza kotki w białe łapki.
Rak po raku z nor stryj tak wyjmował
Aż pełną czapkę raków napakował!
Gdy chciałem dalej z rakami się pobawić,
Stryja radę zapamiętał, żeby znów na ból palca się nie żalić.
I nie tykałem już w raka kleszcze, 
Toć i dalej palec bolał jeszcze.
A toż brałem raki za grzbiet, jakobym trawę skubał.
W kleszcze raków nie wkładałem palec tylko kijkiem żem dłubał.
Gdzie dziś jest tak w Polsce?
A i na Podlasiu mało już gdzie jeszcze!



PIERWSZE  SPOTKANIE  ZE  ŚMIERCIĄ
   

Zmarła sąsiadka przez jeden dom,
Jeszcze nie z wieku, a z choroby.
Jestem tak mały, że słabo są mi znane groby,
Tym bardziej śmierć, która spadła na nią,
jak podczas burzy z nieba grom.   

Dom, który jest w chorągwiach pogrzebowych,
Że tutaj leży osoba zmarła
Nie wzbudza we mnie żadnego przerażenia. 
Przybiegłem zobaczyć nawet bez strachu,   
Iż jeszcze nie rozumiem czemu rodzina zmarłej 
nad nią tak mocno płacze? 

Podchodzę do sąsiadki, która leży w trumnie -
Przyglądam jej się jak na śpiącą...
I całkiem nie pojmuję czemu jest nie żyjącą,   
I tak ze złożonymi rękoma leży tak cicho dumnie?   

Świecę palącą ma włożoną w dłoniach, 
Czuję omdlewający zapach i zapach zmarłej.   
Widzę bladość na jej policzkach,
Tylko nie pojmuję czemu nie żyje? 



              POETYCKIE  ZAŚLUBINY 


Jestem już na tyle dość podrośniętym chłopcem,
Że z ciekawości przyrody zapędzam się poza dom na chłopskie rozłogi.
Spotykam podlaskich wyżyn pagórki na których rośnie kwitnąco biało-niebieski łubin.
Wchodzę w jego gąszcz i woń - chrzci mnie po wyniosłość poetyckich zaślubin...
Jest mi tutaj jak w raju - czuję się jak Boży mały Anioł. 
Owady, które spijają nektar łubinu, szepczą mi o cichej poezji...
Czuję się jak dziecko Mickiewicza i za nic nie chce mi się wyjść z tego polnego raju. 
Na niebie ukazał mi się znak w postaci Boga! Przybył do mnie!   
Błogosławił mnie. Następnie powiedział: - Ty, mój Boży synu, jutro będziesz poetą.
Natchniony wonnym zapachem łubinu, wzruszony obecnością Boga,
Wracam lekki jak Anioł ścieżką przez pola i łąki do domu.



        OPOWIEŚĆ  Z  DZIECIŃSTWA


Nikt nie czyta mi żadnych bajek, nie uczy nawet ojczystej mowy,
Rąbią gwarą etniczną jak leci w chłopskiej rodzinie.   
Jestem już sporym chłopcem przed pójściem do szkoły,
A nie umiem rozmawiać w ojczystym języku.   

Ojciec ani matka nigdy nie biorą mnie na kolana,
Mają ważniejsze zajęcia i obowiązki, niż obyczaje,
Które obowiązują gdzieś hen daleko stąd w rodzinach z dobrych domów.

Gdy przyjdzie jakiś chłop ze wsi do nas,
Huśta mnie i brata na swojej nodze, ale jest uciecha.

Do snu też nikt nie utula, nie śpiewa żadnych piosenek.

Za to ptaki uczą mnie języka mowy, polne wiatry słuchania,
Łąki i zboża wrażliwości, rzeka ciszy, obyczaje miłości do ludzi,
Lasy przetrwania, grzmoty strachu, przydrożny krzyż wiary, 
A Bóg umiłowany wychowa na poetę. 



             WIDOKÓWKA  DZIECIŃSTWA   


Wiosną:

Przemierzam miedzą, na prawo i lewo otula mnie zboże zielone,
przede mną łąki naturalne, zżółciały mlecz pachnie przy mnie,
wonny jestem jakobym w nim by urodzony. 

W "okrągłym błocie" czajki podobnie jak jaskółki rysują w powietrzu koła.
Po dojściu do mokradeł idąc po kępach przestępuję lub przeskakuję z jednej
na drugą, szukam ptasich gniazd aż do tych miejsc odkąd zaczynam się bać. 

Latem:

Wśród dojrzałych zbóż rośnie groch obfity w strączki, tę roślinę lubię niczym
słodycz rówieśników z dobrych domu. Gdy wchodzę w groch własny, buszuję
w nim do woli i bez lęku przed ucieczką w razie nadejścia właściciela gospodarza.   

Gdy podkradam się w groch sąsiada, kładę się w nim na czas pobytu i zajadam
strączki do woli nawet z łupiną, gdy jest jeszcze nad zbyt zielona. 
A gdy jestem na stojąco, spieszę się z niepokojem chaotycznie strączki zrywając
i pakując do kieszeni krótkich spodenek i rozglądając się czy w razie nie nadchodzi właściciel?! 
Świadkiem jest tego nad głową skowronek, pierzaste anioły, cień i słońce. 
Obok mnie zboża złote i wiatr, który po moim niewinnym ciele powiewa.
Z Nieba patrzył na to Bóg, który ma mnie w swojej opiece, mimo buszowania w cudzym grochu.



       MAŁY  CHŁOPIEC  NA  ŁONIE  NATURY


Jestem wśród wiosny i lata, wśród łąk, gęstych olch,
w środku wolno sennie płynie rzeka mego dzieciństwa. 
Gdy chcę się bawić; biorę wiadro lub kosz i na sznurku
zanurzam do wody - czekam... aż napłynie małych płotek.
Wyciągam kosz, rybek jest tyle, że zliczyć nie potrafię,
wrzucam do wiadra z wodą. Ojciec ze stryjem łąkę koszą:
szy, szy, szy, szy, szy, szy szelest kos słyszę wyraźnie,
a gdy kosy osełką ostrzą echo rozlega się po "ślewczyźnie".   
Jestem spokojny i cichy jak te rybki, które złowiłem,
szelest i ostrzenie kos świadkiem jest, że pod dobrą opieką jestem.
Utopić się nie w sposób jest, woda jedynie do pas sięga.
Czuję zapach olchowych liści, trawy, rzeki i rąk płotkami.
W pobliżu gołąb dziki się przygląda z "afrykańskiego kolczastego drzewa"*,
wysiaduje swoje dwa jaja w gnieździe skromnie zbudowanym z suchych patyków.   
Jestem na łonie natury wśród łąk, krzaków olchowych, rzeki,
jestem tak mocno wzruszony i tak jest mi dobrze i miło,
bo jestem w miejscu, które dobry Bóg stworzył.

Objaśnienie: z "afrykańskiego kolczastego drzewa"* - autor mam na myśli stary głóg.



             W  DZIECIŃSTWIE  NA  WSI
               

W dzieciństwie na wsi przyglądam się przyrodzie i z nią obcuję...
Przyglądam się, jak drzewa, rośliny wydają pąki, liście, kwiaty, owoce.
Dotykam, wącham po czym w sumie zjadam.
To uwrażliwi ukształtowaniem na lata późniejsze życia,
żeby szanować przyrodę, która jest życiem i która daje życie.

Obcowanie z ptakami i zwierzętami domowymi jak i dzikimi
w dzieciństwie sprawia wielką frajdę,
z czego obcuje się z żywym życiem.

Zabawki w mieście tego nie mogą zastąpić.


               
              GDY  JESTEM  MAŁYM  CHŁOPCEM


Często biegam do sadzawki do której wpływa wodny strumyk.
W sadzawce najpierw roi się od skrzeku żabiego - ...później od kijanek - po tym od żab. 
Są też pijawki, ze względu których nie lubię wchodzić do wody,
czasami sadzawkę tylko przepłynę wpoprzek.   
Przy dopływie i odpływie strumyka jest dość głęboko i nie muliście,       
w tym miejscu najczęściej lubię przebywać, 
skoro na dnie prądem wodnym naniesiony jest żwirek ze strumyka. 
W tym miejscu nurkuję chłodząc ciało rozgrzane po bieganiu na "ślewczyźnie".   
Po tym od sadzawki idę już jakby małą rzeczką aż ku rzece,   
gdzie jest pełno dorodnych ryb - takich, że po złowieniu trudno jest utrzymać w dłoniach.

[ Klawo jest jak cholera ]
Gdzie tam miasto z tym może się zrównać.



              POCZTÓWKA  Z  DZIECIŃSTWA   


Kiedy uczę się poznawać i kochać świat, mam zaledwie sześć lat.   
W obwodzie gospodarstwa wiejskiego nie ma płotu,   
A bardzo wiosennie, pachnąco i tak miło jest. 
Mogę na łąkę zapuścić się tak daleko ile we mnie odwagi.

https://photos.google.com/photo/AF1QipPM84Y9j2NzN12vz5EoCyrqUONjq26_FCiGSvdG?hl=pl

Tam łąka kolorowa powita mnie, motyli i os cała śmiała zgraja. 
Na łące tak bardzo pachnąco jest, że nawet we śnie tak by się nie przyśniło.
Jaskier się wyróżnia, pod nim mlecz widnieje, w kretowiskach krety buszują,
Czasami odważniejszy na zewnątrz pyszczek wysunie, by szybko się schować,
Gdy idąc przeze mnie ruchy ziemi poczuje. W ogródku warzywnym: marchwią,
rzodkiewką, ogórkami, szczypiorem i sałatą intensywnie pachnie…
Jest swojsko, gdy w ogródku się stoi. Tuż obok torfem i wilgocią ziemia pachnie. 
W olszynowych krzakach kukułka kuka, słowik na całą olszynę śpiewa. 
Słuchając go, z niewyspania tymczasem ziewam, ale to niczego nie popsuje.
Na „buślenicy”* „busły”* klekotem to udobitniają aż dzioby im się rozgrzewają.
https://photos.google.com/photo/AF1QipMj20C_iR9GscAXLH46cMekj7aw0Aaz5ctiqqC-
A kiedy w olszynach doszedłem do rzeczki, w której ryb nie ma, ale obok rosną porzeczki.
Ze smakiem zjadam z ogórkiem z matczynego ogródka. Żab jest tyle, że krok postawię
I już pluskają do rzeczki uciekając przede mną byle, choć nie jestem bocianem,
Co mógłby pozbawić je życia zjadaniem. Jestem chłopcem botanicznym,
Który ma wyrosnąć na poetę - już teraz wskazując palcem sam sobie,
Co mnie czeka na łące, w krzakach, nad rzeczką, w stawie?!
Spostrzegłem na ziemi w gniazdku skowronka, w krzakach widzę - obserwuję, dotykam,
Chronię lęgów ptasiego zarzewia. Tak pięknie jest być wiejskim chłopcem,
A jeszcze piękniej jest stać nad ptasim gniazda kopcem.   
Kiedy wstąpiłem na mokradła, szuwary, znajduję gniazdo kulika, kaczek kilka pary.
Wielka szkoda mi jest, że ptak się spłoszył, gdyby był jak gołąb domowy, na nim rękę położyłbym.
A tam już, gdzie zygzakiem rzeka się snuje, nad wyraz myśl podnieceniem się wykuwa...
Tam nie raz sum na brzegu lubi grzbiet wygrzewać, co mi tylko jest dłońmi,
Jak łopatą wyrzucić go na brzeg rzeki i po tym radować się, że ja jak myśliwy sprzed greki*.
Do domu z łupem wracać jest radośnie, że takie na jawie spotkają mnie baśnie.
...I dlatego między innymi, kiedy dorosnę stanę się poetą, bo od dziecka kocham Naturę Przyrodę,
Jak poeta swój wiersz.

  Objaśnienie: "buślenicy" - w języku etnicznym autora po prostu bocianie gniazdo.
  "busły"* - czyli bociany.
  sprzed greki* - autor miał na myśli, jak za czasów dawnych.



                TUTAJ,  GDZIE  LUDZIE  WSI  CHODZĄ  ŚCIEŻKAMI


Tutaj, gdzie ludzie wsi chodzą ścieżkami. Jestem tak mały, że w zbożu mnie nie widać.
Bez końca drogi chcę tą ścieżką iść, chcę aby ścieżka nigdy się nie kończyła.
Zapachy zbóż, idąc ścieżką są tak żywe: żyta, owsa, jęczmienia, pszenicy.
Później będą kwitnąć na pagórkach: groch, gryka, łubin, który przypomina polne mimozy.
Nad głową śpiewają skowronki. Zza polnej drogi nieopodal stąd dobiega zapach leśnej żywicy
i szumi wiatrem sosnowy las "szubienica". A że las jest na pagórku, widać całą okolicę.   

Tutaj, gdzie ludzie wsi chodzą ścieżkami. Nie tylko polnymi, ale i łąkowymi do chłopskich robót.
Wiatr przywiewa zapach mleczu, jaskieru, koniczynki, wierzb i olch. Nad głową kraczą wrony.
Na wieczór mgły unoszą się nad ziemią, które przenikają ludzi, jak duchy, lecz nikt skrzywdzony
nie zostaje.

Tutaj, gdzie ludzie wsi chodzą ścieżkami. W rzece z roboty zwilżają rozgrzane ciała,   
żeby je ostudzać i z potu obmywać. W olszynach słowiki tak głośno śpiewają, że tylko
uszy do słuchania nadstawiać.

Tutaj, gdzie ludzie wsi chodzą ścieżkami. Tutaj  jestem ja, mały wiejski chłopiec.

2 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2020-05-13 17:34:12)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA


               WIATROWY  MŁYN 


W nogach szybkim i zwinnym stałem się już, 
mam między szóstym, a siódmym rokiem życia mniej więcej. 
Same podwórko, to za mało dla wiejskiego chłopca wygody.     
Jeszcze chociaż bez rodziców zgody, ale ciekawość świata
popycha mnie oddalić się spod cienia chałupy otoczenia
na wiejską ulicę z chłopięcego zaciekawienia.
Widzę za wsią na wzgórzu młyn, wiatr obraca skrzydłami,     
czubki skrzydeł obite blachą błyszczą się w słonecznych promieniach...
Pobiegnę tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłem
lub nie pamiętam, że byłem zwłaszcza sam?   
Biegnę pod górkę po piasku na boso śladami końskich kopyt,
biegnę zygzakiem, po wozach żelaznych kolejny przecinam
lub zatrzymując się, by stopami dla zabawy zasypywać je...   
Jaskółki nad głową z lotu swoim cieniem, mój cień przecinają...
Na końcu wsi na rozstaju dróg przydrożnego Jezusa nie ma, 
to i przeżegnać się nie ma do kogo.   
Tylko wiatr hula dmący po głowie srogo i kręci skrzydła młyna,   
które trzeszcząc, historię swoją z pewnością młyn mi opowie?   
Lub właściciel, który młyn zbudował, z pewnością sporo będzie mieć 
do opowiedzenia mi o sobie, gdy tutaj się wychował i żyje. 
Wiatr skrzydłami młyna kręci, skrzydła i tryby w młynie trzeszczą!
Jaskółki w locie nad młynem furgają! 
Słońce w głowę ciepłem parzy aż z rozgrzania
przybiegając tutaj rumienię się na twarzy.
Wchodzę do młyna i idę po schodach drewnianych na samą górę.
Z pracy młyna, schody aż trzeszczą, nawet ściany i dach!
Tryby kamienne młyna mielą zboże, że aż strach. 
Widzę przez szklane okienko, jak mąka sypie się do worka.
Rozglądam się na wszystkie strony, po kątach buszują białe myszy. 
Wszystko jest białe i młynarz, który mnie jeszcze nie widzi i nie słyszy.
Wchodzę na samą górę młyna, gdzie młynarz jest zajęty mieleniem zboża. 
Nie ma przy nim syna, ani wnuka, sam się krząta po młynie
z papierosem w ustach i teraz tylko ja jestem mu za przyjaciela,
na którego jak na razie w ogóle nie zwraca uwagi, 
a stale pilnuje pracy młyna i worki z mąką obraca. 
Aż z czasem podszedł do mnie i powiedział:
- Kal ty pryszoł pahlenuć, ta szto tak staisz prastraszany?!
[ - Gdy przyszedłeś zobaczyć, to co tak stoisz przerażony?! ]
- Uhladajsa i wuczysa, jak padraściesz, moża prydziasz da minie pamahczy.   
[ - Przyglądaj się i ucz, jak podrośniesz, może przyjdziesz do mnie pomóc. ]   
Na to nic nie odpowiadam, tylko rozglądam się w koło...
Młyn z pracy aż się trzęsie, wszystko co z drzewa trzeszczy,
a w trybach i żarnach, jakby szoruje!
Aż strach się bać, ale nie uciekam, ciekawość jest silniejsza.
Pani młynarzowa przyniosła młynarzowi dużą michę zupy
z dużą wkładka mięsa i z grubą pajdą świeżego chleba zaraz z pieca
jeszcze ciepłego czarnego swojskiego naszego wiejskiego chleba.
- Mużyk, pryniasła tabie jadzenia.
[ - Mężu, przyniosłam tobie jedzenie. ]
- Dobro, pastał na stołaczku.
[ - Dobrze, postaw na stołeczku. ]
- Ta ja uże pajdu.
[ - To ja już pójdę. ]   
Młynarz usiadł na stołeczku i z ogromnym apetytem spożywa posiłek.
Nie rozmawia ze mną, jest zajęty jedzeniem,
zapewne kiedy je, chce mieć całkowity święty spokoju.
W trakcie jedzenia młynarza, młyn nie próżnuje, wiatrak napędza tryby,
tryby koła kamienne z czego do worka sypie się mąka...
Tymczasem młynarz dalej spożywa zupę ze smakiem sumiennym. 
Wiatr niezmiennie skrzydłami napędza młyn... 
A moja chłopięca wędrówka z ciekawości do młyna
nie jest zapewne ostatnia, a pierwsza.
Jutro nie omieszkam, aby znów tutaj przybiec
i przyglądać się pracy młyna i młynarzowi.



                  PIERWSZE  WESELE  Z  PAMIĘCI


Późna jesień, wiatry i chłód hulają po świecie, nie oszczędzając i nas. 
Z rolnych pól wszystko już dawno zwiezione, nawet i o wykopkach zapomniano. 
Tyle, co zostało roboty na polu, to u niektórych rolników dokończyć ziemi oranie 
przed sezonem zimowy. Może jeszcze w niektórych gospodarstwach są ogrody
warzywne do końca nieoczyszczone z brukwi i kapusty lub może i obornik nie u
wszystkich jeszcze wywieziony na pole. Ale obecna pora sprzyja większości
wolnemu czasowi, stąd i dobry czas na przykład i żeniaczkę, jak teraz to ma miejsce
u jednego kawalera w naszej wsi, który wchodzi w związek małżeński sakramentem
świętym składając przysięgę dzisiaj przed Bogiem i ludźmi, biorąc pannę z pobliskiej
wsi za żonę. Lat mam sześć może siedem, tak do końca sam nie wiem ile.
Ważne, że jestem zdrowy i nic mi nie dolega. Życie mam radosne i bez żadnych
smutków, ani żalu do siebie, rodziców i świata, bo i tak jako chłopiec mało go pojmuję. 
Dzisiaj w naszej wsi wesele, wiemy o tym już nie od dziś. Ślub odbędzie się w kościele
parafii Zalesie. Wieś cała tym jest poruszona. Matka moja wybiera się na wesele
nie jako zaproszona, a jako tylko uliczny świadek, mówiąc do mnie: 
- Mały, chodź chuczej!* 
- Synu, chodź szybciej! 
Ciemność już zapadła na dobre, więc w moim chłopięcym wieku trzymam się spódnicy
mamy, podążając do miejsca wesela. W naszej okolicy jest taki zwyczaj, że jeśli czyjeś
jest wesele, to ci, którzy na wesele zaproszeni, uczestnikiem chętnie chcą być.
A ci, którzy nie są zaproszeni, idą jako uliczni ciekawscy obserwatorzy przyglądać się
weselu na ulicy i pod oknami domu weselnego. Ciekawscy wesela z całej wsi zbierają się
w miejscu rozstajnych dróg ku gościńcu, łąkom i polom, niemniej jest to w pobliżu domu
weselnego. Godzina jest już wieczorna, ciemno i strasznie jak nigdy, ale zebranym tutaj
mieszkańcom wsi w zupełności nie przeszkadza, gdy zebranych ludzi w pobliżu bramy
weselnej jest bardzo dużo. Tyle ludzie we wsi nigdy jeszcze nie widziałem lub sobie nie
przypominam. Jeszcze we wsi nie ma elektryki, więc co któraś osoba ciekawska wesela
z powodu dużego skupiska ludzi na małym obszarze w ciemnościach potykają się na siebie.
Na środku ulicy, gdzie chłopi ze wsi umieścili bramę weselną, może i jest lampa naftowa,
przyniesiona przez któregoś chłopa, żeby w skupisku zebranych ludzi oświetlić miejsce,
kiedy pojawi się korowód weselny. Ale w tej chwili nie widzę tego. Ruch ludzi ogromny
koło bramy weselnej, zebranych jest może ze sto osób albo i więcej. Szmery, szepty,
rozmowy, uśmiechy ludzi koło bramy weselnej i niecierpliwe oczekiwanie na pojawienie
się wreszcie wesela. Gdy weselne furmanki z gościńca skręcając w wieś się pojawiły,
nagle zgubiłem się od mamy, iż ruchy ludzi w przemieszczaniu stały się nerwowe
i bardzo chaotyczne, albowiem z ciekawości każdy w kierunku wesela czym bliżej na hura.
Ale mamy intuicja przytomna szybko w tłumie mnie odnalazła i szarpiąc za rękę powiedziała:
- Mały, dzie ty padziełsa?*
[ - Synu, gdzie ty się podziałeś? ]   
- Chodź chutko za zamnoju!"*
[ - Chodź szybko za mną! ] 
Po tym ubrałem się w ciepłą kurtkę, którą mama trzymając mi podała. Cieplej i przyjemniej
nagle się stało, bo to w kurtce ciało się rozgrzało i przy mamie jest bezpiecznie.
Nagle stało się nadzwyczaj gwarnie i ludzie zaczęli przemieszczać się bliżej ulicy i bramy
weselnej, krzycząc: "Jedudź, jedudź, jedudź"!* "Jadą, jadą, jadą!" Trzymając się mamy,
żeby się nie zgubić, przemieszczam się razem z w kierunku bliżej bramy weselnej na
ile to jest możliwe. Pojawiające się wesele trudno, a raczej nie jest w sposób zobaczyć
w takim ogromnym tłumie ludzi, którzy z ciekawości tutaj przyszli, tłumem zasłaniają widok.
Ale mama stara się zbliżyć, jak najbliżej weselnej bramy, przy której najlepiej można
będzie widzieć cały korowód weselny, a w tym na czele pierwszą najważniejsza furmankę,
w której jest młoda para. Trzymając się mamy za rękę, mam pewność, że w tłumie nie
zgubię się i mam gwarancję, że wszystko zobaczę wyraźnie i dokładnie. Tymczasem chłopi,
umieszczonym kuchennym stołem na środku ulicy, który posłużył za weselną bramę,
wesele zatrzymali! Korowód weselny ma za zwyczaj taki, że konie pędzące wstrzymać 
jest koniecznością, honorem swata i młodego, dnia w jego życiu wyjątkowego przed Bogiem
i ludźmi tylko raz dane jest iść do Ołtarza poślubić Pannę młodą za żonę. Wesele jest już
przy bramie, w pierwszej furmance ma się rozumieć para młodych siedzą jak królowie,
wysoko jak na piedestale. Konie zgrzane z pianą na wargach, choć spocone i zdyszane
są niecierpliwe, kiwają i kręcą łbami. Furman trzyma lejce napięte, żeby w razie konie
spłoszone obecnością ludzi, choć są oswojone, nie ruszyły na bramę weselną i na parę
młodą, która przez chłopów do bramy weselnej jest przyprowadzona, żeby złożyć im
życzenia na nowej drodze życia wszystkiego najlepszego, wręczają kwiaty i zapraszają
do poczęstunku kielichem wódki. Ludzi ciekawskich jest tak sporo, że stoją po obu stronach
ulicy chociaż jest to chłodną porą i podczas panującej ciemnicy nie jest nikomu to żadną
przeszkodą. Ja stoję z mamą tuż blisko bramy weselnej, przyglądam się parze młodej.
Młoda para, jak obyczaj panuje z uciechą i radością przyjęli kwiaty, życzenia i do dna
wypili po kielich, po czym wrócili do furmanki i na niej zasiedli. A świadek młodego chłopom,
którzy brali udział w organizowaniu weselnej bramy, wręczył kilka butelek wódki.   
Po tym stół kuchenny, który posłużył chłopom za bramę weselną w pośpiechu odwlekli
na pobocze ulicy. Tymczasem jeden z najbystrzejszych organizatorów weselnej bramy
uniósł rękę do góry, dał znak, by korowód weselny ruszał w drogę pod domu młodego.   
Ludzie, którzy mają lampy naftowe starają się jak najbliżej stać przy korowodzie weselnym,
tym bardziej wozu pierwszego z parą młodą. Większość trzyma lampy nie na samym dole
z opuszczoną ręką poniżej kolan, a na wysokości ramion, tak żeby jak najlepiej oświetlić
furmankę na której siedzi para młoda. Stojąc z mamą kilka metry od furmanki weselnej
mam możliwość widzieć w całym świetle i w całej scenerii wdzięku i piękna państwa młodych,
a zwłaszcza wzrok mój skupił się na obrazie Panny młodej, u której powiewający welon
na zimnym wietrze, co chwila poprawia. I nie tylko welon, bo i łzy ze wzruszenia raz po
raz chusteczką wyciera... W innym wzruszającym położeniu natomiast jest Pan młody,
twarz ma uśmiechniętą i zarumienioną jak szczęśliwy młodzieniec skoro takowym i jest.
Tymczasem weselny muzykant stojąc na furmance gra na "bajanczyku"* rozciągając go
od ucha do ucha... Wesele ruszyło w drogę dalej. A że tuż za rozstajem dróg zaraz jest
dom Pana młodego, wiec powoźnicy zanim na dobre rozpędzili konie już musieli powozy
wstrzymywać wjechawszy na podwórze Pana młodego. A że podwórze jest obszarem
ogromne, powoźnicy całym korowodem weselnym zatoczyli koło objeżdżając raz podwórze.
Pięknie to wygląda w oczach wszystkich spoglądających ciekawskich, jaki i tym bardziej
jest atrakcyjniej parze młodej i niemniej gościom weselnym. Gdy para młoda znalazła się
już przed progiem domu, ojciec i matka Pana młodego witają chlebem i solą, jako swoich
dzieci, przy tym składają im najlepsze i najszczersze życzenia. Z dalszej odległości nie słyszę,
co mówią, ale widzę to dokładnie. Po tym Pan młody złapał Pannę młodą pod ramię i kolana
i po schodach poniósł ją do domu aż do stołu weselnego, jak jest to w polskiej tradycji
i wiejskim podlaskim obyczaju. A ciekawscy wesela, którzy tutaj przyszli, jest ich tyle,
co domów we wsi, może i więcej, jako nieproszeni goście na wesele, mają nie zaszczyt,
a raczej możliwość z obyczaju i ludzkiej prostej ciekawości od zewnątrz wypatrywać się
w okna, jak goście obżerają się jadłem weselnym, tym bardziej wpatrywać się na parę młodą,
a zwłaszcza i przede wszystkim bardziej przyglądać się na Panią młodą. Ja żeby zobaczyć,
co się dzieje w domu Pana młodego, muszę wspiąć się na fundament domu i trzymać się
za ramówkę okienną. Tyle co mogę zobaczyć, to obżerających się gości weselnych, za czym
ślinę przełykam, nie mając na co dzień takiej wyżerki w domu, a już mniej spoglądam na Pana
i Panią młodą. Po jakimś czasie, gdy i mamie chęć już spadała przyglądać się weselu,
wracamy do domu pod wielkim wrażeniem, że byliśmy świadkiem tak wielce u ludzi
uroczystego wydarzenia jak wesele, ale z pustym żołądkiem. A tak na marginesie, to co
weszłoby do żołądka, za pół dnia wydaliłoby się za oborą i najwyżej użyźniłoby się jedną
czwartą metra kwadratowego ziemi. A tak, choć został pusty żołądek, ale pozostała większa
pamięć, co się wydarzyło w tym niecodziennym dniu we wsi mojej, co opisałem.
A i Ty nawet masz z tego przyjemność.   

Objaśnienie: na "bajanczyku"* - czyli na radzieckim akordeonie klawiszowym.


         
               KRADZIEŻ  Z  OGRÓDKA  SĄSIADKI


Rysio, Stasio i Miecio dwa bratanki wybrali się w ogródek warzywny do sąsiadki.
W ogródku stoją czapy słoneczników, pod nimi na ziemi leżą dynie.
Rysio i Stasio na plecy czapy słonecznika i jeden za drugim w krzaki zmyka.   
Ja choć najmłodszy na plecy dynię.
A tutaj zza pleców sąsiadka z motyką:
Wy świnia!
[ Wy świnie! ]
Ja wam pokażu!   
[ Ja wam pokażę! ] 
Wy chalerniki, paszle z hetul!
[ Wy łobuzy, poszli stąd! ]
Harodu wam zachacieło so.
[ Ogródka wam zachciało się. ] 
Paczakajcia, nichaj tolko was złapaju!   
[ Poczekajcie, niech tylko was złapię! ]
Nohi z sraki wam pawyrywaju!
[ Nogi z dupy wam powyrywam! ]   
Krzyczy i goni nas z motyką po łące! 
Uciekając ze strachu, porzuciliśmy łupy. 
Najważniejsze uciec i żeby sąsiadka za to co zrobiliśmy,
każdemu z nas po kolei nie dobrała się do dupy.     
Rysio i Stasio ukryli się w olchowych krzakach.
Mnie udało się ukryć w ogródkowych makach.
Sąsiadka wściekła i zawzięta szuka nas dalej i bieda jest nam nieminięta!
Rysio i Stasio z krzaków uciekli za stodoły i o schwytaniu ich już nie ma mowy.
Mnie z maku udało się ukryć w zbożu owsianym, nie znajdzie mnie sąsiadka,
jestem w nim dobrze ukryty.
Jednak jestem tak bardzo sąsiadki wystraszony, że aż ze strachu mocno zasnąłem.
I choć nic już nie grozi ze strony sąsiadki, będąc tak bardzo przelękniętym w owsie spałem,
a czas mijał, że szukanie mnie w czas zostało podjęte, skoro nie wróciłem do domu.
Brat najwidoczniej rodzicom wskazał, gdzie mogę zaginiony być,
kiedy rodzice odnaleźli mnie śpiącego, obudzili, ze strachu drżę i płaczę,
mama przytuliła i wzięła na ręce, mówiąc:
- Mały ni płacz, ni bojsa, my pry tabie, ni czoho tabie ni staniacca. 
- Synu nie płacz, nie bój się, my przy tobie, nic tobie się nie stanie. ] 
Uspokoiłem się przekonany będąc, że jestem w opiece rodziców.
Prowadzą mnie do domu.
Tak się skończyła przygoda kradzieży z ogródka sąsiadki.
Była skarga, pretensje do matki!   
Ale lania w tyłek nie dostałem, skoro i tak w oczach przerażenie ogromne miałem!
Rodzice to we mnie dobrze widzieli. 
Ze strach po tym uszczerbek na zdrowiu pozostał taki,
że na lata dzieciństwa w psychice pozostały znaki!
Lunatykowania...



    ŁĄKOWE  PORZECZKI  I  "DEBIL  WŁAŚCICIEL"

   
Łąka z natury przyrody ukwiecona 
W dmuchawiec, jaskier, rzeżuchę, koniczynkę i kosmatki. 
W dodatku tutaj wkoło krzakami olchowymi otoczona, 
W środku krzaków zakolami leniwa rzeka się snuje
bogata w szczupaki, sumy, raki i płotki.   

Ojciec i stryj łąkę koszą -
Szelest kos rozchodzi się po krzakach.
Obok krowy przeżuwają trawę
I trzepią ogonami po bąkach. 

A tutaj Rysia, Stasia i mnie
W krzaki za porzeczkami ciągotka niesie.   
Wystarczy przejść rzekę w miejscu o płytkim dnie, 
Tam są porzeczki aż dusza za nimi się lgnie.     

Skubiemy i jemy porzeczki do woli
I nie spostrzegliśmy, że trochę dalej "debil" łąkę kosi.   
A tutaj nagle z kosą, jak do nas nie przysoli!
Uciekamy ile sił z tej niebezpiecznej osi! 

W zaplątaniu się w plącze trawy, upadłem nad brzegiem rzeki,
Tymczasem "debil" dopadł mnie i obuchem kosy okłada!
Z przerażenia i strachu wyłaniają się ze mnie prośby i jęki! 
- Ni bijcia minie dziadzku!* [ - Niech pan mnie nie bije! ]     
A on nie słuchając dalej obuchem kosy mnie okłada,   
Podnosząc kosę nad swoją głowę i ją zniżając,   
Przy tym z błagalnym głosem i przerażeniem
Patrzę prosto mu w oczy, widzę jaki jest z twarzy
Jeszcze straszniejszy od spadającej kosy wprost na mnie!   
Po uderzeniu kosa zatrzymuje się na moim biodrze!
Czołgam się z krzykiem i prośbami w kierunku koryta rzeki,   
Upadłem do wody, z impasu ulga nie lada.   
To mnie uratowało przed gorszym impasem,
Uciekam na stronę drugą w krzaki, potem łąką.       

Skargi na "debila" ojcu nie zgłaszam. 
W takiej sytuacji jest naszą zmową,
Że wiejskie dzieci to harty aż miło patrzeć,   
Nie to co miastowe, jak kury domowe. 
 
P.S.   Proszę sobie wyobrazić, że ma się sześć siedem lat i jest się w olchowych krzakach
         zajadając dzikie porzeczki... A tutaj ni stąd ni zowąd pojawia się nagle z kosą właściciel -
         "debil" łąki, krzaków i porzeczek! I za to gonił nas! A następnie po dogonieniu, okłada
         akurat mnie po biodrze obuchem kosy! Trafiło to na mnie ponieważ wśród nas trzech
         jestem najmłodszym, po drugie jako ostatni zorientowałem się, że "debil" biegł z kosą
         w naszym kierunku! A i podobno byłem w miejscu znajdującym się najbliżej "debila"
         i zapewne go widzieliśmy, lecz nie zdając z tego sprawy, że za takie coś jak w krzakach
         olchowych dzikie porzeczki, "debil" właściciel będzie nas gonił z kosą, więc nie zdając
         z niczego sprawy i nie mając na uwadze najmniejszego niepokoju nie byliśmy przygotowani
         do ucieczki. Gdyby mielibyśmy świadomość, co się stanie, wzrokiem śledzilibyśmy go i w
         razie jego zbliżania się do nas, ucieklibyśmy. Uciekając przerażeni przed zagrożeniem
         ze strony "debila", który z kosą w naszym kierunku biegł, w dodatku wykrzykiwał:
         "Że nam pokaże! Że nas pozabija!" Podczas ucieczki, zaplątałem się w pnączy trawy -
         po czym upadłem nad brzegiem rzeki w poplątanej gęstej trawie. Wtedy "debil" dopadł
         mnie, stojąc nade mną z kosą podniesioną i zadając kilka uderzeń w biodro!
         Ze strachu bokiem czołgając się w kierunku rzeki i z przerażeniem w oczach z krzykiem
         błagalnym do "debila", żeby mnie nie bił! Żeby mnie puścił!? A on okładał kosą, jak szalony
         prymityw! Czołgałem się dalej w kierunku brzegu rzeki aż po tym wpadłem do wody,
         jak pluśnięty kamień. Wtedy stało się poniekąd moim wybawieniem i uwolnieniem,
         i można było uciec na drugą stronę rzeki. Jak wtedy może się czuć chłopiec tak mały
         jakim byłem ja? Ile musiałem mieć strachu i przerażenia otrzymując obuchem kosy uderzenia
         na siebie?! Po przeżyciu takiego szoku w tak młodym wiekiem chłopca, czy mogło się to
         odbić w przyszłości na mojej psychice? A jeszcze wcześniej incydent z sąsiadką, która
         pogoniła nas z motyką z kradzieży w jej warzywnym ogródku. Rezultatem stało się
         i był tylko jedno czyli lunatykowanie: na szczęście nie wstając ze snu w środku nocy,
         tylko w dzień, kiedy zasnąłem na wieczór. Świadkami była rodzina i przypadkowe osoby,
         które w tym czasie były obecne w naszym domu. Lunatykowanie w sumie nie polegało
         na wstawaniu z łóżka i wychodzenie z niego przez okno z domu lub jeszcze gorzej
         wchodzenie na dach domu, tylko po obudzeniu się ze snu w łóżku na siedząco lub na
         stojąco klaskałem w ręce i majaczyłem coś od rzeczy, czego nigdy nie pamiętałem,
         a tylko co mówili mi osoby będące tego świadkami już po tym, gdy upłynęło trochę czasu
         np. na drugi dzień lub np. za miesiąc lub rok. Wtedy taka wersja zdarzeń z opowiadania
         stawała mi się do zapamiętania na zawsze.



          GRANAT   


Szwendamy się dwaj mali kamraci od stodoły do chaty
Od ulicy do zapadniętej piwnicy -
W niej granat znaleźliśmy
I z nim ku stosie kamieni podbiegliśmy! 
Granat odbezpieczyć się nie udało -
Zardzewiały jest lub siły jest za mało.
Rzucamy granatem na stos kamieni -
Ze strachu przed śmiercią uciekamy do sieni!
Granat nie wybucha, a głupota lub los
Znów za nim nas popycha! 
Raz ja, raz kamrat granat znów bierzemy!
Temu się przyjrzał mój ojciec
I zaczął do nas z krzykiem biec!
Granat nam głupkom odebrał
I w koszu z nim się zabrał.
Na polanie w dołku zakopał,
Żeby ja i kamrat dalej żył.
Gdyby inny był los,
Dzisiaj wśród Aniołów byłby mój głos. 
Kamrata też. Ale on nie jest poetą,
Więc on tylko rozmawiałby z Aniołami. 
Ja rozmawiam jeszcze i z Wami...


                 
           POŻAR  W  KOMINIE!


Lato w upalnej pogodzie i czas żniw już w pełni.
Po wsi pełno klepania kos...   
A tutaj niespodziewanie przed nami wykuwa się strachu los,
Który w kominie jeszcze szykuje swój hyrdy głos.
Tymczasem chwilowo złudna cisza zbiera swoją moc do wyładowania się,
A chwila ta nie dalsza, lecz bliższa, choć jeszcze nierozpoznana. 

Rodzice na polu na tak zwanych "dałach"*.
My jako dzieci w domu chodzimy po pokojach w "kandałach"* 
Dla zabawy z bratem i dwiema siostrami
I kot z nami aktywny biega i skacze susłami. 
W kuchni pachnie babką i swojskim chlebem,
Ale już w komorze leżą świeżych siedem bochenków
Po dzisiejszym wypieku jeszcze piec i komin nie wygasł.

Wychodząc z kuchni do sieni spostrzegłem,
Jak huczy w kominie istnymi płomieniami!
Zacząłem krzyczeć do rodzeństwa:
- U komini haryć! 
[ - Pali się w kominie! ]
-Trebo lacieć pa tata i mamu!
[ - Trzeba biec po rodziców! ] 
- Żeby hasić ahoń u komini!"
[ - Żeby gasić płomienie w kominie! ]
Raz jeszcze spojrzałem na komin,
Straszny szum i huk aż mnie przeraża!
Tymczasem każde z nas w oczach strach wyraża!
Brat starszy i dwie siostry młodsze
Zawsze mieli ode mnie życie słodsze więc zostali w domu.
Ja z natury i w tej sytuacji sam biegnę na boso przez wieś
Nie zygzakiem i nie obok akacji jak często,
A przez "kałybku"* i na skróty przez owies.
Gdy dobiegłem zdyszany do rodziców z chrypką
i z przerażonym głosem powiedziałem:
- Chata haryć!
[ - Dom się pali! ]
Rodzice patrząc na mnie spytali:   
- Szto ty mały haworysz? 
[ - Co ty synu mówisz? ]
Natychmiast powtórzyłem:
- Chata haryć!
[ - Dom się pali! ]
Rodzice spytali:
- A dzie małyja?
[ - A gdzie rodzeństwo? ]
Natychmiast odpowiedziałem:
- U chaci!
[ - W domu! ]
Matka do ojca krzyknęła:
- Baćku, dawaj lacimo da chaty!
[ - Mężu, dawaj biegnijmy do domu! ]
Rodzice pobledli na twarzy, rzucają z rąk matka przęsło, 
Ojciec kosę i w biegu krzyczą do sąsiada:
- Władak, dawaj lacimo, chata haryć, chatu hasić!
[ - Władek, biegnijmy do domu, dom się pali, gasić dom! ]
Rodzice i sąsiad Władek biegną przez pola miedzą
I ugorem przez tzw. "kałybku" na skróty do wsi.
Stąd jak na dłoni widać całą wieś, przynajmniej w dachu.
Gdy zobaczyli smugę dymu pnąca w powietrze, pobledli na twarzy ze strachu.
Przez chwilę jak zamarli, stanęli i patrzą w kierunku wsi,
Po czym ruszyli w dalszą drogę.
Ja wystraszony jak dzieciak biegnę za nimi,
Ale wcale nie zmęczony, jak rodzice i sąsiad Władek.   
Biegniemy dalej przecinając gościniec, który przedziela pola i wieś,
Jesteśmy już na początku wsi, widzimy na szczęście nie pożar domu,
A tylko z komina wielką smugą wydobywającego się dymu!   
Rodzice i sąsiad Władek stanęli na chwilę, wciągnęli kilka głębszych oddechów,
Po czym powiedzieli:
- Na szczaścia chata ni haryć, tylko dym agromny wałnuja z komina! 
Ach, jakaja wielka ulga, szto tylko z komina.
[ - Na szczęście dom się nie pali, tylko dym ogromny wydobywa się z komina!
Ach, jaka wielka ulga, że to tylko z komina. ]
Rodzice powiedzieli do sąsiada Władka i do mnie:
- Ale lacimo chuczej, bo moża aszcze stać sa szto hurszaho, niż nam wydajecca!?   
[ - Ale biegnijmy szybciej, bo może jeszcze stać się coś gorszego, niż nam się wydaje!?"   
Przybiegając już na miejsce do domu, Kazimierz Bułkowski jest już na strychu
I polewa wodą rozgrzany do czerwoności komin. 
Komin jest popękany, przez szczeliny między cegły, gdzie glina opadła
Widać nawet ziejący ogień podążający w górę komina!
Sadza w kominie tak mocno się pali aż huczy!
Ale jest już wszystko pod kontrolą i nie pozwolą,
Żeby ogień ze szczelin komina przeniósł się na strych domu! 
Brat i siostry stoją przyglądając się z wyrazem strachu i smutnych min.   
W kominie nadal jeszcze huczy z palącej sadzy!
Ale rodzice z sąsiadem Władkiem i już wcześniej obecnym Kazimierzem
Mają to wszystko pod kontrolą. Z ulgą można odsapnąć.
W tym czasie mama jedną i drugą siostrę przytuliła do siebie,
Żeby ulżyć im strachu i przywrócił spokój, że już po wszystkim. 
Komin wodą ochłodzili i w środku ognień zgasł.
Po tym napięcie emocjonalne, przerażenie i strach wygasł też i w nas. 

Objaśnienia: na "dałach"* - czyli na równinach rolniczego pola uprawnego.
w "kandałach"* - czyli w wiejskich drewnianych chodakach.
przez "kałybku"* - przez pofałdowany wyżynny teren.   



                            WESELE  U  SĄSIADA


Pełnia zimy, mróz taki aż skrzypi śnieg, a nawet na zewnątrz pękają części domu.
W takim dniu takiemu smykowi jak ja tylko siedzieć w domu przy kaflowym piecu
lub przy oknie wpatrując się w zimowy krajobraz, najpierw powietrzem z własnych
ust wydmuchując w zamarzniętej szybie otwór. Za oknem zima na sto dwa, mróz
siarczysty aż niebo czerwone, gdy słońce zbliża się ku zachodowi, wybiegając
wzrokiem aż na koniec horyzontu. Tuż za oknem, za ogródkiem przydomowym,
ale przed ulicą, studnia "cembrowina", która wystaje nad grunt i śnieg cała z
mrozu pokryta szronem i lodem od strony od której czerpiemy wodę.
Centymetry od studni, ulica nosi w śniegu ślady kolein san, w środku końskich
kopyt, mieszkańcy wsi indywidualnie wożąc saniami mleko do mleczarni w Achrymowcach,
kolein na wyżynali. Dzisiaj wesele u sąsiada, które w korowodzie saniami z kościoła 
po zaślubinach pary młodej już wraca. Tymczasem patrząc z ukosa okna, widzę
wesele jak już się zbliża. Słyszę już dzwonki uwiązane do uzd koni, a do upiększenia
jeszcze kolorowe pompony, wstążki przeplatane ruchomymi kolorami.   
Na grzbietach koni kolorowe dywany podlaskie, jak wzór obyczaju, a i w taki mroźny
dzień jako osłona przed zimnem, na których w nieustannym biegu w powrotnej
drodze aż paruje. Liczyć jeszcze nie umiem, zatem przejeżdżających sań nie liczę,
a z pewnością jest ich tyle, co palców moich z dwojga rąk. W pierwszych saniach
nikt inny jak dwojga świadków i para młoda ubrana w brązowe podlaskie kożuchy
i w czapki z nausznikami. Panna młoda, którą ramieniem obejmuje Pan młody oprócz
kożucha ma na głowie kolorową grubą chustę. Mróz jest taki, że aż powietrze ściska,
para z pysków koni słupem ku ziemi bije, a z grzbietów jak mgła ku górze się unosi.
Ludzie weselni w saniach siedzą w ciągłym ruchu, jak konie w biegu mimo w rękawicach
z kożucha zrobione, klepią w ręce, oddech z ust zamienia się w chłodną parę, jak zimny
słup mgły lub cienia. Konie kopytami biją w śnieg, śnieg skrzypi niczym zmarznięte sanie,
spod kopyt śnieg zimie wyrwany rzucają, jak lodem bijącym po przodzie sań. 
Sanie za saniami w korowodzie weselnym między studnią, a piwnicą przejechały.     
Już po wszystkim, nastała cisza, po niej tylko wrażenia i w oczach jeszcze przemijające   
weselne sanie... Lat mam tak mało i na dworze jest tak zimno w dodatku dużo śniegu,
że na dwór nie wychodzę. To co przez okno zobaczyłem to jest moje.
O wyjściu z domu nie ma mowy, byłoby to głupotą, a nawet szaleństwem dla takiego
małego smyka, jakim jestem ja w tak mroźny dzień. 

Co się dzieje w domu weselnym tylko mogę się domyślać z faktu samego wesela
i z tradycji weselnej. Na pewno wiem to, że weselni jadłem obżerają się do woli,
którego tak chciałbym pojeść do syta, tak się nażreć, ażeby zapamiętać na całe życie. 
Ale nic z tego, nie dla mnie to, co tam mają pod dostatkiem i żrą całą gęba.
Piją wódkę ze sklepu i swojski samogon, akurat ten weselny trunek mnie nie interesuje. 
Ja chciałbym pojeść smacznych weselnych wyrobów, których nie widzę na co dzień
w domu prócz Świat Wielkanocnych i Bożonarodzeniowych. Kiedy goście weselni
dobrze już jadła pojedli i popili wódki, samogonu i pośpiewali. Wnet po tym Pan młody
wraz z Panią młodą zebrali dary od gości weselnych, po czym podziękowali, po tym
Pan młody zabrał Panią młodą do swojego dom i w drogę wyruszyły sanie za saniami. 
Popędził korowód weselny do młodego, na podwórku już jest ciemno.   
Niektórzy weselni, co nie pojechali z weselem do młodego i ciekawscy zwłaszcza
w większości ze wsi wracając do swoich domów. Jeden z nich jest tak bardzo napity, 
krzyczy na całą wieś: - Spalu Władka! A Idzia nie.* Siedząc w domu przy oknie, 
cały incydent z tym w belę pijanym mężczyzną, co takie rzuca pogróżki pod imieniem
Władka widzę i słyszę. Strachu mam co niemiara chociaż rozumiem i mam świadomość, 
że mojej rodziny to nie dotyczy. Ten napity mężczyzna choć nie był gościem weselnym,
a tylko pod oknem domu weselnego zwykłym obserwatorem podglądaczem już przed
przyjściem do miejsca domu weselnego musiał się napić. W trakcie wesela lub na koniec
musiał zasiąść do stołu weselnego i do reszty uchlać się alkoholem? Stąd wracając
takie nietypowe i dziwne, a nawet straszne jest jego zachowanie. Podczas jego pogróżek
pod adresem, co do gospodarza Władka, ci którzy z nim wracają, święcie są przekonani,
że może to uczynić! A zatem z konsekwencjami jakie mogłyby wyniknąć i również z samego
wstydu, co pijany mężczyzna mówi, próbują skutecznie o tego jego odprowadzić.
Jednym z powstrzymujących go jest sam ojciec, syna chce za wszelką cenę utemperować
i przywrócić mu rozsądek i opamiętanie, który z taką furią i zajadłą wściekłością stał się
tak rozjuszony na sąsiada Władka. Krzyczy nieprzerwanie: - Spalu Władka!*
Próbuje wyrwać sztachetę z płotu, pada na śnieg, to znów wstaje i pada i ustne wysyła
podteksty groźby! Jest tak mocno pijany, że towarzysze pomagają mu wstać.
Ojciec jego starannie próbuje nie dopuścić do żadnych ekscesów z głupoty własnego syna,
zdenerwował się tak aż zaczął otwartą ręka bić syna po twarzy mocno tak aż łoskot
rozszedł się po ulicy. Ten sposób stał się trafny, bo w końcu syn dał za wygraną i uspokoił
się na dobre, wracając chętnie ze śpiewem do domu, ale już bez groźby kogoś podpalenia.

Objaśnienie: - Spalu Władka! A Idzia nie.*
[ - Spalę Władka! A Izydora nie. ]



Mały  chłopiec  na  łonie  natury     


Jestem małym chłopcem,
wśród wiosny i lata,
wśród łąk, gęstych olch,
otaczających wolno snującą
zakolami rzekę.

Chcę się bawić;
mam wiadro i kosz,   
na sznurku zanurzam do wody,
czekam... aż napłynie małych płotek.     

Wyciągam kosz, rybek jest tyle,   
co zliczyć nie potrafię,
wrzucam do wiadra z wodą.

Ojciec ze stryjem koszą łąkę,
szu, szu, szu, szu, szu, szu
szelest kos słychać,
a kiedy kosy "mięcą"* echo
rozlega się po "ślewczyźnie".
Jestem spokojny i cichy,
jak te rybki, co złowiłem,
szelest i "mięcenie" kos świadkiem jest,
że pod dobrą jestem opieką.

Utopić się nie w sposób,
woda do pas jedynie sięga. 

Czuję zapach olchowych liści,
trawy, rzeki i rąk płotkami. 

W pobliżu gołąb dziki się przygląda
z "afrykańskiego kolczastego drzewa"*, 
wysiaduje swoje dwa jajka   
w gnieździe skromnie zbudowanym   
z suchych gałązek. 

Jestem na łonie natury wśród łąk,
krzaków olchowych, rzeki,
jestem tak mocno wzruszony
i tak mi dobrze i miło,
bo jestem w miejscu,
które stworzył dobry Bóg.

  Objaśnienie: z "afrykańskiego kolczastego drzewa"* - autor miał na myśli głóg.

3 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2021-01-12 10:46:39)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.
             ROZDZIAŁ  II
                                                                                           
       W I E K   S Z K O L N Y

ROZPOCZĘCIE  UCZĘSZCZANIA  DO  SZKOŁY


Wieś już nie jest strzechą pokryta.
Poza stodołami chciałoby się jeszcze pobiegać,
A tutaj już do pierwszego dnia szkoła wita
I czas już się skończył analfabetę strugać.

Wszyscy w tym dniu na ósmą mamy,
Czy pierwszoklasista, czy klasa siódma.
Chcemy, czy nie chcemy iść do szkoły musimy
Duży, mały ścieżką jeden za drugim dymamy.

Matka, czy ojciec nie prowadzi,
Z rodzeństwa starszy młodszym się zajmuje.
W szkole w wyznaczonej klasie w ławce posadzi.
Nauczycielka w szkolnym dzienniku nazwiska
  według alfabetu powpisuje. 

Szkoła, jak pałac jest ogromna,
Za oknem boisko siatką ogrodzone.
Nauczycielka ciągle mówi tyle słów jest przytomna,
Wszystko mi zrozumieć - za trudne.

W klasie chłopców i dziewczynek liczba mnoga,
Jedni drugich się wstydzą wzrokiem, rozmową.
Mowa dotychczas w polszczyźnie była uboga,
Język etniczny białoruski w domu praktykowany
  czas zmienić na ojczysty jako odnowa.   

Nauczycielka spytała: 
- Dzieci, kto z was może jakiś wierszyk umie,
nie tak jak wasi rodzice i dziadkowie rozmawiają,   
lecz w polskiej mowie, jak w naszej ojczystej dumie?   
O, tutaj jako pierwszy alfabetycznie w dzienniku na "B"
Borys Mieczysław. Kto to, niech wstanie?!

Wstydliwie, w strachu, powoli podnoszę się z ławki, nie mając wyjścia.
- To ja.

- A więc, Mietku, może ty coś znasz w sumie?   

- Proszę Pani, ja choć w duszy Polskę noszę...
Toć w Jej języku jeszcze mało kumie!   

- W takim razie, więc może coś nam w mowie etnicznej powiesz? 

- Lacić busiał i siadaja na stadołu.
Klakocza...
A maja mama każa:
"Wiedajasz mały, heta u kahości dzicia budzia znowu!"
[ - Leci bocian i siada na stodołę.
Klekocze...
A moja mama powiada:
"Wiesz synu, u kogoś dziecko przyjdzie na świat następne". ] 

Dzieci zamiast się śmiać, siedzą w ławkach skupieni cicho. 
Z pewnością speszeni w pierwszy dzień w szkole, jak i ja.   

- Dowcipny jesteś, Mietku.
Albo będziesz idiotą, albo umysłowo niedorozwiniętym, 
albo będziesz wieszczem, ty mój na dziś poetku!

- Proszę Pani, ja chciałbym być rozwiniętym!     

W szkole pierwszy dzień już zaliczony,
Czas do domu ścieżką młodszy za starszym wracać.
Godziny tygodnia i kalendarz lekcji wyznaczony.
Będzie chodziło się do szkoły, żeby i nie tylko
uczyć się polskiego języka wymowy.   

[ Historia wydarzenia z 1963 roku ]   



                WSTYD  OZNACZA  AWARIĘ  W  SPODNIACH


Jako chłopiec jestem bardzo wstydliwym, tak bardzo, że gdy chce mi się do ubikacji,
nigdy nie odważę się poprosić panią nauczycielkę aż do powrotu ze szkoły do domu.
No chyba, że już bardzo mocno naciśnie i nie będę mógł wytrzymać, to gdzieś wracając
po drodze ze szkoły. Na przerwach także nie biegam do ubikacji, wstydząc się dzieci
zwłaszcza, gdy chodzi o to drugie. Dzisiaj mając dolegliwości brzucha, nie zdołałem
wytrzymać parcia fizjologicznego i w rezultacie popuściłem w spodnie, w takiej sytuacji
ze wstydu schowałem się w kont korytarza. Stasio, który jest moim kolegą i z którym
chodzę do pierwszej klasy, kto tylko z dzieci lub młodzieży przechodzi, wskazuje palcem
w kierunku moim mówiąc:
- O, zobacz, on się zasrał i stoi w kącie!
Z tego powodu ogromny ogarnął mnie wstyd, że aż schowałbym się sam nie wiem gdzie,
nawet zapadłbym się pod ziemię, ale ze wstydu nie jestem w stanie z kąta się ruszyć
i sterczę jak słup soli. Gdy z kancelarii nadeszła nauczycielka wychowawczyni, kolega
Stasio nie omieszkał wskazać palcem mnie i jej. Gdy nauczycielka wychowawczyni
zobaczyła mnie z tym niefortunnym śmierdzącym incydentem, od razu odsyła do domu.
Całą drogę ze szkoły idę z gównem w spodniach, tak niewygodnie iść, jakby z płetwami
na nogach i za bardzo nie mogę biec, gdy w niektórych miejscach chcę podbiec, żeby jak
najszybciej wrócić do domu. Gdy doszedłem już do wsi, drogę wybrałem poza stodołami,
tak ażeby ludzie ze wsi przypadkiem nie zobaczyli mnie, bo ich ewentualne śmianie się
ze mnie, że się zasrałem, wygenerowałoby u mnie ogarniający wstydy.
Przychodząc do domu, w kuchni spuściłem głowę i stoję przed mamą, ale nie płaczę,
tylko czekam, co mama zrobi. Mama od razu uporała się z tym moim problemem.
Po tym poczułem się szczęśliwszym, że mam matkę na dobre i na złe i to,
że mam sucho w zmienionych spodniach. Czy Tobie kiedykolwiek także to się przydarzyło?



                      ZIMA  W  PIERWSZEJ  KLASIE


Chodzę do pierwszej klasy nawet w bardzo mroźną siarczystą zimę, chodzę do szkoły
ze Stasiem i Zosią. Na gościńcu śniegu zaspy leżą takie, że konie w nim toną po korpus.
Nawet mieliby problemy wydostać się same luzem, a co dopiero gdy muszą jeszcze
ciągnąć sanie. Mróz jest taki aż skrzypi śnieg pod podeszwami.
Twarze, ręce i nogi marzą nam, zwłaszcza mnie gdy słabe mam na zimę obuwie.
W szkole przy piecu jest ciepło, w rogu klasy lub przy oknach zimno jak na korytarzu. 
Babcia woźna co chwila szufelką dokłada do pieca węgla. Przyglądam się temu - patrzę,
jak węgiel żarzył się w piecu, czuć jest czad! W klasie przy oknach jest bardzo zimno,
od wewnątrz na szybach sporej grubości szron. Gdy dzieci pochuchali na szyby i od pieca
docierało ciepło - po pewnym czasie na szybach utworzy się gruby lód, że nawet sam
diabeł go nie zdrapie, żeby zrobić w lodzie mały otwór na świat, a co dopiero mała
dziewczynka, czy nawet chłopiec pierwszoklasista. Nauczycielka uczy nas pisać, mam
trudność napisać liczbę "4" - ta liczba dla mnie jest magiczna i za nic mi nie wychodzi.
Śmieją się ze mnie dzieci. Wstyd mi tak, że nawet przy tym zimowym oknie jest ciepło,
jak w wiosnę.   

Wracając ze szkoły spotykamy na drodze spychacza śniegu, jest to duży ciągnik na
gąsienicach produkcji radzieckiej, który zwie się det. Silny jest jak czołg.
Śnieg spycha przed siebie wyższymi warstwami, niż służy do tego lemiesz.   
Przyglądamy się temu z dużym zaciekawieniem - idąc za tym potężnym detem,   
mając po obu stronach dwumetrową skarpę śniegu, którego już przed nami na spychał
ten "det". Czujemy się jakby w jakimś murze ochronnym, a w tym co najważniejsze jest,
że w tej śnieżnej po obu stronach drogi osłonie mroźny wiatr tak nas nie smaga po twarzy. 
Cieszy może nie Zosię, ale mnie i kolegę Stasia ciepło i zapach spalin z deta za którym
podążamy. Ale nóg i rąk nie ogrzał, zimno jest jak cholera, w rękawicach co chwila ściskam
palcami rąk, u nóg także ruszam palcami stóp, żeby pobudzić krążenie.
Buty mam mizernie skromne, takie jakie tylko może nosić z biednej rodziny chłopiec.
Na szczęście nogi bardzo dobrze chronią wełniane skarpety, które własnoręcznie na
drutach zrobiła moja mama. Mechanik siedzi w decie, nie zwraca na nas uwagi,
dalej walczy z nawianym na drogę śniegiem. My podążamy za nim, doznając z silnika
w nozdrza nosa trochę spalin, zapachu oleju, ale i co najważniejsze, że w takim
mroźnym zimowym dniu trochę, choć spalinowego, ale to jednak zawsze ciepła,
które smaga po nogach i twarzy. Dzisiejszy dzień wejdzie do mojej pamięci i będzie
zapamiętany, jako dzień w którym szliśmy za tym potężnym siłą traktorem radzieckim   
diabłem, który zwie się det, którego wysłał Zarząd Dróg w Sokółce, który bez skrupuł
rozprawiał się ze śniegiem, co nam na uprzykrzała zima. Słyszałem, że jest jeszcze 
potężniejszy spychacz śniegu, który zwie się "Stalinowiec" lub jeszcze atrakcyjniejsza
mi dmuchawa, która połyka śnieg z drogi i wyrzuca z rury na pobocze.
Ale o tym może kiedyś w przyszłości, jak napotkam na drodze jedno lub drugie bydlę. 



                 Z  PRZED  WIOSNĄ  W  DZIECIŃSTWIE     
                   [ w klasie pierwszej w 1964 roku ]


Kiedy topnieją śniegi - wody w przydrożnych rowach przybywa po brzegi,
miejscami wylewa się na gościniec - nawet robi w drodze wyrwę żywcem.
Roztopione śniegi i kra spływa rzeką, a ciekawość nasza jest nie słabsza od siły roztopów.
Płynąc na krze, można nie dobić do brzegu, skoro w nogach jest głupota chłopięca. 
W głowie rozum też cielęcy, a na plecach tornister tekturowy, w którym nieznana jest przyszłość,
gdy jeszcze ma się wiek dziecięcy. Wywróżone od urodzenia już było, że się nie będzie Mister. 

Dalej...

A pastuchem najpierw kurczaków, gęsi i kaczek,
Nie będąc jak w mieście rozpieszczany jedynaczek.     
...Kiedy się podrośnie, pastuchem krów,
Będzie się mieć wyznaczony obszar po melioracyjny rów.
I za nic nie będzie można obszaru tego przekroczyć,
Albowiem w razie szkody krów, rodzic będzie mógł lanie spuścić.



                       PO  ZIMIE - Z  WIOSNĄ


Śniegi gdzieniegdzie tylko po rowach lub po olszynowych krzakach,
gdzie słońce nie dociera i tam gdzie w zimie najwięcej nawiało przy stodołach. 
Teraz wiaterek ciepłym wiosennym powietrzem po twarzy z lekka miękko powiewa.
Jest zdrowo i pięknie wiosennie, w dodatku bociany na lipie klekoczą!
Do szkoły nielubianej, choć chodzę dziennie, lecz wracam do domu drogą na wprost ochoczo. 



                   ELEKTRYFIKACJA  WSI


Obok wsi wzdłuż gościńca słup za słupem z elektryfikacją podąża,
za nią my dwaj kamraty z jednej klasy, choć nie z tej samej chaty.
Przy rozstaju dróg, gdzie stoi Dobry Bóg, chroni wieś od:

https://photos.google.com/photo/AF1QipPr9U1HF_aCqMYtMT4qYeI0aQIDQvayg0sIIGfA?hl=pl

Na krzyżu wybite widnieją słowa:

Od powietrza
głodu i wojny
wybaw nas Panie
-------------------
  wieś Cimanie

       1916 r.

z gościńca do wsi w lewo, ale dziś my skręcamy w prawo przez przydrożny rów
już na pole w kierunku słupa wysokiego napięcia. Na słupie tabliczka przybita z trupią czaszką!
Patrząc na nią, w strachu jestem. Z trudem poskładaliśmy wyrazy, co na niej napisane? 
Baczność! Dotknięcie wysokiego napięcia grozi śmiercią! Śmierć nam jest jeszcze mało pojmowana,
niemniej ze strachu mrówki po ciele przebiegły, zatem wracać do domu tylko pozostaje. 
Do wsi dwie drogi wiodą jedna przez dwa podwórka gospodarzy, druga obok tych gospodarstw
okrąża i z ulicą wsi się łączy, gdzie obok ulicy zwał elektrycznych słupów leży,
chodzić po nich nam ciekawie jest, tylko zapachem smoły mdli. Obok słupów kilka zwojów
drutów miedzianych leży, kawałek odcięty niepotrzebny, nam chłopcom do zabawy jest wzięty.
Słupy zostawić trzeba, iż w wieś wchodząc, trochę dalej elektrycy co pięćdziesiąt metrów
doły już mają wykopane i w nie słupy wstawiają z jednej strony z drugiej słupy podpierają.
Krzyczą jeden do drugiego: "Ciągnąć linę mocniej! Trzymać słup w podparciu!"
Słup się zsuwa, drągi na postronku za słabo słup trzymają!
Krzyczą dalej: "Ciągnąć linę aż słup stanie w pionie!         
Zasypywać ziemią, trzymać drągi, naciągać linę!"
Jeden z elektryków odwracając głowę, widząc że się temu przyglądamy, do nas krzyknął:
- Wy! Do was smyków mówię, zmiatajcie stąd do chaty!



                  MONTAŻ  ELEKTRYKI  W  DOMU


Jeden elektryk po pokojach się szwenda, drugi w sieniach do trzeciego mówi:
"Ty menda, szukasz kabla? A on tutaj leży!"
Gdy spojrzałem w okno za podwórkiem - nie wyjdę, bo chociaż kwiecień z nieba śnieży!
Dzisiaj zostanę w domu, elektrykom będę się przyglądał, jak kable, puszki majster
rozdziela, co komu. Zapach stojaka, który na dach pójdzie, linek miedzianych,
puszek rozdzielczych, rurek i kabli w nie chowane, zapachu ujdzie: specyficzny
wyjątkowy niespotykany będzie na zawsze w głowie zapamiętany.
Do dzisiaj nosiłem w przetokach nosa: zapach łąk, warzyw, motyli, czeremchy,
olszynowych krzaków, ryb i raków oraz zbóż zimowych i jarych, lasów liściastych,
iglastych i grzybów... Teraz po całym domu nasyconym elektryką zapamiętam:
stojak, linkę, rurki, kabel, puszki, na koniec wyłącznik, który przekręcę
i pierwszy raz światło zaświeci!



       STO  DOLARÓW


Na Podlasiu w wielu rodzinach często tak bywa,
Że ktoś kogoś ma w Ameryce.
Przez to napisać list tęsknota się odzywa,
Skoro zza morzem, a nie bliskie okolice.

Nie inaczej jest i w mojej rodzinie
Od ojca dwie siostry są w Chicago.
A że nieubłaganie czas jak woda płynie,
W Boże Narodzenie i na Wielkanoc
  ślą nam paczki z tą uwagą. 

W jednej paczce czekolady, kawa i herbata,
Co w części na targu w Sokółce mama sprzeda.   
Bo choć siostry pamiętając, ślą paczki do brata,
Ale poczta drakońskie opłaty nakłada.   

I czasami wychodzi się na tym,
Jak kiedyś "wyszedł Zabłocki na mydle". 
A zatem mama zmuszona jest sprzedać
Co się da, chociaż czuje się podle z tym. 

Niemniej zawsze coś z paczki na plus nam pozostaje
Przynajmniej to, że popróbowaliśmy w ustach ameryki.   
I biegając po wsi Amerykę na myśli się ma, 
Czekając na drugie Święta wchodząc w nawyk.   
-------------------------------------------------------------
Lepiej już jest z paczkami odzieżowymi,
Choć używane ubranie za to wymaglowane jak nowe.   
Wszystkie rzeczy pachną, jakby są kwiatami żywymi,
Nawet wielokrotne pranie nie zmywa zapachów Chicago.         

Koszulę noszę na co dzień,
Spodnie na gumce lub na szelkach, 
Bluzę, kapelusz na Wielkanoc w zimny kwiecień
I nie chodzę w zakompleksionych rozterkach. 

I "haracz" za używaną Amerykę,
Która w paczce jest, przez pocztę mniej naliczany.
Dobrze jest z pokrewieństwem chicagowską nosić metrykę 
Na ten zbytnio trudny czas dzisiaj wspominany. 

Prócz paczek żywnościowych
Na Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy
Przychodzi listy - w nim klika banknotów dolarowych, 
Które solidnie posłużą do życiowej naszej pomocy. 

Washingtony* zrywam jak z paczki 
Tak i z niebiesko-biało-czerwonej koperty.     
I chociaż nie jestem w domy jedynaczek,
W szkole obdarowuję znaczkami koleżanki i kolegów.   

W domu nigdy u nas nie ma biedy,
Kiedy chodzi o rodzinne wyżywienie. 
A gdy potrzebny jest jakiś grosz,
Zawsze go brakuje, skoro puste są rodziców kieszenie.   

A jeśli zachodzi potrzeba
Coś kupić do gospodarstwa domowego,
To ta potrzeba nigdy nie spada jak z nieba
Prócz tych kilku banknotów koloru zielonego.   

Jeden "zielony" to sto złotych polskich,
Za które można kupić z pięć pary trampek?   
I już nie jesteśmy gorszymi od dzieci wiejskich,
Biegamy z nimi jak równy sobie łepek.     

Prócz tego rodzice marzą o innej ważniejszej rzeczy,
A mianowicie ojciec pisał do sióstr o większą "zielonych" sumę.
I choć być może zamiar ten logice przeczy,
Ma w tym wiarę. A siostry by pomóc chłopską dumę.   

I tak ojciec pisał list za listem,
Co słychać w starym kraju i u nas. 
Że wieś idzie w postępie za miastem,
A on wszędzie żelaznym wozem czas cały.   

Żeby to zmienić i ułatwić wygodę
Nie wspominając już o dorównaniu we wsi innym.
W listach niezwłocznie prosi o zrozumienie i zgodę -
Przysłania stu dolarów na wóz ogumowany, czasem pilnym.   

Siostry odpisały: "będziemy się starały 
Uzbierać tę sumę - wtedy przyślemy."   
Po tym ojciec chodzi radosny i śmiały,
Iż wreszcie kupi już wóz na jaki z matką czekają.   

Mijają tygodnie, miesiące, może i ze dwa lata -
W końcu przychodzi list na te gorące oczekiwanie
Cały w "Washingtonach" opieczętowany,
Po rogach kolor: niebiesko-biało-czerwony oplata, 
W nim nowe piękne sztywne "sto zielonych" od sióstr podarowane. 

Gdy matka z koperty je wyjęła, która pachnie Ameryką, 
Wszyscy z nas chcemy je dotknąć - potrzymać dłużej i popatrzeć...
Wzruszenia każdy z nas ma aż chwilowo zapominając urodził się pod jaką metryką,
Przekazując sobie z rąk do rąk jak radość, której nigdy nie chciałoby się wyrzec. 

Kiedy wszyscy z osobna jak my tak i rodzice
Nacieszyliśmy się tą tak piękną i wartościową stu dolarówką.
Mama wzięła ten cudny banknot i schowała pod poduszki okolicę, 
Mówiąc: "Kiedy ją sprzedamy - będziemy cieszyli się polską złotówką.   

A będzie tego z dziesięć tysięcy złotych 
Za które kupimy upragniony wóz balonowy*.   
Może jeszcze starczy i do sań zimowych
Lub jeszcze na jakąś uprząż konia dodatkową".   

Przez jakiś czas "sto Washingtonów" leży pod poduszką.   
Co dnia przychodzę banknot dotykam -
Patrzę jak na jakiś czar, który przyszedł jak ze spełnioną wróżką, 
Którego nie we śnie, a na jawie spotkałem.     

Aż wreszcie tak się w tym magicznym banknocie zakochałem,
Że wziąłem go ze spokojnego miejsca oczekiwania na wymianę
I poszedłem dalej dwa domy pod okno sąsiadów, nim wymachując
Raz w ręce jednej raz w drugiej na zmianę.   

Cieszę się i chwalę, że oto mam sto dolarów! 
Sąsiedzi zaciekawieni niecodziennemu przypadkowi się przyglądają.
Wiedząc z jakich to ja posiadam darów,
Wprost donoszą mamie, ani godziny na to nie czekając.     

Z góry wiedzieli, że dolary przyszły z Ameryki,
Bo i ojciec nie krył, że o to sióstr prosił.   
Dziwili się wraz z rodzicami, co mogą uczynić smyki,
Gdy stu dolarówką chwaląc się po wsi wieść ja roznosił.   

W rezultacie wszystko dobrze się skończyło
I za to w tyłek lania nawet od mamy nie dostałem.
Ale po tym incydencie życie nauczyło,
Że z takiego zachowania wstyd poznałem.

Objaśnienia:  Washingtony* - autor miał na myśli znaczki pocztowe.
wóz balonowy* - wóz gospodarski na kołach ogumowanych z powietrzem.



   W  TAKIM  ŚRODOWISKU  WYRASTA  SIĘ  NA  POETĘ


Kiedy dziecko ma siedem lat, to do rozwoju wrażliwości,
piękna duszy nie ma nic lepszego, jak przebywanie na wsi na łonie natury;
jak na łące wśród kwitnących traw - dotykanie łąkowych kwiatów,
odczuwanie zapachu traw - przyjmowanie jej wonności...
Przebywanie wśród motyli, łapanie ich...
Przebywanie wśród gniazd bocianich -
  obserwowanie klekotu bocianów, karmienie piskląt...
Wtedy wyrasta się na poetę...

Tam dalej za łąkami w krzakach olszynowych sadzawka pełna żab.
Strumień płynący do sadzawki i odpływający rzeczką do rzeki.
Dalej w głębi krzaków olchowych płynie cicho leniwie
rzeka snująca się w korycie zygzakiem, w niej pełno ryb.
Po obu stronach rzeki w głębi olszyn różnego ptactwa
w jałowcach gęsto zlitych, w młodnikach pędów olszynowych 
i na starych olchach pełno srok i wron gniazdowanie.
Zapędzając się tu - widząc to - obcując z tym...
Wtedy wyrasta się na poetę...

Dotykanie przyrody: kwiatów z łąk, żab, ptasich jaj, piskląt, łowienie ryb...
Wtedy wyrasta się na poetę...

Na chłopskich polach przebywanie wśród zbóż zimowych i jarych nierówno
dojrzewających i dobrze, bo więcej i dłużej jest różnych barw w polnych kolorach...
Dotykanie polnych zbóż przebywanie wśród tychże zbóż, powonienie zapachów zbóż...
Wtedy wyrasta się na poetę...

W lasach zapachy żywicy sosnowej czy świerkowej,
dziecku jest wyraźne odczuwanie nastroju ciekawości obcowania z naturą...
Próbowanie oderwania narostów smolistych od pnia sosny,  czy świerku
i popróbowanie rozgryzienia w zębach tego naturalnego tworzywa.
W lesie jagody, maliny, borówki, grzyby napotkane, zwierzęta, ptaki -
to jest wielki budulec dziecku wrażliwości do natury przyrody...
Wtedy wyrasta się na poetę...

Miasto i wiele wiele innych zabawek bardziej prymitywnych nie zastąpią
dziecku natury przyrody - przebywając na jej łonie w zależności od okresu
i czasu w jakim dziecku dane jest żyć.
Wtedy wyrasta się na poetę...

Ale myślę, że to wszystko sprawiające takie naturalne walory jeszcze
nie powoduje wrażliwości u dziecka, żeby w przyszłości wyrosnąć na poetę.
Żeby to odczuwać - musi urodzić się z tą wrażliwością - i już żyjąc
i przebywając w środowisku przyrody z czasem nabierać wrażliwości na poetę...
Wtedy wyrasta się na poetę... 



         SZCZYPIORNIAK         


Natury łono przyrody jest tak piękne,
Że z tego powodu z kamratem rówieśnikiem
Nakładamy do szkoły drogi idąc i podziwiając okiem
Zielone łany zbóż: jęczmienia, pszenicy, owsa i żyta.
Chodząc przez te łany, uśmiech tylko złóż,
  jak zieleń pięknie nas wita... 

Płuca zdrowe, serca honorowe, rozumy cielęce,
Na duszy rozbestwienie, kłosy zbóż w ręce 
I przed siebie ścieżką wzrok prowadzi.
Na głową śpiew skowronka, uchu nie zawadzi. 

Wiaterek wiosennym miłym chłodem po nas powiewa,
Z bezchmurnego nieba słońce głowy przygrzewa...
W duszy jest tak zdrowo, przed sobą wesoło,
Że tylko powiedzieć: idziemy do ciebie szkoło. 

Idziemy wiejską drogę, ścieżką przez zboża, 
Gościńcem, żegna nas przydrożny Jezus myśląc:
"Bądź zdrowa jedna i druga istotka Boża."
Żwir chrupie pod sandałkami,
Krok po kroku i już gościniec za nami.   

Jak pięknie wejść w ścieżkę łąkową -
Napotykamy skowronka nad głową,
Czajki na łące i mlecz pachnący,
Który wszędzie jest istniejący.

Po kamieniach ułożonych przez wodne źródełko
Przejść jest tak miło i zobaczyć nawet siebie,
Jak przez popękane lustrzane szkiełko.
W dodatku żaba jedna, druga, trzecia do źródełka pluśnie,         
Tutaj obok nawet od nektaru z mleczu pszczoła uśnie.

Na lewo łąka gdzie czajki fruwają wkoło,
Kulik na kępie usadowił się w gnieździe wesoło.
Na prawo szuwary - olchy, woda i kaczek gwary,
Za szuwarami pole obrabia rolnik stary. 

Przed nami ścieżka przez żyto
Tak wysokie aż cieniem głowy nam pokryto.
Zapach surowego żyta czujemy i z oddechem wchłaniamy -     
Po czym chłodu w duszy się namnożyło,
Że jeszcze zdrowszymi ze zboża wychodzimy.   

Już stąd widać i słychać jak szósta i siódma klasa
  w szczypiorniaka grają:
"Kryj tego, podaj mnie!...  Echo aż do nas dochodzi, 
Gdy piłką w słupek lub poprzeczkę bramki chłopaki trafiają!
Gdy podeszliśmy do boiska przez siatkę spodem przeleźliśmy, 
Na ławce tornistry położyliśmy. Chłopaki tak pięknie grają,
Że wzroki mój z gry nie schodzi.

Starsi chłopcy, raczej już dorośli jak konie,
Grają jak w transie atakami - raz na jednej -
  raz na drugiej boiska połowie...
Gdy piłka za boisko wyleciała, jestem tym chłopcem,
Który biegnę po nią z całą mocą siły swojej.

Starsi chłopcy tak w piłkę zawzięcie grają
Aż kurzy się spod nóg, bo ciągle za piłką biegają...     
...I za każdym razem, kiedy piłka wyjdzie na aut i mam ją podać,
Śmieją się ze mnie, bo rzucam lewą ręką z natury mańkuta.   

Wiosna 1964 rok. 



  PIERWSZY  ODBIÓR  ŚWIADECTW  SZKOLNYCH


Mały, średni, duży idziemy gęsiego ścieżką przez zboże,
Wzrostem i wiekiem wszyscy wymieszani,
Każdy z osobna niesie kłos żyta trzymając w ręku z tyłu -
Kiełkujący kłos ma wskazać czy powtarzamy klasę,
Czy kończymy i przechodzimy do klasy następnej?!   
Zabobonną tę grę ktoś wymyślił: jednemu zabawa przyjemna,
Drugiemu powtarzać klasę wywróżyła!?
Ścieżką przez zielone żyto kto podążać by nie chciał,
Gdzie ukłonem kłosy nam się pochylają
I z powiewem wiatru zapach do przetok nosa wtykają... 
Gdy wiatr mocniej powieje i żyto falując się bardziej ku ziemi zniża,
Ujrzałem gościniec, a w tym czasie niektórzy krzyknęli:
"Patrzcie! Przez gościniec odyniec przebiega!" 
Opuszczając krętą ścieżkę w zbożu,
Wyłoniły się łby dużych i małych
Na gościńcu żwirem i kurzem powitani. 
Po lewej stronie drogi stoi Dobry Bóg,
Któremu kłaniamy się z wiarą katolicką.
Część drogi podążamy gościńcem,
Na rzece most drewniany imponuje,
Pod który z rówieśnikami nieraz wchodziłem.
Za mostem zaraz zbaczając z gościńca na lewo
Przez pola i obok bagien druga ścieżka do szkoły prowadzi,
Ułatwiająca oczyścić buty-sandałki z kurzu,
Który towarzyszył w drodze gościńcem.   
Następnie po kamieniach przez wodne źródełko,
Za którym znowu witają nas pola
Zbóż zielonych ścieżką idąc przez nie.
Kiedy ścieżki koniec doszedł,
Końca i doszła wsi sąsiedniej -
Tutaj podwójna ilość nas przybyła. 

W szkole świadectwa odebraliśmy,
Z kolegami i koleżankami się pożegnaliśmy,
A szkołę do września ciszy wakacyjnej pozostawiliśmy.

Na rozstaju ścieżek z powrotem     
Na których jeszcze godzinę temu,
Gdzie dwie wsie przywitały się!
Teraz po rozejściu się w ścieżki swoje,
Jedni drugich obrzucamy kamieniami! 
Od jednych do drugich kamienie w locie świszczą
Nawet niektóre ze sobą się zderzają.
Takie jest między nami na wakacje pożegnanie.
W zwyczaju jest silniejsza wieś postraszyć słabszą.

[ Historia wydarzenia z 1964 roku ] 


                                       
    PIERWSZE  POZIOMKI   


Lipcem słoneczny żar spada z nieba,
Pogoda jak dzieciom trzeba.

Letnim wiaterkiem po wsi powiewa.
Na polach zbożem dojrzewa.

We wsi na drzewach jest dużo różnych ptaków   
I w spokojnym cichym śpiewie na czeremchach sporo jest szpaków. 

Nie omieszka temu sroka chytra złodziejka na gałęzi świerku się buja...
Czeka na dobry moment ukraść coś z podwórka jak ta szuja.

Nad polem zawisł w powietrzu skowronek,
Słyszę jego śpiew, będąc wśród zbożowych biedronek.

Bociany na lipie w gnieździe klekoczą!...   
Pod gniazdem wróble świergocą...   

Łąka w kwiatach zapachem ku wsi wiatr przywiewa...
A las za poziomkami dzieci się spodziewa.

Zatem z bratem kubek w ręku
I z rówieśniczką dziewczynką,
   chłopakiem do lasu bez lęku.

Przez wieś maszerujemy w niczym niewinne,
Więc nie jak wiejskie, a jak Boskie dzieci czynne.

Za wsią już idziemy bosymi stopami po ciepłym piasku,
Końskimi kopytami jest przemieszany, błyszczy się w słońca blasku.   

Z obu stron małe nas istotki otula dojrzewające zboże,   
Słońce rozgrzewa głowy, na rozstaju dróg mówi przydrożny Jezus:
"Dzieci, Szczęść wam Boże".   

https://photos.google.com/photo/AF1QipMH5GK_B9QLV3rk1Kfez9o3hxTop5qZmcVtVee-?hl=pl

My Jezusowi na to: - Niech Będzie Pochwalony Jezus Chrystus!
Z ukłonem do krzyża oddając szacunek za Jego Status. 

Weszliśmy do lasu, cień nakrył nasze głowy,
Czujemy silny zapach żywicy sosnowy.

W lesie ptaki śpiewają różnymi głosami,
Wrony kraczą w locie krążąc nad sosnami. 

Las bór stary zwany: "szubienica", 
Szumi i kołysze się, lecz mniej strachu, 
  niż zadała piwnica.   

Teraz on sypnie nam swoją obietnicą -
W czym obdarzy nas swoją żywotnicą.

Paletami w dorodnych poziomkach staje się wykwitem,
Co dziewczynka jak "Rusałka" pilnie zbiera z zachwytem...   

Za to my trzej chłopcy z natury głupsze,
Spotykając wykwit palet poziomek, krzyczymy: 
- Zamawiam! I na nie do zbierania hupsze.

Pod nosem pachnie zapachem poziomek,
Nie zaprzeczy, że nie oparłby się temu z miasta Tomek.

Ze smakiem do buzi wkładamy to runo leśne,
Jutro też przyjdziemy tutaj nawet wcześnie. 

Tuż gdzieś obok dzięcioł pierze w korę sosny!...   
Wnosi radość w życie nasze latem, lecz młode
  jak pora roku wczesnej wiosny.   

Teraz nagle słychać, z wiatru gałąź o gałąź się ociera... 
I z radości z łona natury, teraz strach nas poniewiera! 

W kubku daru Bożego wypełnia się po rąbki,
A i poziomkami zabarwione są nasze ręce i ząbki.

Z usatysfakcjonowaniem już czas opuścić życiodajny las
I wracać drogą powrotną do domu z uśmiechem na buzi,
  który gości w nas.



                JESTEŚMY  DZIEĆMI


Jesteśmy dziećmi, chodzimy do lasu, zbieramy nieprzebrane
runo leśne, nad głową szumi las, ptaki śpiewają, kukułka kuka,
dzięcioł pierze w drzewo, zając spod kępy pod krzakiem daje susła,
koziołki biegną przez las, wataha dzików,
wilków nie boimy się, których wcale nie ma.


                                 
            ZIMĄ, PRZEDWIOŚNIEM  I  WIOSNĄ  1965  ROKU


Tegoroczna zima, jak nigdy jest bardzo sroga! Lubię nawet w środku nocy przyjść
do okna w kuchni i chuchać w zamarzniętą na lód szybę, by powiększyć widoczności otwór.
Księżyc i śnieg jest światłem za którym widzę, jak sznur zajęczym chórem kicając
po śniegu twardym, obgryzają gałązki owocowych drzew, jak wysoko sięgają.
W dzień po szkole, najedzony strawy z brukwią i fasolą ugotowanej na mięsie
i z cebulką przyskwarzoną lub grochówki podobnie przez mamę przyrządzoną.   
Przez okno jest skoro patrzeć na sikorki bogatki przeskakujące na gałęziach jedna drugą.
Temu gile choć dwa na chwilę wmieszali się w sikorek kolory. Wróbli już nie wspomnę,
jest ich sporo wszędzie. Lecz wszystkiego przychodzi koniec - przygrzało słońce i zima
uchodzi w rowy i do rzeki, kra na wodzie tańczy, miejscami płyną śnieżne bałwany.   
Gościniec, którym część drogi podążamy ze szkoły po roztopach śniegu jest już suchy.
Choć jestem mały, niosą mnie buty obuchy*. Las "szubienicą" przez ludzi wsi nazywany,
bo tu ludzie kiedyś się wieszali? A już z pewnością wiem, że na pewno w tym lesie psy wieszali.
Nad "szubienicą" wron fruwa chmara, gniazda do lęgów szykują. Krakań co niemiara -
wrona młoda, stara, setek parę w powietrzu i na gnieździe czym wyższa sosna i bardziej
rosochata tym większa ilość gniazd. Już jest pora, iż podrosłem, zawędrować tam w ten las
tą wiosną, już wzmożone wronie lęgi są! Kijem prać po sośnie - echem wrona wypłoszona
wyleci z gniazda oznajmiając tym, że w jajkach nie jest puste!? Która sosna jest bardzo stara
i wysoka w gałęzie jest nie skąpa, na tej gniazd po kilka. Tam z kamratem idę z którym
do szkoły chodzę, a i w przyjaźni jest mi jak bratem. Ja lub on na drzewo planujemy wleźć -
wronie jajka wybrać do kieszeni, gniazdo zostawić na drugi sezon lub zwalić,
żeby wrona jako szkodnik nie mogła następnego lęgu w tym miejscu wydać!
Idziemy gościńcem z pełnymi kieszeniami wronich jajek, rzucamy w znak drogowy:
"Skrzyżowanie dróg". Pamiętam jak kiedyś rzucaliśmy i kamieniami.
Jeśli nauczyciel się dowie, to czy wychowawca czy nie, oj, będzie bardzo, bardzo źle!
Uszy natrze aż się wie i tak mocno zaboli, że aż z bólu zasmarkamy się. 

Objaśnienie: obuchy* - buty podobne do drewnianych chodaków.



                       GRA  W  "DWA  OGNIE"


Z pozoru i z faktu wydarzeń rzecz wydałaby się błaha i w istocie jest taka.   
Lecz dla mnie jest jak honoru gest. A dzieje się to tak: w drugiej klasie szkoły
podstawowej na boisku zabawa jest tylko jedna - gra w "dwa ognie"czyli piłką
wybijanie jedni drugich. Gra jest piękna, ciekawa i wesoła jak na chłopców
z drugiej klasy przystało, tylko z tym, że nie uczciwa, niesprawiedliwa podczas gry,
co w tym czasie w "dwa ognie" gramy my. A to dlatego, że po jednej stronie gra
nauczyciel wychowawca, a ja ze swoimi kolegami w środku do wybijania.
Z drugiej strony gdy przeciwnicy są przy piłce - tylko przerzutami nad nami piłkę
podają do nauczyciela, a on wybija nas do nogi bardziej będąc wzięci my w jeden ogień,
niż na przemian rówieśnicy z nauczycielem nas w nierównej przewadze.
Szybko w końcu zostałem na boisku sam, a u przeciwnika na linii kolega i nauczyciel 
do wybijania mnie. Rzuca piłkę nauczyciel, żeby mnie wybić - nie trafia po moim uniku.
Natomiast z drugiej strony mój rówieśnik będąc przy piłce bardziej tylko się skupia,
aby podać piłkę do nauczyciela, niż próbować wybić mnie. Zatem nawet nie trzeba
robić za mocnych uników, żeby nie być przez kolegę trafionym. Natomiast jak wybija
nauczyciel, to już trzeba wywijać się, jak struna, aby nauczyciel nie trafił mnie.
Kolega do nauczyciela, nauczyciel stara się trafić mnie i tak bez końca aż do znudzenia
ciągle jestem piłką nietrafiony. W końcu sam daję się wybić ze wstydu i strach przed
nauczycielem i z osobistego honoru, stąd zapamiętałem akurat tę grę w "dwa ognie" na zawsze.



      PIĘTA  I  SUMIENNOŚĆ


Młodzieńczym życiem beztrosko biegam po łące,
Nawet w padający deszcz tym bardziej w pogodę,
Gdy w słońcu rozgrzewa się dzień.
Świat i przyroda jest moją urodą,
A ja jako uczący się szewczyk za swoją zgodą
Wszystko znajduję i chcę poprawiać. 
Czy pasę krowy, czy biegam na "ślewczyźnie"*, 
Czy wchodzę do rowów po wojennych,
Czy wspomagam robotą na ojcowiźnie;
Pasąc krowy i owce w dodatku częściej cudze.
Idąc spać, mówię: zanim matka mnie nie obudzi,
Ja pełny w sobie ambicji sam się obudzę,
Niech rodzice o mnie się nie trudzą.
Pasąc krowy już od piątej rano
Biegam na boso po łące z rosą...

W wolnych chwilach po wiejskiej ulicy z piaskiem i żwirem...   

W trampkach niewygodnych, ciasnych aż palce powychodziły idę do szkoły,
Uganiam się za piłką, iż jestem bardzo, a to bardzo chłopiec zdrowy.

I znowu na boso z prądem rzeki -
Z prądem mułu, żwiru i wodnego wiru
Aż powstał odcisk na pięcie -
Zrodził się ból nie do pojęcia.
Rwa piętowa w czas nocny mocno dokucza,
Spanie nocne przez pół nocy wyklucza.
Dzień akurat składa się z piątku na sobotę
W tym dniu tylko na ósmą rano do szkoły
Kto by w takim położeniu iść do szkoły miałby ochotę?   
Śpię mocno i przez to do obudzenia mnie nie ruszono,
Rodzice, brat i siostry dali mi spokój,
Idą do szkoły bez żadnego mnie obudzenia: "Mietek wstawaj!"   
Obudziłem się sam, patrzę na zegarek, 
Jest już godzina dziewiąta! Zaspałem! 
Jestem w strachu i niepokoju, że nie ma mnie w szkole.   
Przez sumienność strasznie się boję,
Rodziców nie ma w domu, poszli na pole. 
Zrywam się z łóżka, ubieram się,
Biorę tornister i na głodnego biegnę do szkoły
Na wprost przez pola, łąki, krzaki, rzekę i rowy. 
Zdyszany zabiegam pod szkołę,
Tymczasem rówieśnicy już wychodzą ze szkoły
Będąc już na ulicy mówią do mnie:
- Nie ma mowy już po lekcjach! Po co ty przybiegłeś?   
Śmieją się ze mnie. Ach! Mówię:
- Chciałem zdążyć, aby zaliczyć obecność!
Nauczyciel wychowawca będąc już w kancelarii nauczycielskiej
Nawet nie zauważył mojej spóźnionej obecności
W końcu było nie było obecności.
I tak zapamiętam tę chwilę na wieczność,
Że gdyby nie odcisk na pięcie z rwą bólową,
Tobym w drugiej klasie nie opuściłbym żadnego dnia w szkole.
Dziś w swojej biografii opisać to wolę,
Bo któż dziś martwiłby się w drugiej klasie,
Że przez taki wyjątkowy przypadek
Opuściłby ten jeden dzień lekcyjny w swoim czasie.
Czy są jeszcze dziś takie dzieci?

Objaśnienie: "ślewczyźnie - ślewczyzna"* - jest to obszar krzaków zwłaszcza
olchowych oraz łąk i pastwisk w obrębie wsi do której należy to miejsce.

[ Historia wydarzenia z 1965 roku ]


   
            BUDOWA  STODOŁY
   

Stara stodoła wiekiem pochylona, w drzwiach kijem podparte,
W ścianie na drągu oparta i tylko strzechą wróblom przyjazna.
Sprawa jest jasna, rozbiórka zanim sam żywioł ją rozwali!   
Przez strzechę deszcz na klepisko kapie i w prześwitach
  niebo do wewnątrz zagląda.
Gliniane klepisko sieczką pokryte, sieczkarnia słomę chwyta.
W szczycie deskami obita, przylega szopa słomą pokryta, włazić jest łatwo. 
Na strzechę kładłem zielone pomidory, by za pomocą słońca dojrzały. 
Latem w szopie są schowane sanie, chrust i polana, 
Chodzi się po nie z rana w południe i na wieczór. 

Już pod fundamenty nowej stodoły wymierzono,
Nawet w powiecie Sokółka, obowiązkowo projekt sporządzono.
Stanie stodoła po drugiej stronie ulicy za domem,
Gdzie chodziłem nie raz dogonić motyla
I gdzie pszczoły strachu były ogromem. 
Tam też motyl łąkowy kwiaty zapyla
I gdzie napotkany kamień się wychyla,
Wspomagany łomem w potrzebie pod fundamenty.
Miło, że stanie nowa stodoła, gorzej, że zapłata za nią
Przyjdzie mi się codziennie stolarzowi paść krowy,
Wzięto to pod uwagę podczas umowy. 
Kto się nada tak, jak ja, gdy w domu gotówki brak.
Siostry dwie dziewczyny w dodatku młodsze,
Brat starszy ma zadanie jeszcze gorsze.   

Jeśli wy mieszczanie do dzisiaj życia wiejskiego mi pozazdrościli? 
Teraz ja z wami się zamienię?!
Wy popasiecie krowy, będziecie mieli pastwisko, rzekę, rowy,
W nich ryby: płotki, miętusy, sumy, szczupaki i raki
I wokoło nad głową różnego gatunku przelatujące
Oraz w krzakach bardzo pięknie śpiewające ptaki.
Ja pobiegam za tramwajem, zdrowy, którego nigdy nie widziałem. 
Co wy na to? Ja wam za to opiszę dalej, jakie przygody miałem:
Fundamenty stodoły z gruntu już się wynurzają. 
Mnie za to u stolarza paść krowy obowiązki nie omijają.   
Słupy betonowe stodoły jeden po drugim wyrasta.
Chłopcy po krzakach olchowych wszędzie biegają,
A mnie stolarza z kijem paść krowy i basta.
Bele są już na słupy położone na nich i krokwie stoją. 
Mnie już krowy, barany znają, przyganiać w obszar pastwiska,
Wyrwałem na nie już niejednego kija lub chwasta.   
Ale mam i radość: pastwisko przed melioracją łąk jest niczyje,
Skoro łąki nigdy nie były koszone i choć "mieleszkowskie"
  są zwane, im jest za daleko.
Nam całej wsi przez to dobrze jest wykorzystywane,
Napędzają bydła z kilku gospodarstw - bydło luzem się pasie. 
Owce z zarodowym baranem z dala od bydła ze swym rozrodczym menem.
Gdy chcemy się pobawić - drażnimy barana popołudniem, 
Czasami i z samego rana, zależy jak kto pasie krowy. 
Kogo baran dogoni z łba wali w pupę!
Gdy barana już zmęczymy - spokojny jest -
  możemy na nim jechać, jak na oswojonym kucyku.
Gdy pędzę krowy i owce do obory, jadę na baranie
  jak na ośle, trzymając się wełny.
A na buzi uśmiechu i radości będąc pełny. 

Nie, o nie, na nic nie zamieniłbym tej zabawy,
Nawet na wasze w Krakowie nadwiślańskie bulwary.   
Tutaj mam lepsze natury dary: pastwisko,
Gdzie kijem napotkane ogrodzę gniazdko skowronka.
On mi za to, zanim siądzie na gniazdko z powrotem -
Zawiesi się nad moją głową w błękitnym niebie, 
Pośpiewa nie tylko dla siebie, ale i dla mnie,
Zanim opuści swój lot ku ziemi pionowy. 
Dla mnie chronić przyrodę jest punkt nowy honorowy:   
Kijami ogradzać gniazdka skowronków, żeby owce, krowy nie wstąpiły!   
W rowie, gdzie uchodzi do rzeki, wystarczy wytrzeszczyć oczy - 
Unieść powieki i łatwo napotkać miętusa lub suma nawet raka,
A i zdarza się nawet ujrzeć bardzo dorodnego szczupaka.
Złapać co prawda trudniej rękoma, za to uganiać się za nim
W uśmiechu i w radości omami nas pociechami stoma.
Więc żyć trzeba tam gdzie na świat się przyszło
Bez względu jak w swoim życiu wyszło.

[ Historia wydarzenia z 1965 - 1966 roku ]   



    PIERWSZE  ZAROBIONE  2  ZŁOTE


Przyszło mi się paść stolarza krowy,
Jest to odrobek za budowę rodzicom stodoły. 
Dzisiaj po raz który przygnałem krowy na podwórko, 
A już jest ciemno, stolarz stojąc na schodach domu,
Zawołał mnie, mówiąc: - Mieciu, masz dwa złote.   

Wziąłem tę monetę z radością bez podziękowania,
Raz, że jestem radośnie zaskoczony, drugi raz,
Że w wieku moim dziękuje się w skruszonym milczeniu. 
Wracając z uciechą do domu, monecie się przyglądam,
Obracam ją w dłoni raz na "awers" raz na "rewers".
Dwa złote są takie piękne miedziane błyszczące, 
Takich jeszcze nie miałem: ze strony "awers" 
widnieją wybite: 2 ZŁOTE pod nimi kłos zboża. 
Ze strony "rewers" widnieje duży na całą monetę
Orzeł mojego ojczystego ukochanego kraju.   
Przez całą drogę do domu dalej monetę w dłoni obracam 
Z "awersu" na "rewers" aż po tym włożyłem
Do kieszeni krótkich spodenek
I dalej tę monetę obracam palcami.
Po czy podjąłem decyzję, że nikomu w domu
O tym nie powiem, zachowam to sobie.
Po tym te dwa złote noszę tak długo,
[ A trwa to może już z miesiąc ]
Wreszcie, a co tam wystarczy tak w nieskończoność 
Nosić w kieszeni te dwa złote jeszcze zgubię i co wtedy.
Pójdę do sklepu Samopomoc Chłopska
I kupię za nie dwie słodkie bułki.
Chociaż raz w dzisiejszym dniu będę się czuł,
Jak równy ze szkolnymi bogatszymi rówieśnikami.   



PRZYSTĄPIENIE  DO  PIERWSZEJ  KOMUNII  ŚWIĘTEJ

https://get.google.com/albumarchive/103276734392610294633/album/AF1QipOXfArbNIp8gbZ49YX_AeJaAJA88af_Iq99PhdW/AF1QipM0S_wDS-za4DAsdO8qCjFkq2ljR6V0ycdjkbw8

Stodoła już stoi w krokwiach obite łatami.
Pasąc krowy widzę to z łąki.
Tylko brak obicia deskami między słupami.
A mnie kończy się czas chodzić po łące i zbijać bąki.

...Zaczął się czas podążać do kościoła 
Na katechezy przed komunijne. 
Nie ma wolnego, choć wakacyjna szkoła,
Trzeba nauczyć się witać Boga i poznać życie religijne.

Wejść na stodołę później spróbuję
Pochodzić po łatach teraz tylko mogę okiem odwagi.   
Sercem, duszą i rozumem strachem snuję,
Aby nie spaść trzeba na to skupić więcej uwagi!

Uwagi skupiać nie trzeba iść gościńcem 
Środkiem we czworo podążamy
Dwóch chłopców i dwie dziewczynki 
w białych sukienkach na głowie z wieńcem,                       
A my chłopcy w koszulach w bieli i czarne
na szelkach spodenki mamy.

Idziemy, a drogi aż sześć wiorst przed nami
Zanim pokłonimy się Jezusowi z Boga zrodzonemu,
Nałykamy się kurzu, który raz przed nami raz za nami,
Niczym to dla nas, gdy będziemy przy Bogu spotkanemu.

Katechezy ksiądz prowadzi - raz w Domu Bożym -
Innym razem na trawie koło Domu Bożego.
Za grzechy pierworodne do słuchania duszę rozłożym -
Nauczymy się Miłować Boga, jak siebie samego.

Ksiądz jednego grzechem pierworodnego pacierza spyta, 
Drugą grzechem pierworodną w katechizmie sprawdzi.
Wtedy dostrzeże, iż już nasze serca w Bogu zachwyt!
I gotów będzie ku konfesjonale do pierwszej spowiedzi - nas poprowadzi!

Gdy z kościoła do domu wracamy,
Sandałki z nóg pozdejmowaliśmy i idziemy na boso,
Aby nie zniszczyć obuwia komunijnego w rękach trzymamy
Choć wracać żwirowym gościńcem jest, a nie łąką z rosą.

Kiedy już przyszła pora przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej -
Do Ołtarza nie my siebie prowadzimy,
Lecz Duch Święty w naszych sercach uniosły - Wiary rozpoczętej
Prowadzi nas, a Aniołowie naszymi ustami mówią, Boże, Ciebie widzimy!
https://get.google.com/albumarchive/103276734392610294633/album/AF1QipMSgMrfAyzdK-H7k_oGLsZI4Bz7UX_Y6mKM0M2S?authKey=CPqSiKrs35_Daw

Teraz nie ciałem, lecz natchnieniem i uniesieniem Bożym żyjemy
Przynajmniej w mojej duszy i sercu tak to odczuwam.
A kiedy zapach kadzidła do nas przybył, jak ulotni się stajemy,
Poczułem, jak dusza i ciało moje do Boga się unosi.

Prezentów od chrzestnych rodziców nie dostałem,
Mody takiej nie ma, a i ich w ogóle na Komunii Świętej nie ma.
Prezentem jest sam Bóg - którego w umyśle i w duszy noszę -
I z tym znakiem w pamięci wszędzie biegać jest zdrowo i miło...
https://get.google.com/albumarchive/103276734392610294633/album/AF1QipPwHmTKR8zLOmcRaGdpxV-_iRH1Vm3L5NXXUo4_/AF1QipOihfnAbDpFwCuniaaKNwNBCDIk74p_Xua7-NY3



          KRÓLIKI  OD  WUJKA


Z częstych odwiedzin wujków i babkę przez mamę,
Raz pieszo, innym razem z ojcem furmanką. 
Nie raz i mnie zechciało się zabrać z tatą i mamą
Bardziej wtedy, gdy nie pieszo, a podróż furmanką.

Droga zawsze ta sama, chociaż nie ta sama,
Bo raz nad głową skowronek zaśpiewa,
Jak słoneczna z nieba bez chmur nadejdzie gama.
Innym toż razem niebo kolorową chmurę gołębi miewa.

Jeszcze innym toć razem gościniec zając przebiegnie,
Czasami nawet dzik, gdy droga w lesie.
Czasami sarny są na polanie,
Czasami lis, którego gdzieś niesie.   

Zdarza się, że wiewiórka drogę przebiegnie,
Jastrzębia krążącego można zobaczyć na niebie.
A droga zanim całkiem ubiegnie;
Tysiące kopyt zostawi koń na gościńca glebie. 

Kiedy już się do Popławiec dotrze
Najpierw szkoła emocjami wzruszy.
Następnie oko o cywilizację się otrze,
Bo tutaj szosę furmanką się przetnie
i więcej cywilizacji i nowoczesności ma się w duszy.

Przy szosie na rozstaju dróg
Sklep spożywczy stoi, biały chleb można kupić.
Po drugiej stronie ulicy "patrzy dobry Bóg"* 
Na którego warto duszę skupić. 

Wujków dwóch wraz z rodzinami w jednym domu mieszkają,
Do pierwszego, mama ze mną z odwiedzinami weszła.
Dzieci jest tyle, że trudno spamiętać jak na imię któremu. 

U wujka trzeciego dom na jedną rodzinę opiewa, 
A wcale nie jest ciszej nawet głośniej,
Toż żona Józefina w mowie strasznie krzykliwa - 
Taką naturę ma w mowie donośnej,
Że po chacie echem mowa chodzi! 

Lecz dla mnie nie w tym rzecz jest,
Rzecz w tym miła mi, że wujek otworzył szopę,
W niej z widoku od razu chęć mi się zrodziła
Dostać parkę królików, których w szopie ma może z kopę.     
Przepuścić taką okazję nie mógłbym sobie darować.
Powiedziałem mamie naszym etnicznym językiem:

- Mama, ja chaczu krolikał!?
[ - Mama, ja chcę królików!? ]

Mama zwróciła się do wujka, mówiąc:   

- Kaziu, daj małomu dwa kroliki?
[ - Kazimierz, daj chłopcu dwa króliki? ]

A że wujek jest dobry człowiekiem,
Toż nie zastanawiając się sprawdził płeć,
Aby dobrać parkę na hodowlę do rozrodu i powiedział:     

- Nichaj mały biare.
[ - Niech chłopiec bierze. ] 

Po czym mama powiedziała: 

- Uże ni marudź.
  Majasz kroliki dla świętaho spakoju. 
[ - Już nie marudź.
  Masz króliki dla świętego spokoju. ]

Króliki wsadziłem do kosza, przykryłem kapą z furmanki.
W drodze powrotnej zaglądam co chwila,
Jak przedtem Alosza, który już hoduje króliki. 
Dla mnie początek z królikami chłopięcej hodowli.   

Objaśnienie: "patrzy dobry Bóg"* - autor miał na myśl przydrożny krzyż.



                 SZMACIARZ


Jeździ szmaciarz po wioskach. Zawitał i do naszej wioski.   
Za worek szmat daje jeden garnek może i nawet dwa,
  jeżeli szmaciarzowi mama dopłaci.   
Cała jego furmanka obwieszona jest szmatami i garnkami.
Ma nawet cukierki. Za szmaty może nam bez trudu dołożyć. 
Mama jest zadowolona z garnka.
A my jesteśmy zadowoleni z cukierków jak dzieci. 
Nie mogę zrozumieć, że to mu się opłaca.
A jednak musi się opłacać, kiedy tym się zajmuje. 
Nabiera ludzi jak chce, a ludziom się wydaje, że zyskują, a nie tracą. 



CZTERY  PORY  ROKU  U  WIEJSKIEGO  CHŁOPCA


Kiedy to jeszcze w piłkę nożną nie gram,
Lubię biegać na "ślewczyznę" wiosną, latem, jesienią,
Zimą tym bardziej zjeżdżać z "Antonowej góry" nartami
Skoro na zimę z utęsknieniem tak oczekiwałem... 

Wiosną:

Kiedy to nie muszę paść krów ani swoich
Tym bardziej cudzych - biegnę tam gdzie niejeden rów
- W nim niejeden jest miętus lub sum z rzeki błądzący? 
Gdy w razie napotkam, rękoma wyrzucę go na brzeg.     

Latem:

Kiedy nie ma w polu roboty i w gospodarskim obejściu,
Stryj bierze ościenie i idzie ze mną na szczupaki.   
Przy nim uczę się tego rzemiosła przy każdym podejściu;
Jak ościeniem dźga szczupaka, ucząc mnie dając to za znaki. 

Jesienią:

Lubię po szkole, idąc na pole do wykopek, 
Zajść po kryjomu w sad do Rysia babci,   
Złupić pełne kieszenie jabłek i po drodze 
Zajadać na pusty żołądek, a smakują tak
Jak niegdyś ciasto jabłecznik od własnej babci.

Zimą:

Z pierwszym pojawieniem się śniegu
Nawet po nocach oczekuję na obfite jego opady... 
Nawet wstaję wśród nocy - zrywając się ze snu biegu
Z utęsknieniem za zimą, a nie dla zasady.   

Przychodzę do kuchennego okna i wydmuchuję w szybie 
W zmarzlinie szronu otwór, aby patrzeć na latarnię,
Czy śnieg pada bardziej obfitszy, niż za dnia.
Przy okazji, przy płocie obserwuję kicający zajęczy chór...

Klawo jest jak cholera.

4 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2021-01-12 10:53:31)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA


        "ŚLEWCZYZNA"     

https://get.google.com/albumarchive/103276734392610294633/album/AF1QipOXfArbNIp8gbZ49YX_AeJaAJA88af_Iq99PhdW/AF1QipNa666tFjufjeK02UmZ_ishdg-zwGGUmfeDXaSW

To moja dzieciństwa zabaw ojczyzna,       
Na boso chodzę miedzą do niej,
Raz ominę, innym razem stopą nadepnę osę. 
Taka jest dla mnie miedzy życzliwa spuścizna: 
Raz nadepnę na glizdę, innym razem z żądła
Szlachetnych owadów doznam obrzęku palca u stopy,   
Przez to, że na boso chodzę na łąkę zwaną: "ślewczyzną".   
Mam w ręku chleba skibkę z postem,
Będąc po drodze w ogródku warzywnym,
Spożywam z marchewką i ogórkiem słabo pożywnym.
Mierzę się ze słonecznikiem wzrostem,
O konopie także zahaczam na chwilę,
Na brzegu ogródka wysokie rosną. 
Gniazdo ptasie puste znajduję - lęgi już się wyniosły
I w krzaki olchowe śpiew swój zaniosły
W głosie wyniosłym z innymi ptakami na milę. 
Między warzywnym ogródkiem, a "ślewczyzną" 
Bardzo gęsta z natury trawa rośnie.
Tu gdzie są kretowiska, kopię stopą,
Pozostawiając łące niejedną bliznę,   
Gdy trawa wyrośnie, śladu niepozostanie.   
U nas łąkowe ścieżki są także,
Chodzi się na pastwisko i kosić łąkę.       
Do rzeki też chodzimy łąkowymi ścieżkami   
W dni słoneczne, mając miłą zabawę.
Po deszczu, gdzie w ścieżkach woda stoi, 
Idąc tędy, nogi w cieplej wodzie myjemy.
Zanim w krzaki młodnika i w duże olchy wstąpię, 
Przede mną ciągiem płaczące wierzby ku łące się pochylają
Spoglądając na wieś, jej zawiłe kulisy przeszłości znają.
Patrząc na nie, ich urokiem, swoją duszę wzbogacam...     
Za wierzbami, gęsto strzeliste olchy rosną,     
Na kilku są srocze gniazda z suchych gałązkę uplecione. 
Sroka skrzecząc skacze z olchy na olchę, 
Próbuje oznajmić, że uszły stąd już jej pisklęta
I żeby przestał tym się interesować, i w dalszą drogę
W krzaki, na łąkę, ku rzece iść się zajął!   
W olchowych gęstych krzakach strumyk płynie, 
Idę nim pod prąd dotąd aż krzaki olchowe się skończą -   
Po czym wracam, brodząc dalej po złotym piasku strumyka, 
Aż stopy w nim na dobre mi się ze złocą.   
Tu gdzie młodnika gąszcz olchowy nie do przejścia 
I strumyk zbyt wąski, omijam, po czym
W dogodnym miejscu ponownie wstępuję   
I dalej po dnie złocistego piasku strumyka   
Z jego prądem ku sadzawce idę. 
Gdzie strumyk ma ujście i wyjście, sadzawka -
W niej woda na całej powierzchni żabim skrzekiem pokryta,
Spod skrzeku niejedna żaba pyszczek wysuwa. 
Gdy kijem rzęsiście uderzam w sitowie, zanurzają się.     
Od odpływu z sadzawki, strumyk
W rzeczkę krętą bardziej się zmienia. 
Rzeczką idąc raz po złotym piasku,
Raz brzegiem i z nim się mieniam 
Z millennium wody przelanej, 
Na mój czas niedoświadczonego smyka.     
Co znika, a co umyka - ukazuje mi ta rzeczka:
Żabę, która plusnęła w jej nurt błękitny,
Ślimaka pełzającego sitowiem w podróży niewybitny, 
Ryb nawet płotek to tu nie ma.
I moja rzeczką do ujścia rzeki piesza wycieczka.   
Wodząc oczami, nieznany jałowiec odkrywam,
Z rzeczki wychodząc, do jałowca idę po mokradłach   
Między starymi olchami, niskimi krzaczkami, zaczynam grzęznąć,
Ale bez problemu dochodzę, jałowca gęstwinę uchylam -
Ptaszek przelęknięty strachem wyfruwa stąd! 
Pomyślałem, tutaj codziennie ukradkiem będę przychodził...
Ptaszek wystraszony odfrunął, ale jego z godów złożone jajka 
W głębokim i miękkim w puch gniazdku do wylęgu znajdują się.   
Teraz jedną ręką uchylam gęstwinę jałowca,
Drugą dwoma palcami biorę małe cudowne jajko, jest bardzo ciepłe
I przykładając do ucha, ruchy życia nadsłuchuję. 
Po czym wkładam do gniazdka, jak było w pierwotnej pozycji ułożone, 
Zanim ptaszek przeze mnie wystraszony gniazdo opuścił,     
Które mają się wykluć z przyrodniczego cudu.   
Tymczasem ptaszek z niepokojem rozkrzyczany lata wokół jałowca, 
Abym łaskaw był wynieść się z nie mego rewiru   
I powrócił do rzeczki zamierzonej wycieczki
Z prądem jej wiru i złotego żwiru.   
Lecz mnie niesie na łąkę tam, gdzie ojciec i stryj kosy klepią!...
Idąc, liczę każde uderzenie w kosę młotkiem...                       
Kukułka gorsza nie chce być skorsza
I także swoje kukanie w poszyciu olchowym wykonuje... 
W miejsce, gdzie młotek z kosą echem z kukułczym kukaniem się łączy,                 
Tam życie i przyroda w naturze istnieje i "ślewczyzna" jest żywsza.
Na niebie kłęby niskich obłoków zza starych olch wynurzają się,   
Ze wschodu na zachód z lekkim powiewem wiatru leniwie przesuwają się.
Słońce w letniej temperaturze żarzy się, krowom bąki nie sprzyjają, 
Pod olchami w cieniu stoją i trawę przeżuwają. 
Klepanie kos ustało, tylko kukułka kuka dalej śmiało...   
W takt ojciec i stryj raz po raz osełką kosy ostrzą.   
Echem na łące i w krzakach się niesie,
Jakoby w dzwon kościelny uderzał!...       
Spod kosy ojca i stryja łąka w szeleście w pokos się zwija,
Skoszonej łąki świeży zapach do mnie dochodzi...   
Chodzę wzdłuż pokosów na boso, 
W stopy jest tak zdrowo, lecz nie miło, bo ściernisko drażni.     
Naznoszę z pokosu trawy i w niej się pokulam,
Co mi tak, przecież jestem chłopskim synem, wolno mi.
Najważniejsze jest, że przecież to lubię. 
Ojciec i stryj dalej łąkę koszą - wzdłuż i wszerz na pokos zwalają...     
Szpaki chodzą między pokosami, pożywienia szukają... 
Jak ja lubię na to patrzeć... Szpaki to ptaki mego dzieciństwa. 
Przy brzegu łąkowego obszaru, pod starą olchą,
Przez zieloną słomkę z wiadra wodę sączę...   
Tymczasem krowy połkniętą trawę już przeżuły 
I pod olchami powstawały - rozciągając grzbiety, zamuczały.   
Ja, choć mały chłopiec jestem, zrozumiem czego żądają, 
Świeżej trawy z pokosu im zaniosę, chętnie zjedzą.
Mlekiem z wymion pachnie, to mi się podoba,
Ale i dochodzi zapach krów zwiotczały, o to już mi się nie podoba.                         
Południe jest już, rozpoznaję podług słońca.   
Od wsi odgłosy dochodzą, jak świnie kwiczą, żądają obiadu!   
Koń za obejściem w zagrodzie rży!   
W olszynach drozd lata i śpiewa, jakby wpadł w szał. 
Może kukułka, co komu podrzuciła lub sroki kradzieży się dopuściły
I jest tego naocznym świadkiem?!           
Pobyt w tym miejscu z ciekawości już w nieciekawość się znużył,   
Zatem po skoszonej łące z podkurczonymi palcami u stóp,
Ze słonecznego nieba idę w krzaki w cień - w duszy ulga. 
I tak w którym miejscu wcześniej z rzeczki wyszedłem,   
Teraz z powrotem do tego miejsca wchodzę -
Idę do rzeki mego dzieciństwa, kija używając płoszę, co ujrzę.                           
Dostrzegam, kuna między krzakami przebiega,   
Piżmak uchodząc do rzeczki w wodę plusnął,   
Zając spod krzaka zygzakiem między krzakami susła daje,   
Ze snu obudzony, jeszcze chyba oszołomiony jest.   
Po starych olchach oczy rozwodzę, dzikiego gołębia zaobserwowałem,   
Siedzi skulony, chyba przysnął, choć południe jest,   
Nie budzą go, niech spokojnie śpi sobie.       
Ptaki małe wśród olch śpiewają, ale żadnego nie widzę,
Wystarczy mi, że w krzakach tak radośnie jest. 
Z większych ptaków: wrony kraczą na wierzchołkach starych olch,
Sroki skaczą z gałęzi na gałąź i skrzeczą jakby alarm wszczynały,
Tylko nie wiem po co. I tak piesza wycieczka rzeczką do rzeki dobiegała.   
Przy ujściu rzeczki do rzeki, przecieram powieki, skupiam wzrok,
Bo tutaj czasami miętus lub sum lubią grzbiety wygrzewać?!       
Choć ze mnie mały smyk, wiem i spodziewać się powinienem,
Bo stryj łowiąc szczupaki i raki tego mnie nauczył.   
Miętus i sum to nie piżmak, czy szczur wodny, 
Że ze strachem i wstrętem trzeba ich się bać.     
Miętus i sum to ryba powolna, dnem zamulać wodę jest zdolna
I ku brzegom rzecznym w sitowie, korzenie lubią się ukryć.   
Nagle dostrzegłem miętusa w rowie! Ogonem wodę zamulił.   
Widocznie poczuł ruchy drgań na wodzie z mego chodu przybrzeżnym rowem.         
Znam ich metody, poczekam aż mętna woda ujdzie...       
Wtedy nie będzie mnie zwodził. Ponownie dostrzegłem!   
Czekam na dogodne miejsce... Idę za nim,
Wskakuję do rowu, rękoma chwytam go!   
Na brzeg wyrzucam i z nim do domu zbieram się.   
Ja, chłopski chłopiec z Naturą Przyrodą związany
Bez problemu upolowałem dorodnego suma. 



        Teraz


Kiedy jestem małym chłopcem
nie mam marzeń -
wystarczył do uciechy   
złapany motyl w dłoniach, 
ogórek z ogródka warzywnego, 
odkryte ptasie gniazdko w jałowcu,
porzeczki w olszynach,
miętus, sum złowiony w rzece,
niebo pogodne i dzień ciepły.

W domu noc pełna snów,
które z jawy się zrodziły... 



        NAUKA  PŁYWANIA   


Dni są upalne w środku wakacji,
Do żniw jeszcze kłosy na pniu dojrzewają.   
Tymczasem podążamy do rzeki z tej racji, 
Z pełnymi kieszeniami niedojrzałych papierówek prosto z jabłoni.   

Papierówek nie jemy, jak jabłka dojrzałe,   
W pośpiechu obgryzamy niedbale, 
Idąc miedzą na boso stawiając kroki leniwe i śmiałe, 
Nawet szybkie, gdzie nieciekawie, gdzie interesująco, opieszale.

Z nieba jak w lato słoneczny żar spada, 
Tylko czasami z końca świata
Leniwie wynurza się obłok i nad głową cień składa,
Powiew wiatru orzeźwia, jak słomiana chata.

Na łąkowej ścieżce w dołkach gruntowych
Po wczorajszym deszczu woda jeszcze nie wsiąkła,
Słońcem ugrzana paruje wśród drzew olchowych,
Deptaniem ugrzać i umyć nogi okazja nie umknęła. 

Zapach łąki wchodzi w nosa przetoki, czuć ziemi wilgoć,
W krzakach cień liśćmi się chwieje,
W przebijającym słońcu ruchomymi promieniami się złoci
Nad głową i obok, jak gałęziami wiatr porusza. 

Obok sadzawki, strumyk chwiejną kładką, jak koty przechodzimy,
W trzęsawisku kolejno depcząc zapadanie się sprawdzamy,
Po tym łąkową polanę dalej idziemy,
Gdzie ojciec ze stryjem trawę kosą zwalali.   

Stąd rzeka dzieciństwa "Sidra" zwana 
W głębi poszycia starych olch i młodnika, sennie płynie.
Miejsce dogodnej meandry do nauki pływania wyszukana została   
I z rozbiegu skokiem do wody, uczymy się pływania...
Pluskot w zakoli jest intensywny aż woda spod nóg bryzga,   
Falą brzegi obmywa impulsywnie, powstała piana z bąbelek pęka.   

Upłynęło z dwa tygodnie i pływać żabką lub na plecach
Każdy z nas już umie bardzo dobrze.
Teraz trzeba stworzyć głębszą wodę,
Mając już zakole w palcu w dotychczasowych hecach. 

Melioracji rowem jeszcze nie rozpoczęto,
Ale rzekę tam, gdzie było brak obfitych zarośli -
Tam jak podwójny rów z faszyną przy brzegach rzekę wyprostowano   
I w naturalnych zakolach leniwie już się nie snuje.
Za to zbudować wodną tamę, świetnie z miejsc przyrzecznych darń znosiliśmy...     

Czy ktoś z Was takie dzieciństwo przeżył,
Jak my czterech śmiałkowie ze wsi Cimanie?
Gdyby w opowieść ktoś z Was nie uwierzył,
Proszę skierować do mnie zapytanie.   

Darń z łąki mamy już przygotowaną,
W korycie rzeki zaczynamy wspólnie jeden drugiemu podawać i układać...
Wody do kąpieli przybywa i w słońcu się ogrzewa...   
Z tyłu za tamą, z faszyn miętusy i sumy jeden po drugim zaczynają wypełzać
Na złoty żwirek i zabawa w łowieniu nam w radości tańcuje...

Z ubytkiem wody po żwirku złotym idziemy,   
Miętusy, sumy raz za razem z faszyn wypełzają!
Dla chłopaków dziesięć-dwunastoletnich bezbronnego miętusa,     
Suma rękoma chwytać, w Niebie nawet Aniołowie tego by się nie spodziewali. 
My mamy Niebo na ziemi i raj przyrody wykorzystujemy...
Idąc rzeką, żwirek złoty już się kończy i poziom wody staje się głębszy,
Tutaj rzeki nowe koryto ze starym się łączy, wody jest więcej,
Za czym miętusy i sumy na czas dalszy pozostaną. 
w naszych połowach sporo miętusów i sumów na brzegu rzeki leży,
Może po cztery, pięć na łebka przypadnie.
Z tą radością wzdłuż pełnego wody koryta pływamy śmiało
Żabką, na plecach, kraulem i jak popadnie...
Klawo jest jak cholera. 

[ Historia wydarzenia - lato z 1966 roku ]   



        ZAPACHY  I  SMAKI  W  DZIECIŃSTWIE

https://get.google.com/albumarchive/103276734392610294633/album/AF1QipMYtCY7mfPLM4MXuV1RaZjxfSAlFcyWGGDGD5uI/AF1QipNoWXiekCRggfo7lBj1WbLtgZD17F7FuF6jW1-n

W domu: przy oknach pachnie pelargonią, przy łóżku pszeniczną słomą z siennika, 
z poduszki potową z głowy wonią, za to przy otwartym oknie zapachem różnych kwiatów
  z przydomowego ogródka wiatr dmie do mieszkania przez otwór okiennego lufcika... 

Na ścianie: zapach kontaktów elektryki;
puszek i rurek miedziano-papierowych niezmiennie.     
Stosów zeszytów w linie i kratki poukładane w szafce na półkach imiennie. 

Przy drzwiach: lub za nimi wiszą ubrania gorsze i lepsze.
Po spojrzeniu z którymi podróż kościelną lub jarmarczną śnimy,
Albo tą gorszą polną robotę, jak mama zagonić do niej się uprze. 

W pokojach: zapach wełny na kołowrotku przędzielnianym,         
zapach dywanów w krosnach, chodników wytkanych na podłodze kolorowych.
Zapach łona natury w naturze i w snach... 

W komorze: bułek pszennych i piwa w konewce na Wielkanoc, 
chleba żytniego prosto z pieca na ławach komórki,
  żyta i owsa zeszłorocznego w zasiekach,
[ i po kątach buszujących mysz całą noc! ]                                     
na ścianie i pod sufitem wiszące pachnące wędzonki z corocznej powtórki. 

W kuchni: kot łasi się ocierając między nogami i miaucząc wznosi hecę!
Na piecu chlebowym wierzbowych kilka gałązek
do Niedzieli Palmowej w pąkach są już rozwinięte. 
Worek soli całorocznej w skamieniałości stoi w kącie pieca, 
cebula i czosnek w wiązankach na kiju przełożony wisi oraz krop i koperek wyschnięty.

Piec polana mieszane olchowe-sosnowe-brzozowe na popiół rozkłada.   
Latem na fajerkach po kolei: garnek zupy szczawiowej
spod nakrywki zapach po chałupie się roznosi...       
Na drugich fajerkach cała patelnia tłuczonej kartofli spieczonej od spodu,
ze szczawiem, Miecio z wielkim apetytem zajada.
Na trzecich fajerkach ze staro żeliwnego garnka stale woda parę w lufcik komina unosi.   

Innym razem w lato lebioda z krupnikiem na mięsie wieprzowym
lub wczesną wiosną młoda pokrzywa za strawę tak samo smakuje.   
Za to zimą tzw. "bulony" - zupa z brukwią i fasolą jadłem owym jest
lub groch z kartoflami do dzisiaj mama gotuje. Ależ smakuje.   

A kiedy na piecu chlebowym rozczyn chleba dojdzie już do wypieku -     
wtedy do rozgrzanego, lecz z żaru i zwęglonych polan, mama piec wyczyści -
  wtedy chleb i [kaszę]-babką włoży, wtedy tak pachnie, jak niezmiennie od wieków.
A po wyjęciu chleba, babkę, smakuje tak, że w gębie niebo istne.
Także do pieca chlebowego w kąt mama wkłada czasami kartofle z łupiną,
buraki czerwone, a nawet brukiew, która po upieczeniu też bardzo, a to bardzo smakuje. 

Zapach placków kartoflanych często obecnych
na patelni pod przykrywką wspominanymi jest potrawami.   
Po drugiej stronie kuchni świeże mleko zimne w konewce z kranikiem,
do placków w kaloriach cennych i mleko zsiadłe
  w garnku na ławie, że można łyżką brać płatam. 

Obok na krótkiej ławie stoi wiadro wody prosto ze studni,
którą co dzień pijemy z wiszącego na ścianie nad wiadrem kubka. 
Lub skibki chleba maczamy - stykając z wodą do posypania cukrem w każde dni.   
Innym razem z kredensu, obok ławy bierzemy i kroimy plastrami
lub kawałkami zimną, ale pachnącą smaczną [kaszę]-babkę. 

No i ach te niezapomniane swojskie masło, które już wcześniej bite
w wodzie pływa gotowe na każdą chwilę posmarować chleb.   
Ach, jeszcze w kredensie obecny smalec z cebulą smaruje się na chleb
i tym często dziecka duszę głodną pasie się...   
I z tą tak egzotyczną skibką idzie się na dwór,
z życia pełną gębą śmiejąc się i cieszy się niegłodny łeb.     

Na podwórku w obejściu: kury gdaczą, koguty ich depczą,
kaczki kwaczą w chwiejnym rzędzie podążając do gąszcz bzu,   
  gęsi na środku podwórka w gęganiu coś do siebie szepczą, 
   a na końcu kot na deski ułożone studzienką skacze hopsa. 

Leszczyna obficie gwiaździste orzechy szykuje na odpust: "Przemienienie", 
grusza zwana "dulą" obrodziła - będzie się jej owoce w saganie gotować,
  wierzba stara dodając uroku podwórzu, przyjmuje ojca kosy przed klepaniem na zawieszeniu.
A za podwórzem po drugiej stronie ulicy piwnica chłodem wystygła,     
pusta przed wykopkami, czeka na kartofle wsypać.   

Obok ani śladu już nie ma po starej oborze i stodole,
tylko zwał kamieni przypomina, że tutaj mogło kiedyś coś być. 
Czeremchy pięć rzędem obok siebie wyrośnięte, 
tylko one znają ojca i dziada, jakie były tutaj dole i niedole? 
Przy miedzy z sąsiadem kilka sosen i stary duży świerk, który jeszcze
z wcześniejszych dziejów pradziadków inne życie widział.   

[ Na który już raz odważyłem się wleźć, żeby zawiesić flagę na 1 Maja!   
Niedługo zostanie ścięta na deski na podłogę do pokoi w domu. ]   

Na polu: łany zbóż aż pod las, już na żniwa czekają!
Żyto wiatrem faluje się zmieniając złote odcienie w słońcu...
Na horyzoncie palety owsa tu i ówdzie oczy spotykają,
dostrzegam między zbożami ścielący się groch i seradelę w polu końca.   

Ach, jak pięknie rolnie pod lasem na wzgórku;   
gryka w cieniu wzrostem się wybujała, obok łubin, 
  jak polnymi mimozami przyrodzie dodaje uroku na pagórku.
W środku pola na starej sośnie wrona, zanim odleciała,
na gałęzi czubku z wiatrem trochę się pobujała. 

W otoczeniu zbóż kartoflisko z zieloną gęstwiną między bruzdami,
jak krzaczki niskopienne na niższym gruncie swoją obecność zaznacza. 
W najniższych partiach dolin pola, gdzie badyle wybujało,
tutaj nie raz urządzaliśmy zabawy w chowanego. 
A z kartofliska do palety warzywnej, jak złodziejaszki
czołganym ruchem droga jest ślimacza.     

Nie raz ogórków kieszenie złupiliśmy,
nie raz marchwi w dodatku pastewnej po wyrwaniu liście odkręcaliśmy,
  nie raz rzodkiewkę między bruzdami przerzedzaliśmy
   i tak z tym bezkarnie w duży las zmykaliśmy. 

W lesie: sosny stu letnie przez wiatr kołysane
lub gdzieniegdzie gałąź o gałąź strasząc nas się ociera! 
Na nich w głębi sowy pohukiwaniem się odzywają. 
Wchodząc coraz dalej, coraz bardziej nas ciekawość bierze.

Jałowce stare, które stoją wyschnięte między rzadkimi sosnami,
podpalamy dla zabawy, ale lasu z dymem nie puścimy,
  bo prócz zabawy w pełnej gotowości do gaszenia
   w razie rozpowszechnienia ognia jesteśmy! 

Na najwyższych wzniesieniach terenu, gdzie są lisie nory -
tutaj z jednej strony naniesiony podpalamy suchy chrust,   
  z drugiej strony ustawiamy worek do złapania lisa - 
   kiedy z nory do worka wbiega lis, spontaniczny pada śmiech nam z ust... 

Po chwili wypuszczamy lisa, bo ze śmiechu utrzymać go w worku nie zdołamy.   
Borsuk także trafiał się do worka, ale to jest już inna groźniejsza sztuka,
zatem od razu wypuszczaliśmy.
Gdy ujrzeliśmy dzika, szybko wchodziliśmy na drzewa,
bojąc się go jak potworka, że w każdej chwili może nas zaatakować!   

Wilków nie ma już, kiedy my dorastamy, 
wybito ich już wtedy, gdy w kołyskach nas huśtano.
Co do ptaków, małych ptasząt [ prócz wron, srok szkodników ] 
od małego nie niszczyć starsi nam kazali!
Zatem to co pozytywne krzywdzić i niszczyć nam wiadomo, że nie wolno!


 
  "ROBINSON  CRUSOE"


Jest wczesna wiosna,
Ale śniegu już nigdzie nie ma.
Na wietrze kołysze się sosna,
Rosnąca z jodłami dwiema.

One także się kołyszą,
Ale sosna jest memu oku i ciału bliższa,
Gdyż jest wzrostem karłowatym i łatwiejsza
Do wchodzenia, niż na jodłę szorstką i wyższą.     
   
Jest to mój dom chłopięcy,
Zanim czeremchy się rozkwitną. 
Gęsta w poszyciu, a mój chłopca rozum cielęcy
Wchodzi na nią już z wprawą wybitną.

W dodatku w dotyku jest milsza 
I mniej jak jodły przewiewna. 
Tym bardziej jest przed ujrzeniem skrytsza
I mniej jest w razie puścić dymka widoczne.   

Siedzę na niej i bardziej poza nią słyszę szum wiatru,
Niż odczucie, że z nią się kołyszę.   
Cisza, ciepło i dziko, na wszystkich zwracam uwagę,   
Lecz nikt mnie nie widzi, w odróżnieniu ja wszystkich słyszę i widzę. 

Schodzę z sosny i szwendam się z łukiem, jak Indianin,
Kabłąk z wiśni, cięciwo ze sznurka,
Strzała z pędu czeremchy i grota z gwoździa od kowala, danin,
Strzelam do puszki i do deski przyniesionej z podwórka.   

Znudzony już jestem, strzelam do linii elektrycznej -
Próbuję trafić w miedzianą linkę.
A że strzały wykonuję pionowo nie odmierzając wytycznej,
Skoro i tak spadają nad własna dyńką*.

Strzały latają między elektrycznymi drutami -
Powtarzam to aż do znudzenia... 
Kiedy grota otarła się o linkę, zaiskrzyło iskrami! 
Teraz już ze strachu zabawie tej zrobię do widzenia. 

Ale strachu lęk nadal pozostaje
I tkwi w świadomości, że spowodowałem zwarcie!
Gdybym w domu zapalił światło, prawdzie bym sprostał,
Że nic z tych rzeczy i szedłbym do szkoły bez strachu otwarcie. 

Po zabawie wracam do domu, biorę tornister. 
Telewizor, radio, lodówka nie chodzi, bo nie ma w ogóle jeszcze.
Idąc do szkoły, sądzę, że sknociłem napięcie, jak partacz majster,
Myślę o konsekwencjach, co może stać się jeszcze?! 

Wróciłem ze szkoły, obecność elektryki spostrzegam w domu!
Lecz nic nie mówię nikomu.
Sam sobie zadaję pytanie czy będzie na słupie? 
To się okaże, jak zapali wyznacznik z sieni swojego domu?!
Ale do tego czasu musi się ściemnieć.
Póki co, strachem ogarniam się w chałupie.

A jeszcze dzisiaj wspólnie szkolna droga do Popławiec
Na serial: Robinson Crusoe w telewizji.
Sporo nas się zebrało i wymaszerowaliśmy, jak na jakiś wiec,
Idziemy gościńcem z podnietą, co będzie w telewizji na wizji?

W Starowlanach przed naszą szkołą
Doszła młodzież z sąsiedniej wsi Łowczyki.
Idąc razem dalej, jest naszą mową,
Że większość z nas ujrzy pierwszy raz nie tylko film,
ale i telewizora współczynniki. 

Zanim to zobaczymy, dymamy żwirowym gościńcem -
Jeszcze przed nami docelowej z pół drogi.   
Idąc dalej, obok drogi pola i las, z niego wybiegło odyńcem!
Po czym, zwłaszcza u dziewcząt wyłonił się strach!
Krzyknęły: - O jej! Boże, mój drogi!   
Odyniec przebiega gościńcem srogi! 

Odyniec przebiegł drogę i zniknął po drugiej stronie lasu.
Nam została już tylko ostatnia długa drogi prostej
Na której przy drodze kowal klepie żelazo od czasu do czasu.
W środku tej prostej mieszka sama staruszka u której prosto
ze studni napiliśmy się wody świeżo-zimno-czystej.

Orzeźwieni jakoby nie było źródlaną wodą, choć ze studni,
Docieramy wreszcie do szkoły w Popławcach.

https://photos.google.com/photo/AF1QipN9QgADojmRHQ9PtOgW9yGTubtC6E-Tq3UhIW5B?hl=pl

Szkoła jest mi nie obca, znam ją, iż sporo dni
Bywałem w tej wsi u babci po nocach.     

Z tej wsi pochodzi moja mama,
W tej wsi mieszkają moi wujowie.
Wchodzimy na teren szkoły otwartą bramą,
Następnie po schodach do środka w cichej mowie... 

Zajmujemy miejsca na ławach w szkolnej świetlicy -
Siadamy, lecz nikt nie ma odwagi załączyć telewizor.
Większość z nas pierwszy raz widzi to cudo, przychodząc z całej okolicy,
Za chwilę z osobna każde z nas usłyszy głos i obraz zobaczy
i będzie brać to jak za wzór. 

Przychodzi nauczyciel kierownik tej szkoły,
Załącza telewizor, a wszyscy jak jeden wpatrzeni w ekran.
O rozmowach nawet w szeptach nie ma mowy,
Nawet w kącie nie odwraca uwagi przepuszczający wodę kran. 

Na ekranie pojawiła się miła spikerka: Edytka Wojtczak,
Która zapowiada Telewizyjny dziennik;
A w nim prowadzący miły pan Jan Suzin, co wszak
Informuje nas telewidzów, co się dzieje w kraju na świecie,
mając przed sobą tuzin kartek-wiadomości pojemnik.

O kraju, jak Ojczyzna moja rośnie w ekonomiczną siłę i dobrobyt,
Jak chłopi rozbudowują rolnicze obiekty, rozmnażają trzodę i bydło. 
Na świecie bomy zrzucane na Wietnam, patrzeć przeraża mnie zbyt, 
Lecz czekać na Robinsona Crusoe wcale nie zbrzydło.

Suzin, dziennikiem z nami już się żegna,
A ponownie Edytka się pojawiła, uśmiechnięta i miła.
Nas, tym bardziej mnie, żaden obecny szmer od ekranu oczu nie odegna,
Skoro Edytka już do zapowiedzi Robinsona Crusoe, uśmiech rozłożyła.   

"Dzień dobry! Miłym dzieciom i młodzież,
zapraszam was na odcinek serialu: Robinson Crusoe.
Film się rozpoczyna. A my z emocji zdejmujemy odzież
I kręcimy się na ławach, jakoby ktoś nas dręczył kłującą różą. 
To z ciekawości i wrażenia.

Robinson Crusoe - losy młodego marynarza,
Który trafił na bezludną wyspę.
Na wyspie wszystko mu się zdarza,
Czemu ma się stawić, aby przeżyć pokąd opuści wyspę. 

W drodze powrotnej, my chłopcy dziewczęta straszymy
Wilkiem, dzikiem, duchem i diabłem!
I o następnym odcinku Robinsona Crusoe marzymy...
...Gubiąc za sobą sześć wiorst odległość powrotnej drogi,
jedząc chleb posmarowany sadłem. 

W Starowlanach przy szkole, Łowczyki z drogi zboczyli 
w swoją ścieżkę do wsi wstępując.                                                   
Mnie, czym bliżej mojej wsi, tym bardziej jestem wystraszony,
Że ciężar konsekwencji na mnie spoczywając
Spowodowania zwarcia linii elektrycznej i czym bliżej wsi
tym bardziej niepokojem jestem spłoszony!

Z gościńca wchodzimy w drogę do wsi,
Ciemność straszna wkoło nas otacza. 
Lampa, która jedna, druga, trzecia na słupie wisi -
Nigdzie w ogóle nie świecą, strachem mnie przytłacza!

Wreszcie będąc w domu, nadal w tajemnicy milczę,
Stres ogarnął ciało i duszę aż raz po raz strachem się wzruszę... 
A tutaj nagle na słupie światło zaświeciło! Zmieniając moje obliczę
I już nie muszę ogarniać strachem ciało i duszę,
Bo światło zapalił spóźniony wyznacznik!

Objaśnienie: dyńką, dyńka* - w języku potocznym głowa.



WYCIECZKA  DO  LASU  I  GRA  W  "DWA  OGNIE"  SZKOŁA  NA  SZKOŁĘ


Rok 1967, piękna słoneczna wiosna 
I nie ulega wątpliwości,
Że ta chwila staje się radosna,
Otóż cała szkoła z wycieczką do lasu zagości.

Nauczyciele naszej szkoły w Starowlanach
Skontaktowali się z nauczycielami ze szkoły w Popławcach,
Aby szkołom do lasu zrobić wycieczkę
I na łonie natury pobyć z dziećmi.

Wymarsz spod szkoły nastąpił w dwójkach -
Klasa za klasą według wieku.
Nauczyciele trzymając porządek - idą po bokach
I nie śmiej wyjść z rzędu mały człowieku.

Idąc do lasu w kierunku Popławiec,
Dzieci z całej szkoły może ze dwieście.   
Gwar taki, że ptak, który był przyuliczny bywalec,
Strachem odfrunął na dalsze drzewo, gdzie gęstsze liście.

W chłopskich zagrodach psy stały się rozdrażnione
I rwą się z łańcucha z szczekaniem zajadłym.
Nam maszerować do lasu postanowione
W sprzyjającym cieniu z chmur na ziemię padającym.   

Wynurzając się ze wsi na skraju
Stoi, jak wszędzie przydrożny Jezus.
Przed nim skręciliśmy w prawo do leśnego gaju,
W którym napotkaliśmy listonosza, wręczył
nauczycielowi dużą kopertę z napisem: "ZUS".

W tym sosnowo młodym gajeczku
Ptaszęta tak pięknie śpiewają... 
A nad głową miły, ty mój skowroneczku
Pięknie tak wyśpiewujesz, że nawet dzieci   
za tobą ku górze swój wzrok posyłają...   

Między gajeczkiem, a lasem-borem
Nieduże palety uprawnej ziemi leżą, 
Wyróżniając się zielonym kolorem -
Gdy w złoto dojrzeją - z kosami się zderzą. 

Ciepło, cicho, spokojnie - bezwietrznie,
A przed nami stary las
Stoi tak, jakoby stał wiecznie,
Nad nim wron lotu czas.

Z tyle ich jest, co nas,
Lecz one w potędze podniebnej.
Zatem my, jak ruchomy głaz
Powoli wchodzimy do siły wielebnej.

Którą jest czas
I ten las, co nas
Wprowadza do siebie nie raz,
Lecz tak długo, jak szkoły czas.

I jeszcze przedtem, gdy był analfabetyzm
I nie było musowo chodzić do szkoły.
Wtedy, aby przetrwać potrzebny był heroizm
I jeszcze wtedy, gdy spłynęły lody w ziemskie doliny.

Później wyrósł las iglasty,
Ptak przybył niejeden.
Przybyły płazy, gdy porosły chwasty.
A z ludzkością millennium nie zmarnujmy ten EDEN!

Leśna droga szeroka, ale piaszczysta,
Ślady wozów żelaznych i balonowych* odbiciem na piasku. 
Przy drodze niejedna polana, która przed laty była czysta,
Dzisiaj zarasta w sosnowo młody lasek. 

Wreszcie tam, gdzie w ugorze polana jeszcze jest,
Tam już ze szkoły Popławce dzieci i młodzież nas oczekują. 
Nam dołączyć do nich chwila miła jest,
Dowodem tego, że niejedna osóbka z drugą się witają.

Matki brata córki siostry pierwszego stopnia
Także wśród szkolnych dzieci są gdzieś?
Lecz tak dużo jest nas z dwóch szkół na polanie,
Że trudno je ujrzeć w chwili tej.

Po naradzie nauczycieli z obu szkół,
Podzielili nas na klasy dziewczynek i chłopców,
Powybierali z każdej klasy zespół -
I rozpoczęła się gra w "dwa ognie", że aż ów! 

Podczas gry rówieśnicy ze szkoły Popławce
Ogrywają moją drużynę raz dwa na szaro.
Zostałem w środku linii tylko sam w tej stawce,
Ale nie im, a mnie biją brawo...   

Wywijam się w tej grze, jak struna,
Oczy z dwóch szkół wpatrzone we mnie.
Krzyki, jęki chłopców, dziewcząt w ilości, jak pszczół z ula,
Co z tego sił nie przybywa, a wstydliwości najzupełniej.   

I aby nie być naocznym skupieniem wszystkich dzieci dalej,
Wiedząc tylko sobie świadomie dałem się wybić.
Wstydliwie wracając za linię, słyszę od rówieśników:
"Ale grałeś!"   

Kuzynki, które po grze zobaczyłem,   
Ze wstydu przed tylu dziećmi do nich nie podchodzę. 
Wstyd w sobie silniejszy mam, niż sam się spodziewałem,
I na nic krew, którą do kuzynek z pokrewieństwa noszę. 

Objaśnienie: balonowych - balonowy* - autor miał na myśli wóz chłopski
z ogumieniem kół i z powietrzem w nich. 



            JARMARK  SOKÓLSKI


Dzisiaj jest wielkim dzień w moim dotychczasowym życiu,   
Otóż jak zwykle w każdy poniedziałek, rodzice wybierają się 
Na jarmark sokólski i przy okazji pierwszy raz zabierają mnie.   
Poczułem wielką radość, że wreszcie zobaczę miasto. 

Koń już zaprzęgnięty do furmanki, koła wreszcie nie żelazne,
A z oponami na powietrze, całkiem nowa oczywiście.   
Jakby nawet uprząż na koniu inaczej potrzaskuje
Z tej ważnej wzmianki, czy to tylko wrażenie moje,
  że jest jak Ameryka rzeczywiście.         

Wyjechaliśmy z podwórka, ojciec kieruje furmanką,   
Toczy się jakby po asfalcie, nie wżyna w piasku kolein,
jak żelazna furmanka. Nawet i z tego koń się cieszy,
  lekko biegnie, jak dziewczę w balecie.   

Biegnie sam, nikt z nas nawet nie pogania, 
Tak konikowi chyba jest dobrze i niebywale lekko,   
Że nowa furmanka jest jego jakby inną robotą.
A i siedzieć jest tak wygodnie, jakbym płynął.

A kiedy z piaszczystej drogi, która jest wiejską,
Wjechaliśmy na złoto bity gościniec.
O mój drogi, teraz powiedziałem:
- Jak fajnie jechać, jak drogą miejską.   

I koń na gościńcu zaczął prychać,           
Może tym daje znać, że mu lekko jest.     
Fajnie i miło dalej i dalej jechać... 
I to nie jest dla wiejskiego chłopca
  czcza mowa i myśl.     

W dodatku nad naszymi głowami, 
Ale pod błękitnym i słonecznym niebem,
Skowronek nawet ze śpiewem podąża za nami.
A może dlatego, że my, choć dzisiaj "bolszymi"*.                                         
Ach i żeby tak zawsze było i z chlebem i do chleba.   

Nie z cukrem na mokrą skibkę zamoczoną w wodzie,     
A żeby choć dziś była posmarowana czarną kaszanką,     
Czy wątrobianką lub salceson przynajmniej dla urody.     
Czuję, że dzisiaj tak będzie, jak zajedziemy do Sokółki,
  ale będzie sielanka.   

Za nami zaledwie trzy kilometry, a radości tyle
Aż czuję się tak mocno podniecony, jakobym
  był już najedzony. A tutaj w drodze dopiero Starowlany
I ogony kobyle przed nami, łby końskie z grzywami za nami.
Nad głowami gołębi lot kolorowy przeze mnie zauważony.     

Szkoła smutna, opuszczona przez całe wakacje stoi,
Pamięć o nauczycielach i rówieśnikach mnie rozkojarzyła...
Koń znów prychnął, wita coś lub może czegoś się boi?!   
Mnie radość z wakacji, westchnąłem aż w duszy ulżyło.     

Wieś Starowlany w tyle nam już zostaje.
Z rąk ojca, bat konia szybciej pogania.   
Nasz biały konik, rodzaju kobylego egzamin zdaje,   
Wypasiony obrokiem, biegnie żwawo, jednocześnie 
Z siebie ogonem muchy, komary, bąki odgania...

Z wypasienia na sierści wykwity ma w tzw. "jabłuszka"*,   
Zaszczyt chłopu, a nie wstyd mieć takiego konika,   
Bo nie "szkapą" się nazywa, a "ostrą muszką",     
Co z dumą ojciec. "Wio muszka!" Pogania...     

A że jest boże lato przed żniwami; żyto, jęczmień,
Owies i pszenica srebrzą się i złocą polami.
Lecz ja bardziej już ciekawy, co dopiero
Odkryje mi powiatu stolica Sokółka? 

Drogi ubywa, pola starowlanskie w tyle,
Teraz las starowlanski nas przywitał. 
Z cieniem, ogonem ustało machanie kobyle.
Ojciec czapkę zdjął, bo przydrożny Jezus
  do sosny przybity. Tutaj zabłąkane dusze
   do siebie bierze...     

Przez las złotym gościńcem pomykamy dalej... 
Nie jak zawsze stąd w prawo przez las gliniszczanski, 
Co beze mnie rodzice nie raz to robili.
Dzisiaj nadłożoną drogą, aby na krajobraz napatrzył się, 
Zanim bardziej wzruszę się widząc świat mieszczański.   

Tutaj, gdzie od gościńca rozstajne polne drogi
I leśne rozchodzące się od sobie, stąd gościńcem
Dalej ku szosie z lasu furmanką się wynurzamy.
Tutaj na skraju lasu i pól, właśnie żyje kowal,
Który jest gotowy podkuć każdemu konia całą dobą,                           
Noszący przezwisko: "Sałama", którego od kowalstwa
  może tak nazywamy?   

Stąd do szosy pozostaje tylko prosta droga,
Wzdłuż jej na lewo i prawo kilka gospodarstw kolonii wsi Popławce. 
Jako pierwszy dom już z zachodzenia z mamą jest dobrze mi znany,
  że żyje w nim stara dobra kobieta w poczęstunku, mimo jest uboga.   
Nad głową śpiewające skowronki, i ta skromna staruszka
  przy swoim domu siedząca na ławce.   
 
Koń po żwirku gościńca kopytami: "cyku, cyku, cyku... " biegnie do szosy.
Mgły nie ma, więc już widać wieś mamy z dzieciństwa Popławce. 
Chłopiec pasący krowy, jeden, drugi z łąki przez gościniec
  na drugą stronę przebiega bosy.
Już przy szosie szkoła i chłopski dom, przy którym dwoje
  staruszków siedzi na ławce.

Już dojechaliśmy wreszcie do prawdziwej szosy.
Do tej pory tylko z rodzicami jadąc i wracając furmanką
  od babci nie raz przejeżdżaliśmy szosę.                           
Ojciec trzymając za lejce skręcił w prawo wjeżdżając na szosę,
  spod końskich kopyt słyszę ciągłe: "ce-ce, ce-ce, ce-ce...
   " takie piękne od asfaltu odgłosy!   
A że żniwa tuż, tuż, idzie już chłop obrzeżem szosy,
  niosąc na ramieniu kosę.

Stąd drogowa tablica wskazuje odległość do Sokółka 8 km.
Taką daleką drogę koń kopytami po asfalcie będzie tysiące razy uderzał.
Jadąc dalej, po prawej stronie napotykamy wieś Zadworzany,
  na prawo i lewo nigdy nie widziałem jeszcze takich pól;   
Widzę takie wąskie pasy i tak długie, że na horyzoncie
   już pod lasem prawie miedzy się stykają, a ojciec powiedział: 
- To "paloski"* po naszemu. U nas przed geodezją, także takie były. 
Teraz po scaleniu chłopskich ziem pole jest szerokie od lasa do lasa. 
Mnie i tej ziemi tak się zwierza...   

A że na Podlasiu Matka Natura Ziemia usytuowała krajobraz wyżynny,
Więc i po opuszczeniu wsi Zadworzany, akurat szosa wspina się
  po wzniosie pod tak zwanym "karabiec"*.   
Już na samej górze tego "karabca", krajobraz jest inny;
Z prawa i lewa lasem pokryty, w środku wąska szosa
  w kolorze szaro-brązowym.     

Matka blisko stąd pochodząc, powiedziała: - Na tym "karabcu" straszy! 
A jak straszy w lesie to wiadomo, że zabłąkane dusze. 
Lub na przykład dusze żołnierzy poległych z wojny, albo ludzi za życia "Judaszy"?
Boję się i po każdym razie, jak spojrzę na las, tym bardziej mocniej się wzruszę,
Czy czasami stąd nie wyleci na szosę jakiś zabłąkany duch?! 
Ale przecież jest biały dzień i rodzice ze mną, więc spoko. 

A jak jest się na górze to i zjeżdża się w dół,
Więc i konikowi jest lżej i bliżej do miasta Sokółka.   
Licząc od Popławiec do Sokółki stąd jest jeszcze drogi z ponad pół,
Przed sobą na horyzoncie widzę jeszcze jedną i drugą górkę.
A gdzie w końcu jest ta Sokółka? 

Truchta nasz konik, truchta z górki i pod górkę, a ciągle las. 
Ciągle furmanki przed nami, za nami do Sokółki na targ.
Koniki podkowami po asfalcie przed nami, za nami stukają:
  "ce-ce, ce-ce, ce-ce, ce-ce, ce-ce, ce-ce..."
Mnie już na furmance znudził się czas
Aż z długiego siedzenia, rozciągam jeden i drugi bark,
Rozmyślam, gdzie ta Sokółka gdzie?
Jak jeszcze daleko, gdzie ten targ?   

Wreszcie już jesteśmy na ostatniej górce,
Z niej na horyzoncie w dolinie widzę w dachach
  całą Sokółkę, jak na własne dłoni.                                               
Teraz konikowi w leśnym młodniku cały czas z górki
  aż do przed przedmieścia, co jeszcze szosę okala, 
   nagle przeleciał zwierz! Ojciec krzyknął: - Ty tchórzu!             
W samej istocie był to tchórz. Po naszemu "szaszok".
Teraz tylko dla mnie z uciechy ręce złóż, bo jak pięknie
   jest podziwiać Sokółkę, zbliżając się do rozstajnych dróg,
    mnóstwo furmanek i koni.

Lecz z tego łezka mi się nie uroni, za mało widziałem i przeżyłem,
Pierwszy raz w swoim życiu zbliżam się do miasta Sokółka. 
Las już za nami, na lewo rozwidlenie kolejowe, na prawo
  dojrzewające żyto, przez nie rozchodzące linie wysokiego napięcia,   
   na słonecznym niebie jaskółek furgających masa, 
    z którymi wzrokiem się mierzę.
A tam hen dalej nad miastem krąży ich jeszcze większa spółka.   

Tuż przed miastem w wąwozie linia kolejowa kierunku Białystok - Suwałki i odwrotnie,
Nad wąwozem most kolejowy z którego odwracam głowę raz w prawo,
  raz w lewo i tylko do pełnego usatysfakcjonowania brakuje przejeżdżającego pociągu.     
Wreszcie wjeżdżamy do miasta Sokółka, cieszę się jak nigdy,
  skoro radość moja jest większa od innych stokrotnie. 
Ach, widzę ile jeszcze nacieszę się, jak wjedziemy w głąb Sokółki
  i będę brał udział w tym konnych furmanek na targ ciągu. 

Na prawo dom, na lewo dom,
Jak w tej piosence warszawskiej.
Na chodnikach ludzi idących grom,
Bo dzisiaj w Sokółce targ dla społeczności chłopskiej.

Setki w ruchomych kolorach na głowach kobiecych chust, 
Na sobie spódnic, sukien i "węzełków"* w rękach pełno.
Stoją, idą i wszędzie słychać mowę z ich ust,
Aż z tej ciekawości i przeżycia radośnie i dzielnie mi.     

Na ulicy przed nami, za nami furmanki jadą bez końca...
Wiozą rolnicy: owce, cielaki, prosiaki w klatkach,
Za furmanką: jałówki, byczki, źrebaki, krowa jedna, druga idąca...     

Z nieba spadają promienie słoneczne 
W lipcowy poranek, jak błogosławieństwo.
A Pan Bóg w opiece ludzi chce mieć koniecznie
I niech wszyscy dojdą, dojadą na targ w to dzisiejsze
  chłopskie poniedziałkowe targowe szaleństwo.

Gdy zajedziemy na targ, będę bardziej, niż jestem wesoły.
Jeszcze konie ze zgrzytem podkowami: "ce-ce, ce-ce, ce-ce..."
  w kostkę brukową biją mocniej, niż po asfalcie gołym.
Jest tak ciekawie, że do tej pory tak nie wyśniłem w snach.

Oczy widzą, uszy słyszą:
Ludzi na chodnikach pełno.
Konie ulicą biegną nie z ciszą,
Jak po łące, a w polbruk kopytami walą,
  jak obuchem siekier w drzewo!...

Domy - kamienice wyższe od drzew,
Liczę: 1-dna, 2, 3, 4, 5, 6 i stoją dalej bez końca.
- Ojcze, a te drzewa, co rzędem rosną?
- Synu, to modrzew.
Jakieś w igły rzadkie, choć rosną do słońca. 

Ulicą furmanki jadą - kolorową falą,
Z przodu i z tyłu jak okiem sięgnąć, muszę rzec,
Konie "ce-ce, ce-ce, ce-ce..." kopytami w polbruk walą,
Bydło rogate, źrebaki młode za furmankami też muszą biec...   

Na jednej furmance owce beczą,
Na drugiej prosiaki kwiczą,
Na trzeciej cielaki beczą,
Jeszcze przy innych krowy ryczą. 

Zwierzęcy żywioł na ulicy, jak na zjechanym targu,
Choć w ruchu, a bez końca do powiatu stolicy
Ciągną furmanki i idą ludzie, a niejedni niosą
  na plecach rzeczy do utargu. 

Wreszcie ojciec skręca furmanką na plac kościelny
I w sadzie pod jabłonią w cieniu kończymy podróż. 
Konia wyprzęga i w "ohłoble"* wprowadza odwrotnie, 
  nakładając na łeb torbę z sieczko-obrokiem, mówiąc:
"Koniku, w całej drodze byłeś dzielny."   
A mnie, zanim pieszo dojdziemy na targ, jeszcze tyle
  ciekawych, lecz nieodkrytych wrażeń Sokółka wróży? 

Idziemy chodnikiem w kierunku przez miasto na targ, 
Pierwszy raz stawiam kroki i na ulicy kostko brukowej.
O nic rodziców nie proszę i jak rozpieszczony bachor nie gryzę warg,
Wszystko co widzę cieszy, bo jeszcze nigdy nie widziałem
  takiego miasta i ulic w aglomeracji powiatowej.   

Widzę tutaj ceglany budynek Liceum Ogólnokształcące,
Trochę dalej ogromny Sklep Handlowy,
  za kioskiem przez ulicę Sklep Obuwniczy,   
Tam jeszcze dalej Kwiaciarnia i kwiaty w kolorach lśniące,
Ulicą dalej jadą furmanki, w klatkach niejeden prosiak kwiczy... 

Tam jeszcze dalej Księgarnia,
Z drugiej strony ulicy cerkiew stoi,
Tutaj szyld, że jest Pralnia,
Tutaj obok nas dziecko beczy,
  tupie za czymś aż się dwoi.   

Ludzie chodnikiem w obie strony idą bez końca,
Furmanki jadą bez końca z przewagą na targ.
Na chodniku i ulicy jest kolorowo,
  do tego z nieba spada słońca
Żar i czym bliżej targu tym więcej na chodniku ludzi,
  że wnet ocierają się o siebie bark w bark. 

Idziemy dalej w kierunku targu i ciągle miasto,
Widzę Totalizator Sportowy, Sklep Mięsny,
Krawiectwo, Sklep Odzieżowy, Sklep Żelazny, Ciasto,
Milicja Obywatelska, Kino, Lody.
Czy to fakt? Czy to tylko mój sen?   

Nie. To Sokółka miasto i powiat Wysoczyzny
I najsłynniejszy targ w województwie białostockim.
Tutaj zwożą konie z całej sokólskiej ojczyzny,
Tutaj bacznie są oglądane chłopskim okiem. 

Do dziś tylko wiedziałem z opowiadań ojca,
Ale tego jeszcze na oczy nie widziałem.
Teraz dzieli mnie tylko pięćset metrów do tego miejsca, 
Gdzie zobaczę wszystko, co zobaczyć bardzo chciałem.

Już skręcamy w ulicę na wielki targ,
Obok kiosku Ruch, siedzi na stołeczku
  z akordeonem niewidomy pan, który gra i śpiewa tak:
"Czerwone maki na Monte Cassino,
A po nich szedł żołnierz i ginął..."

"CZERWONE MAKI NA MONTE CASSINO

Czy widzisz te gruzy na szczycie?
Tam wróg twój się ukrył jak szczur.
Musicie, musicie, musicie
Za kark wziąć i strącić go z chmur.
I poszli szaleni zażarci,
I poszli zabijać i mścić,
I poszli jak zawsze uparci,
Jak zawsze za honor się bić.

Czerwone maki na Monte Cassino
Zamiast rosy piły polską krew.
Po tych makach szedł żołnierz i ginął,
Lecz od śmierci silniejszy był gniew.
Przejdą lata i wieki przeminą.
Pozostaną ślady krwawych dni
I tylko maki na Monte Cassino
Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi.

Runęli przez ogień, straceńcy,
Niejeden z nich dostał i padł,
Jak ci z Somosierry szaleńcy,
Jak ci spod Racławic sprzed lat.
Runęli impetem szalonym,
I doszli. I udał się szturm.
I sztandar swój Biało-Czerwony
Zatknęli na gruzach wśród chmur.

Refren I

Czerwone maki na Monte Cassino
Zamiast rosy piły polską krew.
Po tych makach szedł żołnierz i ginął,
Lecz od śmierci silniejszy był gniew.
Przejdą lata i wieki przeminą.
Pozostaną ślady krwawych dni
I tylko maki na Monte Cassino
Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi.

Czy widzisz ten rząd białych krzyży?
Tam Polak z honorem brał ślub.
Idź naprzód, im dalej, im wyżej,
Tym więcej ich znajdziesz u stóp.
Ta ziemia do Polski należy,
Choć Polska daleko jest stąd,
Bo wolność krzyżami się mierzy,
Historia ten jeden ma błąd.

Refren II

Czerwone maki na Monte Cassino
Zamiast rosy piły polską krew.
Po tych makach szedł żołnierz i ginął,
Lecz od śmierci silniejszy był gniew.
Przejdą lata i wieki przeminą.
Pozostaną ślady krwawych dni
I tylko maki na Monte Cassino
Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi."

Ach, co za interesujący jarmark,
Ludzie stoją i słuchają, jak ten polski żołnierz gra,
  co przeszedł pod Monte Cassino wojenno bojowy szlak.   

Siedzi na stołeczku, oczami z bielmami bez źrenic kręci
I ciągle śpiewa i gra: "O żołnierzu, który szedł w bój - i ginął." 
I mówi ciągle mówi: "Jaki to był Polski żołnierz waleczny."
A jego widok ludziom aż ze wzruszenia na sercu nęci.
Przyszła milicja: - Rozejść się! Co tu za kino.   

Niewidomy weteran spod Monte Cassino stawia opór;
Protestuje, że za nic nie odejdzie stąd!
Odpowiada: - Ja walczyłem za Polskę pod Monte Cassino,
  a teraz co mam iść pod topór?
Milicja bezzwłocznie: - Rozejść się! A pan, proszę iść stąd! 

Ludzie stoją dalej, niewidomy weteran gra dalej...
Milicja odchodzi nie uzyskawszy swoich rozkazów.
Weteran siedząc na stołeczku gra i śpiewa dalej...   
Ludzie po napatrzeniu się odchodzą powoli,   
A ci, którzy jeszcze przychodzą, szepczą niektórzy, 
  że nie widzieli jeszcze takich obrazów.

Weteranowi do puszki miedziaki wrzucają 
I speszeni widokiem, o nic go nie pytają,
Tylko patrzą zaciekawieni i słuchają,
Mając na twarzach wyraz taki,
  którym współczucie żołnierzowi wyznają.   

Kręci się łezka w oku,
Stojąc tak tutaj obok weterana. 
Żal ludzi ściska, choć patrzą z boku.
A weteranowi, jaka to głęboka w sercu przecież rana.

Gdy odeszliśmy w kierunku targu dalej,
Obok chodnika gra Ludowy Zespół:
"Oj, dana dana, nie ma jak z rana."
Idziemy powoli, Zespół Ludowy gra dalej: 
"Oj, dana dana, nie ma jak to wypijesz flaszki z pół." 

Między Zespołem Ludowym, a dużą halą,
Stoją kobiety z kurczakami, kurami, kaczkami, gęsiami, indykami,
Jak na wsi: kurczaki ćwierkają, kury gdaczą, kaczki kwaczą,
  gęsi gęgają, indyki gulgoczą melodii całą galą...
I stoi dużo ludzi, patrząc na tą ptasią orkiestrę, razem z nami. 

Przechodzimy przez dużą handlową halę,
Wzdłuż hali leżą na stołach: drób opierzony, boczek surowy, 
  wędzony, rąbanka, sery, masło, kaszanka.
Widząc to wszystko, ślinę przełykam, oczami chwalę.
Ale mamie nie mówię, kup to czego nie mamy
  w domu żadnego poranka.   

Z zamiarem na dalszy targ wychodząc z hali mięsno-nabiałowej,
Wzdłuż placu targowego stoją budki tzw. stragany z odzieżą,
w nich: garnitury, koszule, swetry, czapki, sukienki maści kolorowej,
torebki, paski, spinki, zamki, zatrzaski i buty, które wielu ludzi mierzą. 

Na środku placu targowego samochodowe budki z piwem i z gorącą kiełbaską, 
Ludzie jedzą, piją okazyjnie, bo na wsi tego na co dzień nie mają:
Różnie na trzeźwo, po pijanemu, po chłopsku i z mieszczańską klasą
Bez względu wszyscy to miejsce chętnie odwiedzają.

Wzdłuż placu odzieżowo-targowego, a rolno-targowego,   
Idzie ulica brukowa, przy niej chłopskie rolne sprzęty, narzędzia:   
Chomonty, uzda, lejce, postronki, kabłąki do uprzęży konnego     
  oraz kosze, sita, beczki, wałki kuchenne i jeszcze wiele wiele
   innych rzeczy nie brak.

A gdy stąd przeszliśmy na stronę prawdziwego targu rolno-chłopskiego, 
Tutaj furmanek może ze sto, na nich w klatkach:
  prosiaki kwiczą, cielaki beczą, owieczki beczą, 
   a wkoło furmanek mnóstwo ludu chłopskiego;
Sprzedają, kupują - cenę zbijają stosując bicie w dłonie.

Ach, co za spotkanie, ach co za targ chłopski rolny:   
  tutaj trzoda chlewna, tam dalej bydło i konie.
A tam, ach, jeszcze przy płocie widzę zysk polny*.
Lecz my idziemy tam, gdzie naprawdę biją w dłonie.

Tam są tylko krowy, konie i chłopi,
Którzy oglądają krowy - sprawdzają wymiona - 
  liczą pręgi na krowich rogach, po tym wiek się wytropi.
A ciekawsze nawet jest to, że każda krowa ma imiona.

Co tam buhaj, krowa, tutaj jeszcze słabe bicie w ręce,
Tutaj, gdzie źrebaki, konie, dopiero mowa -
Tak dla ceny chłop chłopu w rękę bije aż łoskot po targu idzie!
I mówi jeden do drugiego: - Nie bądź taki skąpy, ty "Żydzie".
Za tyle ile daję, sprzedaj konia swojego?!   

Czego tutaj nie brakuje: mowa, bicie w ręce, śmiechy,
Nawet jakiś dziennikarz z gazety chodzi i coś w notesie notuje?
Może ilość koni, ile co to nawieźli chłopi spod wiejskiej strzechy?

Konie sokólskie nie byle jakie: potężne, silne jak tury,
A na sobie "wykwity jabłek"* mają takie,
Że to obcy podziwia i podziwia po raz który.   

I powiada: - To nie bzdury, że te sokólskie konie są takie,
Że możesz nimi i nawet lód na rzece przeorać gruby.
To prawdą, że do tego te konie są zdolne takie. 
- [ metafora autora ]

Tyle nowych rzeczy, tyle ciekawostek, tyle wrażeń -
Wszystko to dzisiaj mogłem zobaczyć.
Wszystko już obeszliśmy za czym przyszliśmy,
  zatem koniec nowych wydarzeń 
I mogłem w dniu dzisiejszym wiele do życia się nauczyć. 

Wracamy z targu do miasta,
Aby pochodzić po różnych sklepach.
Wychodząc z targu, żołnierz spod Monte Cassino
  dalej akordeon chlasta*.
Wzruszeń tyle, że jeszcze nawet nie miałem tyle w snach.   

Ludzie patrzą, słuchają, miedziaki wrzucają do puszki
I stąd odchodzą w swoją stronę potrzeby. 
Jedni mają w torbach chleb, kiełbasę, inni nawet gruszki.
A ja w ten czas pomyślałem, dzisiaj pojeść kaszanki, żeby.   

W końcu od ojca i matki zgubiłem się,
Przez taki duży tłum ludzi na targowej ulicy.
Strach mnie ogarnął aż spociłem się,
Ale nie płaczę, zgubiony w powiecie stolicy.   

Pomyślałem sobie - pójdę do furmanki,
Tam może spotkam rodziców?
Idę ulicą pełną ludzi mające w rękach:
  wszelakie kosze, torby, nawet dla zmarłych wianki
I tak chodzą ludzie w obie strony targowych bywalców.   

Wśród ludzi, ja mała kruszynka wiejska:
  zwinna, sprytna, gibka na wsi.
Ale tutaj zagubiona w mieście bez swego siedliska,
Swoich rodziców przecież szukać musi. 

Przeszedłem połowę miasta przychodząc do furmanki,
  przy niej rodziców nie ma! 
I na furmance nie ma żadnej wzmianki, co by już tutaj byli.
Kobyła tylko do mnie kiwając głową daje mi znak: sie ma.   

A że na łbie ma torbę z sieczką i obrokiem,
Poprawiłem sznurek bardziej za uszy, żeby torba nie spadła.
Kobyła zadowolona kilka razy w torbę prychnęła
  i do mnie mrugnęła okiem 
I ze smakiem sieczkę z obrokiem zajada dalej.   

Ogonem przed muchami po zadku pomachała.
Pod jabłonią cień bez słońca sprzyja,
Wiaterek z jabłoni zapachem powiewa.
Rodziców nie ma, a czas dalej mija.

Wracam z powrotem przez miasto na targ -
Idę, nie biegnę, mając baczenie, aby nie minąć się z rodzicami
W razie szukają mnie, idąc w kierunku furmanki, opuszczając jarmark,     
Lecz ich nie spotykam po drodze, smutno przeto teraz mi.

A jeszcze do tego żołnierz spod Monte Cassino,
Przechodząc w jedną i drugą stronę, na akordeonie gra i gra...
Tym razem o tym - wymysł z wyobraźni autora:   

[ Jak Ciebie bardzo lubiłem, dziewczyno!
I pamiętam będąc młodym, jak Ciebie w ramiona żem brał.
Lecz los żołnierski, los mi dał,
Że pod Monte Cassino z rąk nazisty przyszło straci mi wzrok.
I choć po wojnie, jak szalony do Polski żem gnał,
Lecz już nie ujrzał Ciebie, choć minął dwudziesty trzeci rok.
I teraz tylko przyszło mi się na jarmarku grać,
Że jak żołnierz miałem dwie miłości:
Ojczyznę i Ciebie! Czemu miało tak się stać,
Że ja dzisiaj tylko chcę grać jednej i drugiej miłości? ]

Ach, jaki żal mi się zrobiło tego weterana,
Że ludzie patrzą na słońce, drzewa i konie...
A weteran nic nie widzi - tkwi w nim wojenna ślepoty rana,
A tylko rozciągają akordeon jego wojenne dłonie...

A kiedy się spojrzy na jego wypalone oczy -
Z których więcej widać "Czerwonych maków
  spod Monte Cassino",
Niż z tego śpiewu, który nie jest uroczy,
Lecz prawdziwy tak jak jemu się przydarzyło.   

Tyle wzruszeń, tyle wrażeń, tyle wydarzeń... 
Jak to ogarnąć, jak dla chłopca wiejskiego?
To nawet nie pragnąłem w snach i z marzeń
  zobaczyć tyle. Ale i teraz niemożliwe zapomnieć tego.   

Czas już opuścić to niezwykle wyjątkowe miejsce
I podążać z powrotem przez miasto do furmanki.
Po drodze przerzedzony już chodnik w ludzi,
  zatem widzę więcej rzeczywiście:
Różne szyldy, gdzie co można kupić, nawet
  gliniane dzbanki. 

Raz to idę, a gdzie mniej ciekawiej, zygzakiem biegnę -
  aż dobiegłem przy kościele w sad jabłoni,
   gdzie są już rodzice na furmance!
Mama powiedziała:
- Mały, dzie ty padzieł sa? 
( - Synu, gdzie ty podziałeś się? )       
- Ja martwiu sa, praklinaju na rany Boha,
a ty sabie chodzisz dzieści pa Sokółce.   
( - Ja martwię się, przeklinam na rany Boga,
a ty sobie chodzisz gdzieś po Sokółce. )
Mamie odpowiedziałem:
- Ja zhubił sa i ni moh was znajźci!
( - Ja zgubiłem się i nie mogłem was znaleźć! ) 
- Był uże raz pry wozi. Ni było was!   
( - Byłem już raz przy furmance. Nie było was. )
- Wiarnuł sa iznoł na rynak i chodził tam i nazad,
  jak hety zhubiony wiaskowy chłopiac. 
( - Wróciłem znów na targ i chodziłem tam i z powrotem,
  jak ten zagubiony wiejski chłopiec. )

Na furmance pachnie wątrobianką i świeżym chlebem,
Rodzice już zdążyli ułożyć na desce do siedzenia. 
Pomyślałem sobie, teraz życie będzie wreszcie niebem,
Otóż mam w końcu to co chciałem do jedzenia.

Chleb biały sokólski i do tego wątrobianka.
W torbie pachnie kaszanką i wędzoną makrelą.
Ale to na później w domu będzie do jedzenia sielanka,
Kiedy jeszcze rodzeństwo tym się podzielą.   

Zatem chleb sokólski biały i wątrobianka w żołądku.
Na furmance wonnie pachnie innymi produktami.
Wszystko widziałem na ulicy i na targu oprócz wyjątku,
Że przez zgubienie się nie pochodziłem z mamą po sklepach.     

To w przyszłości pozostanie na inny czas.
Teraz ojciec już do furmanki zaprzęga konia
I w powrotną drogę do domu przez gliniszczanski las.
Bierze lejce w dłonie i do konia mówi: 
- Wio kobyłka! Do domu jechać, zanim spłonie dzień.       

Objaśnienia: "bolszymi"* - ważniejszymi.
"pałoski"* - wąskie pasy ziemi.
"karabiec"* - w języku naszym etnicznym od niepamiętnych
czasów po prostu tak jest nazywana ta góra.   
"węzełków"* - przedmioty związane w chuście
lub w materiale podobnym do chusty. 
"wykwity jabłek"* - wyróżnia się to u koni zadbanych
na sierści w tak zwane okrągłe jakby znaki jabłek. 
"ohłoble"* - po prostu dwa dyszle do zaprzęgu konia
do furmanki sposób zaprzęgu konnego
zwłaszcza w rejonie wschodnim Polski.   
chlasta* - po prostu gra na akordeonie.
zysk polny* - zboże w workach. 

[ Historia wydarzenia z 1967 roku ]

5 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2021-01-12 11:01:36)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.

SZKOLNA  WYCIECZKA  DO  TEATRU  DRAMATYCZNEGO  im.  ALEKSANDRA  WĘGIERKI


Czas na przełomie września i października 1967 roku, w szkole od nauczyciela
usłyszeliśmy wiadomość, która jest miła naszemu sercu, a brzmiała ona tak: 
- Dzieci, kto z was chce jechać do teatru, w ciągu pięciu dni proszę przynoście
po 35 złotych od osoby! W skarbonce domowej pusto i tylko szukaj pieniędzy,
jak wiatru w polu, a na trzy osoby trzeba pożyczyć aż sto pięć złotych. 
Żeby przekonać mamę, są na to aż pięć dni, zatem przywilej czasu składa się 
nam na dobre. Narada toczyła się trzy dni aż u mamy pękła obojętność, a się
wykluł sentyment, mówiąc do nas: - Dzieci, wy moi jedni, pożyczę pieniądze!
Bądźcie w radości... Ach, jaka się wykluła spontaniczna uciecha - myśl w smutku
gorszych dzieci już w nas nie gości, gęby się uśmiechają do siebie i do wspólnej
rodzinnej jedności... Sąsiad Władek, mamie upragnione sto złotych pożyczy, 
brakujące pięć złotych znajdą się już w domu. Okres zwrotu pieniędzy w czasie
niewyznaczony jest wolny. Jedynie konieczność zwrotu równej wartości lub w
odpracowaniu długu tylko się tyczy, że każde z nas wspólnie, albo pojedynczo
przy robotach domowych lub polnych odrabiać musimy. Nam dzieciom wiejskim
robota nie gra roli, możemy zbierać kartofle, roztrząsać obornik, poganiać konia
przy kieracie do woli, pomagać przy tym o czym zdecyduje rolnik. Wszystkie trudy,
jako dzieci wiejskie zniesiemy, żeby tylko w zapłatę pojechać do Białegostoku do teatru.   

Idąc do szkoły 105 złotych niesiemy, które niespadły nam z nieba daru.
W szkole lista do teatru sporządzona, nauczyciel dzień wyznaczył! 
Radość, która z niepewności w dobry fakt zrodzona, czas wyczekiwania 
cierpliwie znosić będziemy.

Wreszcie przyszedł wyznaczony dzień jechać do teatru, pod szkołą według klas
dwójkami w szeregu gotowe dzieci nie do pojazdu, a dymać gościńcem przez pola i lasy.
Do stacji PKP Racewo drogi ze cztery kilometry i mimo w wielu miejscach drzewa cieniem
nakrywają czoła, wielu z nas z zgrzania się pozdejmowało swetry. Wchodzimy w wieś
Zwierżany, z przyulicznych domy i starych drzew na rozgrzany organizm spada chłodny
cień, wietrzyk jesienny orzeźwiająco powiewa. Idących dziesiątki dzieci, senną i cichą
wieś rozbudziliśmy! Psy łańcuchowe szczekają i rwą się ku płotom, że ci, i z ciekawości
gospodynie podochodzą bliżej płotu ulicy. Opuszczając wieś, ten sam przydrożny Jezus
żegna, który jeszcze tak niedawno wchodząc do wsi, witał nas. Odtąd polną drogą
z wiatrem w plecy, co nam sprzyja, na horyzoncie przez drzewa już widoczny prześwit
budynku stacji PKP Racewo. Idąc na peron kolejowy, po obu stronach na polach widzimy
zaprawionych ludzi w trudach wykopek, miło jest zobaczyć setki worków ziemniaków,
jakie rolnicy ziemi już wydarli, aż z daleka chce się krzyknąć:
"Rolnicy, pomagaj Wam Boże". Od rozstaju wiejskich dróg, gdzie zawsze stoi Dobry
Bóg, który wita i żegna ludzi, już aż do stacji tylko jedna droga nas prowadzi.
Do stacji doprowadził nas Bóg, ale w środku poczekalni nie ma już Boga. Za to od
Suwałk przybiegł po szynach bardzo ogromny stalowy koń, który z komina dymem
wyziewa na nas swój trud, hamując iskrami sypie spod kół, że uf, co zadziwia i wzbudza
ciekawość wśród nas! Straszne czarne stalowe bydle stoi na stacji i dmucha z komina
czarnymi obłokami dymu w górę, parą syczy i dmie po peronie ze swojej życiowej racji,
aż pod nim drży nawet stalowa szyna. Jak z nut powsiadaliśmy do pociągu, dziewczynki
i dziewczęta rozeszli się po przedziałach, my chłopcy stoimy w korytarzu na przeciągu,
mamy zamiar z ciekawości przy oknie podziwiać krajobrazy podczas podróży.   
Pociąg ruszając szarpnął wagonami i się rozpędza, odczuwam jak na nierównych torach
wagon przechyla się na lewą stronę, strachu mi zadając, to ja w korytarzu przechodzę
na prawą stronę, a gdy przechyla się na prawą stronę, to ja przechodzę na lewo stronę
korytarza. Chłopaki, którzy ze mną stoją, śmieją się ze mnie, a mi wstyd. Cwaniaki,
gdy przynajmniej już każdy z nich choć raz jechał pociągiem. Ale to nic, dalej jedziemy
do stolicy podlaskiej, przez okno patrzę na mijający krajobraz jak nigdy z wytrzeszczonymi
oczami... Pociąg biegnie przez pola i lasy, na łukach ukazuje cały wagonów skład, dym
ścieli się łuną z węglowej masy po wagonach, polu i lesie. Biegnący żelazny koń przebiegł
pola, wsie i lasy i wbiega do stacji powiatu Sokółka. Gwiżdże!... Na rozjazdach szyn wagon
kołysze nas, ale to nic tylko radość, bo przecież do teatru wiezie nas, a nie do jakiegoś
dziecięcego przytułku. Za oknem cała Sokółka na horyzoncie - na lewo i prawo stoją domy,
na niebie stadko gołębi ruchomymi kolorami upiększa widok, widzę setki domów, dziesiątki
ulic, którymi chodzą ludzie w obie strony. Gdy spojrzałem do przodu pociągu, już stalowy
koń do stacji z piskiem kół hamuje i tym bardziej ciekawość rozbudza. Z dyspozytorni
chorągiewką kolejarz pociąg przywitał, a wcześniej kolejowy przejazd rogatką w szlaban
zamknął. Wbiegł pociąg na peron, ciekawości moja jest coraz bardziej interesująca...
Konduktor, którego w Racewie pierwszy raz zobaczyłem, krzyknął:
- Wsiadać! Drzwi zamykać! Chorągiewkę podniósł do góry po czym krzyknął:
- Odjazd! Usłyszałem, a stary dobry parowy koń ruszył dalszy krajobraz spotykać.
Opuszczając miasto Sokółka, przed drugim kolejowym przejazdem, który w kierunku
Białegostoku szosę przecina, kilka razy zagwizdał! Po czym opuścił przejazd i miasto
Sokółka - i dalej biegnie po szynach - koła na złączach stukają, maszynista pary dodaje,
stalowy koń nabiera rozpędu, wiezie całą wiejsko-chłopską dzieci zgraję do wielkiego 
miasta Białystok. Zanim zdążył na maksa się rozpędzić, a już dymem po oknach nam
powiał, już zaczyna powoli hamować, bo przed sobą ma stację Gieniusze, gdzie kolegi
Rysia ojciec na przeładunku desek od wielu lat pracuje. Rozgałęzienie torów bardzo
ogromnie mnie zadziwia, pierwszy raz widzę, między pociągiem składy desek ze Wschodu
od "dobrego wujka"*. Ojciec kolegi Rysia na wagonie desek druty przecina, rozwija,
do którego z krzykiem, machaniem rąk oznajmiamy swoją obecność chłopców nas czterech.
Stacja pusta, smutna, nikt nie wysiada i nie wsiada, tylko z wagonów przeładunku desek
do nosa przetok dochodzi sosnowej żywicy zapach, który podąża wraz z nami aż za obręb
stacji, tu z wiatrem się rozchodzi, a gorszy zapach przywiał z pól obornikiem nawożonym.
Stacja od stacji z niedużą odległością i już koła lokomotywy hamują do stacji Rozedranka.
Nikt tutaj nie żyje z pośpieszną prędkością, chyba że młodzież szkolna idąca o wczesnym
poranku na pociągi. Koń stalowy węglowo-parowy, czarny, brudny, ale dumny, jak moja 
Ojczyzna, bo i to przecież na piersiach posiada wytatuowane Godło wielkiego ptaka, ruszył
dalej, zabuksował kołami, szarpnął wagonami, maszynista parą zagwizdał!
Dzisiaj w sobie wyjątkowo niebezludny, bo biegnie do województwa z wiejskimi dzieciakami
wioząc je do teatru. Widać już początek Puszczy Knyszyńskiej, wchłania pociąg, a wąwóz
go otacza i tylko dym z komina nad wąwóz układa się jak obraz chmury niskiej, utrudniając
widok mijających drzew, co smutkiem wzrok mój przytłacza. Na obrzeżach wąwozu,
łańcuchy pasą krowy, miejscami owce i rzadkością wyjątkowo kozy. Pociąg biegnie dalej, 
jak żołnierz wzorowy, mając na piersi Godło Ojczyzny, maszynista na szyi krzyż Boży. 
Maszynista widzi już stację Machnacz! Przepustowość przejazdu jest przygotowana.
Maszynista wykonał swoją powinność, jak dokładnym wzornictwem tkacz, bezbłędnie
zaliczając Machnacz i biegnie parowóz do stacji Czarną Białostocką. Na wskroś puszcza 
tętni, lokomotywa, wagony - pociąg, w nim jedziemy my niczego nieobojętni, gdy wszystko
cieszy nas i radość w sercu. Wreszcie widać prześwit puszczy, już i widać domy murowane.
Wreszcie wynurzamy się z leśnej gąszczy, wita nas Czarna Białostocka w otulinie puszczy.
Na lewo i na prawo domy, jak w Sokółce murowane i drewniane w szalunkach kolorowych.
Widać gołębniki i gołębie w spółce na szałasach, domach i w locie sporo wzorów.
Czemu ja tak lubię te gołębie? Przecież we wsi nikt nie hoduje. Muszę mieć gołębie, czuję
to po swojej gębie, jak tęsknię za nimi - i to mieć je spowoduje. Gołębniki i gołębie są już
za nami, teraz widzę przejazd kolejowy jak w Sokółce, pociąg wbiega na stację, sporo
drewna w jej obrębie w stosach poukładanych, które odesłane zostanie "Drzewnej Spółce"?
Konduktor odprawia  pociąg w dalszą drogę docelową, obserwuję wszystko, jakobym był
ptakiem sową, która ma wzrok bystry. Z ciekawości wpatrzony przed siebie - w tej chwili
stałem się, jak niemową, bo nad głową ujrzałem kolej wąskotorową, przecina w poprzek
drogę kolejową - most z żelaza zrobiony wąski, tory jeszcze węższe tak że objąłbym
rozkrokiem, jak wodny rów w wiosnę majową, gdy pasłem krowy na "ślewczyźnie".
Ach, jaki dzisiaj piękny dzień w życiu moim boski ku uciesze, radosny, beztroski, gdy
wszystko widzę i spotykam pierwszy raz. A tutaj nagle zbiegł się miły czas, jaka mała
i bratnia do lokomotywy ciuchcia, skład za nią się toczy sporo bardzo małych wagoników,
jeszcze nie widziałem takich. Już rozstajemy się oddalając od siebie, a kłody, które
w wagonikach się znajdują, znikają z horyzontu. A po tym za pomocą i potrzebą ludzką,
niejedni dom wybudują. I tak moje oczy zgubiły Czara Białostocką, a znowu wszechobecny
duży ciemny las zielony, straszny i potężny, jak stalowy koń z siłą ochocką, który miliony
ludzi przewiózł już przez swój obecny czas. Teraz mamy stację Czarny Blok - tutaj jest
najstraszniej i najsmutniej, gdyż stoi tylko sam jeden PKP blok, w którym tylko jeden
pracownik wykonuje przekazy jak najlepiej. Czarny Blok smutny, szary i ponury żegnamy,
wyjeżdżając z puszczy Wasilków odkrywamy. Tutaj kończy się wehikuł czasu i już z cofania
się wracamy do teraźniejszości, jak opuści rzekę Supraśl, a za mostem w zachwyt oczom
dalszym krajobrazom się oddamy... Stalowy koń biegnie nad rzeką po stalowym moście -
huk z ciężaru stalowego olbrzyma i z wagonów po szynach i moście dudni. Przy otwartym
oknie bardzo mocno słyszę, ale wzrok zwracam na krajobraz oczywiście i co dziś zobaczę
nie zapomnę przez wszystkie życia moje dni. Na prawo kończy się puszcza, na lewo roztacza
się osiedle Pietrasze - krajobrazowo wzięły pociąg w geograficzne kleszcze. Ach, co za cudo.
Już maszynista lokomotywą gwiżdże i monologuje: "Dzisiaj ulice Białegostoku będą wasze,
czego wy wiejskie dzieciaki nie widzieliście w życiu jeszcze?" Wbiega pociąg do miasta Białystok -
województwo Podlasia. Tymczasem maszynista lokomotywę spuszcza z pary, zatem
bardziej słychać stukot kół o szyn złącza w rytmicznym czasie i coraz więcej widać
urozmaiconego schematu białostockiej panoramy dary. Jesteśmy już na dobre przez
zabudowania otuleni miastem - widać panoramę miasta, jak na własnej dłoni: domy,
wieżowce, ulice, mosty, fabryki i cały Białystok do turystów z miłym gestem, który wita 
podróżnych z otwartymi ramionami. A nasz gest miastu się pokłonić. Zbliża się stalowo
węglowo-parowy koń do stacji docelowej; na wagonach tabliczki: Suwałki - Warszawa
Zachodnia, lecz nam już czas się kończy w tej pierwszej podróży, wita stolica Białostocczyzny
i Polska Wschodnia. Jeszcze pociąg tylko trochę wagonami na rozjazdach nas pokołyszą,
jeszcze ostatni raz maszynista z lokomotywy parą z wyziewu zagwiżdże i już wiejskie
dzieci na peronie zapowiedź: "Tu stacja Białystok!", usłyszą! Opuszczając wagony na
pożegnanie z lokomotywy tylko ciepłą parą po nas omuśnie. Do drogi przez miasto
nauczyciele na peronie w szyku porządkowym nas ustawili. Dotychczasowe życie było
tylko z motylami, ptakami, rzeką dzieciństwa, zimą z sankami i nartami, a teraz wzrokiem
z ogromnym miastem się zderzę, rozglądając się na obie strony ciekawy miasta i gotowy
chętnie z peronu wymaszerować. Opuszczamy stację i peron idąc żelaznym mostem nad
kolejową linią - idziemy po schodach, jest strasznie, ale i ciekawie, wszystko co mnie dziwi
jest wysokie, jakoby bliżej nieba, stawiane kroki huk roznoszą, jakoby w tupaniu przed
wymarszem z tysiąca dzieci. Wrażenie niesamowite, wyjątkowe, bo pierwsze i niepowtarzalne,
do tego w dodatku przejeżdżająca lokomotywa pod mostem z komina dymem nas podwędziła.
Domy, bloki, wieżowce, ulice, a nawet ludzie z mostu są bardzo widoczni, co za panorama,
co za cudowny widok, czy to jawa, czy mój sen? Jednak to prawda! W trakcie schodzenia
po stopniach żelaznych poczułem lekki lęk wysokości, z natury i w pierwszej próbie w takiej
jak nigdy nie byłem odmienności. Do dzisiaj miałem podwórek, łąkę, krzaki, rzekę, pola i las
z codzienności, jedynie podczas budowy stodoły byłem na krokwiach, chodząc po łatach
na podobnej wysokości. Gorzej jest schodzić, niż wchodzić, głośniejszy tupot. A co jeszcze
ciekawszego może się wydarzyć? Nauczyciele prowadzą nas tylko im znanymi ulicami -
prowadzą pierwszą ulicą, która ma nazwę: Świętego Rocha. Rozglądając się na prawo
i lewo tak bardzo zaciekawiłem się miastem, że aż zboczyłem z chodnika, zderzając się
z drzewem. Wszyscy, kto widział, roześmiali się od ucha do ucha. A mi wstyd niesamowity.
Ulicę Rocha mamy już za sobą w śmiesznym epizodzie, teraz wchodzimy w ulicę Lipową,
gdzie na chodniku po obu stronach rosną same lipy, na ulicy żadnych samochodów i innych
pojazdów, tylko chodnikami chodzą ludzie. Z ciekawości rozglądam się na obie strony nie
móc się nadziwić widokiem miasta... Od wymaszerowania spod szkoły po kilku godzinach
podróży wreszcie doszliśmy do miejsca, gdzie się znajduje teatr. Nauczyciele rozkazali
nam nie oddalać się stąd! Po czym sami udali się do wewnątrz budynku teatru.
My chłopcy jak to chłopcy rozpustnicy zaczęliśmy korzystać z wolności hulaj dusza,
jak nadzoru nie ma. Z ciekawości obchodzimy w kolo kiosk "Ruch" i oglądamy pierwszy raz
tak wiele różnych produktów, z których najbardziej ciekawi nas duży wybór papierosów.
Krążymy dookoła kiosku i kusi nas wejść w akt zabroniony, kupić wybrane papierosy i za
węgłem budynku spróbować. Wybraliśmy papierosy mentolowe marki: "Zefiry", pani z
kiosku sprzedała nam bez żadnego problemu, więc za węgieł biegiem ponieśliśmy swoje
giry, popróbować papierosów z ciekawości i dla dalszych ćwiczeń. Jest nas kilku za węgłem,
kurzymy "Zefiry" aż nad nami dym się kotłuje. "Zefiry" smakują lepiej, niż już wcześniej
próbowane nie raz "Sporty". Nasztachaliśmy się miętowego dymu papierosami tymi,
aż otumaniło mnie i w oczach pojawił się krzywy krajobraz! Wróciliśmy pod teatr do dzieci
całej szkolnej grupy, nauczyciele nic szczególnego nie zauważają. Nauczyciele wszystkie
dzieci skupione pod teatrem wołają żeby wchodzić do środka! Nareszcie przyszedł czas
w teatrze posadzić zmęczone pupy i z wytrzeszczonymi oczami przyglądać się, co aktorzy
nam na scenie na siebie naurągają? Wchodzimy po wysokich schodach do środka, wrażenie
bardzo wyjątkowe i podniecająco niesamowite, rozglądamy się z zapartym tchem i myślimy,
że jak na salony weszła chłopska wiejska sierotka. W teatrze dywan tak gruba i miękki,
że idąc nogi w kolanach aż się uginają, śmiejemy się z tego i jednocześnie rozglądamy
się za sektorem żeby usiąść jak najbliżej sceny. Po chwili aktorzy wychodzą na scenę!
Chodzą po scenie, biegają, rozmawiają, kłócą się!... A ja nic z tego nie rozumie?
Mówią o jakiejś śmierci, nie wiem o czyjej? Ale mnie to smuci. Mają przy boku szablę i
chcą je użyć w sumie?! Jeden drugiego straszy, że dobędzie białej broni! Jeżeli przez
niego, jego miła, choć jedną łzę uroni! Broń palną też mają przez pas przełożoną.
Jeden mówi do drugiego, że tym się obroni! Użyje w razie potrzeby, jeżeli przeciwnik
kłamstwem się posłuży! Kłócą się, emocje ich ponoszą, a honor ich rękoma z pochwy
dobywa szabli! Krzyżują białą broń aż zgrzyt po scenie się roznosi!... Przybywa Pani
i powiada: - Niech was diabli wezmą! Macie przestać walczyć ze sobą, panowie z brodą!
Już służąca pojawia się na scenie, jest jak pielęgniarka, opatrunki ma ze sobą i wie,
co to oznacza ludzi leczenie. Zwinnie tak to robi: zmywa krew z czoła szablą ugodzonemu, 
bo to wcześniej jeden drugiemu szablą sieknął! Działo się to tak szybko, że nawet nie
zauważyłem, który pierwszy? Ale spostrzegłem po krwi, że musieli naraz siebie dźgnąć! 
Po zabandażowaniu głów, usiedli i zaczęli ze sobą rozmawiając się godzić.
A mi spoglądając na to żal taki się zrobił, że po tym incydencie spod powieki łza zechciała
się narodzić, tak jakoby ktoś mi duszę wyrwał lub mnie pobił! Zdobyłem tyle w tym
dramatycznym miejscu wrażeń; było tutaj dużo drastycznych i smutnych wydarzeń,
które zakończyły się według ludzkich pragnień i marzeń, że chęć wybaczenia godzi
zwaśnione strony w teatrze i niech godzi w miejscu nieodgrywanych zdarzeń,
a prawdziwych jak w ludzkim życiu.

W powrocie w pociągu nas czterech o których jest mowa: brat Stasio, kolega Rysio,
kolega Stasio i ja Miecio, który po czterdziestu latach opisuję tę historię sobie i może
jeszcze komuś? Trąbkę, którą brat w kiosku kupił oprócz papierosów zachowałem to
na powrotną drogę, żeby zakończyć opowieść na wesoło. Brat Stasio gra, wydając sporo
różnych melodyjnych dźwięków... Oddaleni gdzieś na końcu pociągu od reszty szkolnych
dzieci, słuchamy gry brata Stasia na trąbce i kończymy palić "Zefiry", nie myśląc wcale
o szkole. Dzień już ściemniał, przez puszczę światła z pociągu tylko muskają mijające drzewa,
stukot kół po szynach, szum oporu powietrza pozostaje za nami, jak zgubiona grzeszna "Ewa",
którą na wieki zostawić w lesie było trzeba. A nam przyszła konieczność z pociągu wysiąść
na stacji Racewo i w powrotnej drodze na skrzyżowaniu wiejskich dróg do domu, powiedzieć:
- Prowadź nas, Ewo, iż w tych dzisiejszych ciemnościach zgubił się nam Bóg.

Objaśnienia: "dobrego wujka"* - ze Związku Radzieckiego.

[ Historia wydarzenia - jesień z 1967 roku ]



     INTRUZ  W  STODOLE     *


Panuje zima sroga, choć marzec,
A ona nie pofolguje, mrozem trzyma
I nie zamierza w niczym odpuścić, 
Aby ludziom wiosnę ziścić.
Ale za to ludzie na wsi,
Nie mając nic do roboty w ten dzień psi,
Skoro nawet na dwór psa nie wygonić,
Co tylko w domu od mrozów w cieple się wybronić.

Jednak nam dzieciom do szkoły,
A ludziom wsi koniecznie obrządki koło domu, obory, stodoły.
A kiedy w samo południe jeden chłop taki
Zachodząc do stodoły zauważył znak nie byle jaki!
Siedzi na sianie więzień z pistoletem w ręku!
Chłop widząc go aż zdrętwiał z lęku
Zamarłszy w bezruchu i w głosie
Stojąc na glinianym klepisku u więźnia w losie, 
Jaki ruch więzień wykona,
Czy strzeli do chłopa? Czy tego nie dokona? 
Chłop, choć przeżył wojnę, wystrach ma przerażony 
Stojąc na przeciw intruza nic nie mając do obrony
Zdanym będąc tylko na to, jaki intruz ruch wykona?!
A on do chłopa powiedział:
- Gdzie twoja żona?

Chłop trzęsąc się ze strachu ostatkiem sił wykrztusił:
- W domu moja baba.

- To idź do domu i powiedz jej,
Żeby przyniosła chleba i wody w chwili tej!

- Dobrze panoczku, tylko nic złego mi nie rób. 

- Nic ci nie zrobię, jak będziesz milczał.
A jeśli krzyku narobisz, będziesz trup!   

- Panoczku, nic ja nikamu "ni skażu".         
[ - Panie, nic ja nikomu nie powiem. ]   

- To dobrze.
I swojej babie to powiedz! 
No idź już szybko do baby i jej rzeknij
O wodzie i chlebie, żeby tutaj przyniosła!     

Chwila dla chłopa niespotykanie śmiertelnie wyniosła. 
"Co robić czy milczeć, czy zgłaszać milicji? 
Kiedy posterunek najbliższy w samej Kuźnicy.     
Wystarczy, że tylko swojej babie powiem,
Może wyjdzie to dla nas na lepsze ze zdrowiem.
A może nawet i z życiem.
I nie pojawi się milicja, wojsko z syreną na pojeździe dachu.   
A i nam będzie mniej strachu.? 

Przychodząc chłop do domu u którego
W stodole rozgrywa się incydent z intruzem.
Siada w kuchni na stołeczku, robi papierosa z machorki luzem,
Ciężko oddycha i chaotycznie z nerwami zapala skręta -
Sztachają się często i głęboko, papieros niejako uspokajająca mięta.   
W końcu jego baba mówi:
- Czamy ty baćku taki padanarwawany?
[ - Czemu ty mężu taki podenerwowany? ]

- Maci, siadaj na stołaczku, kali jak tabie sztości skażu, 
tak kap twaje nohi za strachu ni zachwialisa!   
[ - Matka, siadaj na stołeczek, kiedy ja tobie coś powiem, 
to żeby twoje nogi ze strachu nie stały się wiotkie! ]   

  - Szto ty takoho dla minie strasznaho skażasz?
[ - Co ty takiego dla mnie strasznego powiesz? ]   

- Ty wiedajasz maci, u nas u stadoli siadzić uciakinier wianzień!
   Szto ty na heta skażasz?
[ - Ty wiesz matka, u nas w stodole jest zbiegły więzień!
   Co ty na to powiesz? ]

- Baćku, szto ty zdureł? Jaki uciakinier wianzień?
[ - Mężu, co ty zgłupiałeś? Jaki uciekinier więzień? ] 

- Baba ty durnaja, praudu każu. 
   U stadoli jon uże siadzić cełu nocz i hetaka dzisiejszy dzień!
[ - Kobieto ty głupia, prawdę mówię.
   W stodole on już siedzi całą noc i cały dzisiejszy dzień! ]

- Ta dalbóg, heta strasznaja sprawa!" 
[ - To owszem, to straszna sprawa! ]

- Nu widzisz!
   Każu heta prałdu.
   Heta ni maja wydumka.
[ - No widzisz!
   Mówię prawdę.
   To przecież nie mój wymysł. ] 

- Nu ta szto my baćku na heta zrobim?
[ - No to co my mężu na to poczynimy? ]     

- Wianzień skazał kap nikamu ni razkazwali, 
   szto jon u nas siadzić u stadoli! 
   Bo kazał, że nam zrobić pach!
[ - Więzień mówił, żeby nikomu nic nie opowiadali,
   że on siedzi w naszej stodole!
   Bo powiedział, że nas zastrzeli! ] 

- Ta heta baćku trebo hubu na kałodku i małczać!
[ - A więc mężu trzeba usta na kłódkę i milczeć! ]

- Innaho wyjścia i spasobu ni ma!
[ - Innego wyjścia i rozwiązania nie ma! ]

- Nu ta w takom razi biary chleb, wadu i jamu zaniasi!
[ - No więc w takim bądź razie bierz chleb, wodę i mu zanieś! ] 

- Ta i tak trebo zrabić, jak jon chocza. 
[ - To i tak trzeba zrobić, jak więzień chce. ] 

Kobieta z pół bochenkiem chleba     
I ze dzbankiem wody, idzie do stodoły,
Cała jest rozdygotana ze strachu.     
Wchodzi do stodoły na klepisko,
Więzień przy drzwiach stoi blisko.
Kobieta więźnia ujrzała,
Ze strachu mało nie skonała, 
Cała dygocze w sobie. 
Wreszcie wykrztusza kilka słowa:
- Chleba i wody ja żem przyniosłam panoczku! 
Więzień, podszedł do kobiety.
- Czy wy wiecie pani, 
Że ja jestem głodny od paru dni?!

- Nie wiem, panoczku. Ja nic nie wiem.

- To dobrze, że nic nie wiesz pani.
Lepiej będzie tobie i twojemu chłopu!
Wolałbym, żeby nikt prócz was nie odkrył mego tropu!

- My o tym, że pan tutaj siedzi, nikomu nic nie powiemy.
Będziemy na to głusi i niemi. 

- To dobrze.
Cieszy to mnie.
Jak pojem, to sobie pójdę.
Tylko nie zgłaszajcie milicji, kiedy ja stąd ujdę,
Bo wrócę tutaj i zrobię wam pach!   

- Nie.
Panoczku, nikomu nic nie powiemy.   
Bądź zdrów, gdzie pójdziesz.
Dobrze się baw. 

- Z tym to nie wiem jak będzie,
Kiedy psy szukają mnie wszędzie!

- To ja już, panoczku, pójdę do domu. 

- Idź, tylko ani mru mru nikomu!

Więzień kończąc jeść chleb i popijać wodą,
Pozwala kobiecie iść do domu.
Przedtem pokazał, co ma za pasem!
Ze strachu kobieta prawie zdrętwiała tymczasem.
Ma się rozumieć jest to pukawka!
Kobieta zrozumiała jaka życia jest stawka.
Powiedziała: - Idę już do domu i będę milczała jak grób.     

Więzień odrzekł: - To dobrze. 
Dalej tak rób, a będziesz żyć ze swoim starym!
I będzie tobie dalej chłopem jarym. 

Wróciła do domu, ze swoim starym ustala, 
Że nic nie powiedzą nikomu
Aż sprawa ucichnie i więźnia przestanie szukać milicja,   
Wojsko aż przestaną po wsiach jeździć gazikami
I do drzwi domów pukać i pytać,
Wtedy po wsi ze szczegółami wszystko rozpowiemy. 
A po fakcie i tak nikt nie doniesie,   
Że my na bieżąco żyliśmy z tymi wydarzeniami.   

Ot i cała prawda o intruzie w stodole.
Po ponad czterdziestu latach opisał jeden taki,
Który siedzi na kole nie mając nic do roboty -
Ujął to ze wspomnień mając do tego sporo ochoty.     

A więzień po opuszczeniu stodoły,
Sznurkiem opasał swoje poły
I poszedł bez trudu w siną dal,
Lecz nikomu jego nie było żal.



                           "WOŁOCZONNO"*

[1]
Gdy zbliżają się Święta Wielkanocne, śnieg topnieje lub tylko zalega gdzieniegdzie,
albo w ogóle śniegu już nie ma, zależy od roku jak zima szybko odchodzi. 
Innego roku zima przeciąga się z odejściem i jest różnie. Ale bez względu na to
Wielkanoc co roku jest był i będzie. Gdy w obecnym roku śnieg jeszcze zalega 
w obejściu gospodarczym nic się nie robi prócz w domu przygotowania się do
Wielkanocnych Świąt w pieczeniu chleba w Wielki Czwartek lub Piątek czy nawet
w Wielką Sobotę. Poza tym pieczenie bułek, wyrobu kiełbas, salcesonu swojskiego,
jeśli na Święta zabiło się wieprzka, wyrobu piwa ciemnego w konewce od mleka
i innych wiele swojskich spożywczych produktów. To wszystko do roboty w domu
polega na obowiązku mamy i przy tym sióstr, jeśli już są na tyle duże, żeby pomagać.
A nam mężczyznom zawsze robota jest na podwórku w obejściu gospodarczym
taka jak sprzątanie w sensie grabienia czy zamiatania całego podwórka przy każdym
budynku, [ czego nie lubię ] skoro po zimie zawsze w różnych miejscach to słoma
lub siano zalega porozwiewane przez wiatr, piasek w miejscach, gdzie nie powinien
być lub jakieś części, czy kawałki większe, mniejsze desek lub w rodzaju drewna
trzeba posprzątać. No i przede wszystkim różne chwasty zwłaszcza po kątach
i przy płotach suche, które wyrosły w porze wiosenno-letniej. Czasami, gdy pogoda
wiosenna na to zezwalała, gdy już jest dość ciepło i słonecznie, powiedzmy +15 Stopni
Celsjusza, to zwłaszcza przed Świętami w Wielki Czwartek, Piątek, a nawet w Sobotę,
spod stodoły biorę ościenie i biegłem do rzeki, aby upolować kilka miętusów czy sumów,
a nawet szczupaków, gdy przypadkiem trafię na nie w miejscu płytkiej wody.
I do tego akurat w miejscu wąskiego koryta rzeki, wtedy ma się lepszą możliwość
ryby nie stracić z oczu, a przez to i łatwiej upolować. Gdy już znalazłem się na
"ślewczyźnie" w miejscu koryta rzeki, ościenie trzymając w lewej ręce, może nie
jak kłusownik, bo nigdy tak się nie myśli, ale jak jakiś "buszmen" czy "poganin",
czy jeszcze lepiej Indianin czuję się świetnie w naturze przyrody. Idąc suchym
brzegiem koryta rzeki z podnieceniem w piersiach aż ściska, że może zaraz tu,
czy już trochę dalej napotkam miętusa, suma, czy szczupaka. I jak przed chwilą
wspomniałem, będę tym, który uśmierci wodną zdobycz napotykając ją - po czym
na ościeniu wykładając na brzeg rzeki będąc usatysfakcjonowanym i spełnionym
po co się przyszło i z poczuciem, że jest się chłopcem, który może radzić sobie i co
najważniejsze - w razie znalezienia się w trudnej ekstremalnie sytuacji przetrwać.
No i co teraz powiecie rówieśnicy z dużych miast, gdzie nie ma rzek, a jeśli są,
to ościeniem nie da się polować na ryby. A wędka to dobre dla starych dziadków,
którzy siedzą sobie na krzesełku nad brzegiem Wisły czy Warty, Odry, Noteci,
a nawet Biebrzy, czy Narwi, a nawet rzeki Wieprz. Nie ma jak rybę upoluje się
ościeniem - pogoń za nią, jak w wierszu: "SZCZUPAKI" - co ze stryjem z pierwszej
chłopięcej pamięci byłem na rybach i od stryja uczyłem się tej sztuki prawdziwego
polowanie. A nie przez jakąś tam wędkę. Uganiać się za rybą na płytkiej wodzie -
w razie jej napotkania, to dopiero sprawia wielką radość podczas polowania.
A już po upolowaniu bez względu czy rękoma, czy nabicie ryby na ościenie -
wykładanie jej na brzeg rzeki, sprawia nie tylko wielką przyjemność, ale i przede
wszystkim spore podniecenie. A po udanym polowaniu, przyniesienie ryby lub ryb
do domu, stwarza pewność siebie i świadomość, że nie tyle jest się już dużym,
ale i wartościowym w rodzinie, że jest się w stanie przynieść coś wartościowego
do domu, co jest pożywieniem. A po tym mamie tylko pozostaje przygotować tę
rybę lub ryby do spożycia, z którego korzysta cała rodzina.

[2]
W trakcie Wielkich Dni Wielkanocnych, gdy nic już nie ma do roboty w obrządkach
wkoło gospodarstwa, idę ze szpadlem w olchowe krzaki na "ślewczyznę" po krzaczki
porzeczkowe, które najczęściej spotykam nad brzegiem koryta rzeki, wyrywam je
lub wykopuję i przynoszę do ogródka warzywno-sadowniczego, sadzę w dogodnych   
miejscach zwłaszcza przy płocie. Bywa, że porzeczki już są w stanie kwitnięcia,
bo jak wiemy, iż porzeczki najpierw rozkwitają, a później rozpuszczają liście.
Ale po posadzeniu w żadnym negatywnym stopniu nie wpływa to na nieprzyjęcie się
w ziemi tego tak przydatnego przez dzieci zwłaszcza na wsi owocowego krzaczka.
Krzaczek przyjmuje się nawet bez głównych korzeni, wystarczy że pozostanie kilka
małych korzeni i krzaczek przyjmuje się po przejściu termicznego szoku w sensie
więdnięcia, jakby umierał wysychając. Ale wystarczy, gdy do woli dostarczy się krzakowi
wody i z dnia na dzień ożywa - nabierając krzepy w oczach, wychodząc z dotychczasowego
obumierania.

[3]
A kiedy już przychodzi dzień  Wielkanocny, jeszcze w Wielką Sobotę idziemy dużą
grupką z całej wsi młodzieżą do kościoła do spowiedzi. Kościół znajduje się w parafii
Zalesie oddalony o sześć kilometry, nie sprawia nam żadnego problemu. Młodzież ze
wieś Łowczyki, które leżą na końcu obszaru parafii, mają jeszcze o kilometr dalej,
z którymi idziemy lub wracamy po spowiedzi do domu. W Święta Wielkanocne, to już
tylko oczekuje się gości ze Staworowa, siostrę i szwagra ojca. Bywa z nimi i syn,
a czasami nawet i córka, która później wyjedzie do Ameryki. W każde Święta Wielkanocne
przyjeżdżają do nas furmanką i zarazem przywożą mi tak zwane na Podlasiu "wołoczonno" -
dokładniej tłumacząc z naszego obyczajowego regionalnego gwarą języka na bardziej 
prawidłowy polski oznacza, że po prostu chodzi tutaj o zwykły prezent od chrzestnych
na zajączka wielkanocnego."Wołoczonno", a jeszcze poprawniej ujmuje się w języku
gwary tutejszej czyli "wałaczonna". U nas po wsiach w powiecie sokólskim w gminie
Kuźnica Białostocka używane te słowo - oznacz po prostu, że ktoś coś niesie, dźwiga,
co ma jakąś wartość w sumie paczki prezentu, jak tutaj mamy na myśli prezent od
chrzestnych na Wielkanoc. A teraz i cóż tam jest w zawartości w tym tak zwanym
"wałaczonno"? Otóż w torebce papierowej od cukru jest z kilka gotowanych jajek
na twardo i kawałek swojskiej bułki specjalnie pieczonej na Święta Wielkanocne.
Ot i całe te wiejskie podlaskie jest "wałaczonno". Teraz porównajcie, co Wy dostajecie
od chrzestnych na Wielkanoc na zajączka, w stosunku co do mnie. Po dostaniu tego
wymienionego prezentu w sensie "wałaczonna", idę na własne podwórko z zawartością
w worku papierowym, siadam pod płotem między domem, a stodołą, zaglądam do worka,
w nim jest ogromna skibkę bułki, kilka jajek wielkanocnych, tłukę jajko o jajko barwione 
w cebulniku, łupę skorupkę i całe pakuję do ust - jem na sucho aż dech zatyka bez
żadnego napojem popicia. Robię to nie tak z głodu, a z przysmaku, iż w ten sposób
wpakowane całe jajko do gęby bardzo, a to bardzo smakuje zwłaszcza, gdy już do
podniebienia dojdzie smak żółtka. Jajka, które są sporego rozmiaru, nie raz wpakowane
całe do gęby, trzeba zwłaszcza na samym początku spożycia dłonią zatkać usta, by jajko
w ustach się zmieściło i w części nie wypadło. W tym tak wyjątkowym dniu na zajączka
jedzeniu, gdy jeszcze nie jest tak duże pragnienia, by popić wodą, której i tak przy sobie
nie ma, jeszcze z torebki wyjmuję bułkę i pakuję do ust pełną gębą. Po tym wyjątkowym
wielkanocnym posiłku, raczej chłopskiej wyżerki, wracam do domu, wypijam kubek z wiadra
zimnej studziennej wody, najedzony, a nawet obżarty zostaję w domu i przysłuchuję się
o czym rozprawiają rodzice z krewnymi gośćmi. A rozprawianie przeważnie jest o ziemi
i drugiej wojnie światowej. Jest czego posłuchać... 



                            WRONIE  GNIAZDA   


Kwiecień - wiosna w pełni, słońce przygrzewa drzewom i ziemi. Czas, który dzień
dzisiejszy nam wypełni, będzie tylko w jednej przygodzie, która rozhasa nam się
beztrosko po tej tak pięknej w krajobrazy ziemi podlaskiej. Dzieciństwo młodzieży
wiejskiej bogate jest w marzenia i w różne zabawy wymysłów, które życiu można
podsuwać, żeby tylko z nudów z domu gdzieś się wyrwać. Pomysłów napływa,
jak pierzastych aniołów, których na niebie mnogością się mnoży i nie trudno w ich
wymyślność w ciekawość z wielką ochotą zdarzeń się porwać. Idziemy polną drogą,
zaraz za wsią po prawej stronie teren po wzniosie pól uprawnych aż do wzgórza
nieużytków, gdzie wcześniej pasłem krowy stolarza. Po stronie lewej od razu mocno
ze spadem terenu, gęsto rosną olszyny aż do samej rzeki. Za rzeką rozciągają się
dalej olszyny, po nich łąki, za łąkami strome wzgórze, które nadrabiając drogi można
obejść bokiem. Ale my nie jesteśmy miejskimi cipami, tylko wiejskimi zahartowanymi
zuchami, żeby nie powiedzieć twardzielami, żeby iść tamtędy i omijać tak ciekawy
teren, jak wejście na to wzgórze. W tej chwili jesteśmy jeszcze na polnej drodze,
gdzie po lewej stronie olchowe krzaki, w środku krzaków, jak w głębokim wąwozie
ukryta rzeka cicho wije się, to Sidra z nazwy geograficznej, którą my od zawsze
nazywamy chyba omyłkowo Siderka. Nazwę swą pomyłkową z pewnością zaskarbiła
od miejscowości Siderka, która leży na północ tuż za Sidrą. Dochodzimy do miejsca,
gdzie na prawo kończy się pole uprawne, a mieści się naturalna łąka nie w szerszym
pasie, a kilkadziesiąt metrów, po niej wybujałe pędy młodnika olszyny przez kilkanaście
metrów, po nich stare olchy o długości ze sto metrów aż do rzeki cały czas obszaru
należącego go sołtysa. Za rzeką w połowie tej długości dalej rozciągają się olchy
już po stronie terenu należącego do wsi sąsiedniej Zwierżany. Podążając w miejsce
zaplanowane, należy skręcić na lewo, gdzie prowadzi droga polna z niedużym
spadem terenu wprost aż do rzeki. Po lewej stronie rów melioracyjny i krzaki olchowe
ciągnące się wzdłuż rzeki z kilometr, po prawej stronie z pół hektara łąki sołtysa
po melioracji już wyoranej i zasianej obfito dajną w siano. Do rzeki około stu metrów   
- po dojściu wchodzimy na most zrobiony przez sołtysa do przejazdu na stronę
zwierżańską, ponieważ sołtysa łąka i pole są także i za rzeką już po stronie zwierżańskiej, 
stąd most na rzece, choć swojej roboty jest, ale konieczny, by służył do przejazdu.
Na chwilę zatrzymujemy się na moście zrobionym z olchowych okrągłych dość grubych
beli jedna przy drugiej ułożonych wzdłuż koryta rzeki, a podwaliny fundamentalne 
mostu na którym są oparte bele położone są w poprzek rzeki i dla ich pewniejszego
wiązania są jeszcze przybite deski pięć calowymi gwoździami, żeby w razie przejazdu
wielokrotnego furmanką pod końskimi kopytami bele nie przekręcały się i tym samym,
żeby most nie rozszczelniał się, żeby końskie kopyta nie wpadały do szczelin, gdyby     
takowe szczeliny podczas użytku mostu pojawiły się. Stoimy przez chwilę na moście,
przyglądamy się, jak jest zrobiony, patrzymy raz to na prawą, raz to na lewą stronę
rzeki z myślą, a może jakiś miętus, czy sum przepłynie przypadkiem, to pierwszy
z nas, który zobaczy, wskoczy do wody, aby złapać rybę gołymi rękoma i umiejętnie
wyrzucić na brzeg. Woda w rzece czysta, jak ze studni, doskonale widać porosty
wodne i przeźroczyste dno, ale ryby przepływającej nie, zatem wygasa ciekawość.
Bez żalu opuszczamy most i idziemy dalej do zamierzonego miejsca, kilkadziesiąt
metrów po obu stronach jeszcze mamy olchowe krzaki, po nich jeszcze kawałek
podmokłej łąki. A że na nogach mamy wszyscy trampki, idąc zygzakiem szukamy
suchszego podłoża ziemi, a tu gdzie nie w sposób ominąć podmokły grunt,
przeskakujemy lub stąpamy po kępach. Fajnie jest jak cholera. Powietrze zimne,
wilgotne, zdrowe, w nogach młodość, w sercu ambicja, w umyśle ciekawość, 
więc iść i tylko iść. Po przejściu łąki kawałek uprawnego pola, dalej należącego
do sołtysa z naszej wsi. Idziemy miedzą aż do jej końca, gdy skończyła się miedza,
skończyło się i uprawne polem. Teraz zaczynają się nieużytki od razu ze stromym
wzgórzem tak, że wchodzimy na czworaka, trzymając się trawy i śmiejemy się do
rozpuku. Trawa zeszłoroczna długa, za którą dobrze się rękoma łapać, co ułatwia
wchodzenie na sam szczyt wzgórza. Czuć trawy zgniły zapach, spod której porasta
trawa tegoroczna, pachnie świeżością, przyciągająco tak, że tylko się położyć
w zapachu jej i słuchać nad głową zawieszonych w powietrzu na wdechu i wydechu
wiosennych skowronków. Z góry w dół spozierać na pole, łąkę, krzaki olszynowe -
w środku widać miejscami przez krzaki prześwity rzeki. Obserwować można skupisko
w powietrzu wron, których lata i kracze masa w porze godowej i dalej jak okiem
sięgnąć za olszyny na wzgórze "Wciowe", po nim na panoramę wsi - dalej na wieś
Achrymowce - i jeszcze dalej na wieś Pawłowicze. Czas może nienagli, ale po krótkim
zatrzymaniu się na wzgórzu pora ruszać w drogę dalej. Stąd już niedaleko w umówione
miejsce. Przed opuszczeniem wzgórze sołtysa, raz jeszcze warto po spozierać w cztery
strony krajobrazu i iść w docelowe miejsce. Wchodzimy na drogę, która prowadzi
od Zwierżan do Starowan i odwrotnie. Nie raz tą drogą dla przyjemności wracaliśmy
ze szkoły z rówieśnikami ze Zwierżan i mniej więcej w tym miejscu zbaczaliśmy z tej
drogi w kierunku wioski. Jeszcze kilkaset metrów trzeba podejść tą drogą w kierunku
Starowlan - tak i czynimy, tutaj droga wyrzeźbiona koleinami od balonowych wozów,
a w środku kolein ziemia wybita końskimi kopytami, tak jakby dzieci bawiące się łopatką
kopiąc w ziemi przewróciły na drugą stronę, albo na podobieństwo tak jak to w ogródku
jest skopana. Nie zdążyliśmy rozejrzeć się na jedną i drugą stronę, powiedzieć coś jedni 
do drugich, a już trzeba zboczyć z tej drogi i iść polną drogą podobną do tej z tym tylko,
że mniej jest używana, przez co więcej w koleinach trawy i mniej między koleinami
wybitej ziemi przez kopyta końskie. Po lewej stronie widać dachy zabudowań wsi
Starowlany, po prawie wzgórze tzw. starowlanskie na którym zimą dzieci dobrze i z
chęcią zjeżdżają na nartach i sankach. Na wprost widać już zabudowanie gospodarstw
koloni Starowlan, w pierwszej kolejność dom Czesia do którego właśnie idziemy.   
Na swoim podwórku, widać, że stoi i już nas oczekuje... Wchodzimy na podwórko,
witamy się podając po kolei rękę. Na schodach przed domem przyglądają się nam
młodsze rodzeństwo Czesia bliźniaki Miecio i Jadzia, ale wziąć ich z nami do lasu nie
ma mowy, są o parę lat młodsi od nas, a po drugie nawet nie pytają, by iść z nami. 
Rozglądamy się wkoło obejścia gospodarczego, przynajmniej ja robię takie wrażenie,
najbardziej zaciekawiła mnie sadzawka prawie na środku podwórka z przewagą
bliżej obory i stodoły, a dalej od domu, przy samej stodole kierat o napędzie konnym
do sieczki. Kierat mnie tak nie ciekawi, iż w każdym, czy prawie w każdym gospodarstwie
widuję kierat. [ a ileż to razy we własnej wsi dla sąsiadów poganiałem konia w kieracie
na ich prośbę, aż do znużenia, gdyż chodzić tak wkoło za koniem, to szybko i bardzo
staje się nudne, ale robota to robota, choć przyznam się bez bicia, że jednego razu
poganiając konia w kieracie dla sąsiada Józefa, tak mi się znudziło, że uciekłem
z miejsca roboty, po czym koń od razu stanął, Józef zdziwiony, dlaczego kierat nie
napędza sieczkarni, wyszedł na zewnątrz stodoły, a tu koń stoi, Miecia nie ma, uciekł,
po czym za krzaka przyglądałem się tej sytuacji ]  a bardziej ciekawi mnie sadzawka,
które są w większej rzadkością na podwórkach gospodarstw rolnych, to też i wracam
wzrok na sadzawkę. Z jednej strony brzeg sadzawki posiada twardy grunt bez trawy
nawet, ubity przez bydło gospodarcze, które przecież nie inaczej codziennie po dwa
razy przychodzi i pije wodę z sadzawki, a z drugiej stroni i po bokach zarośnięta trzciną,
która o tej kwietniowej porze jeszcze kiełkuje od spodu, a tak w całości sterczy w
suchych zeszłorocznych badylach, może nie dodając sadzawce uroku, ale i nie psując
jej urok. Och, gdyby to nie był kwiecień, a w pełni lato, wakacje, pokąpalibyśmy się
w tej sadzawce, a tak czas już opuścić podwórko Czesia i też zapomnieć o wrażeniach,
które spotkały nas tutaj, a zwłaszcza mnie, bo tak do końca nie wiem, co myślą moi
koledzy, jakie mają wrażenia, ale podejrzewam, że nie inaczej podobne do moich?
W drodze do lasu przechodzimy przez kilka wiejskich gospodarstw podwórka,
spotykamy podobną sadzawkę, jak u Czesia, na stodołach gniazda bocianie i
klekoczące boćki, przy stodołach kieraty, a że dziś niedziela, spoczywają sennie,
jakby rodem były ze średniowiecza, ale jutro zapewne pójdą w ruch. Konie także
byczą się w chlewie też do jutra, bo pójdą w pole. Opuszczając zabudowania
wiejskich gospodarstw, rozciągają się na obie strony uprawne pola zbóż zimowych,
już z przyjściem wiosny wyraźnie się zielenią, poprzeplatane polem czarnym
przygotowanym pod zasiew zbóż jarych. Idziemy miedzą przez środek tychże pól, 
z końcem graniczy młody zagajnik sosnowy las, po nim stary wiekowy las, nad nim
setki latających w kółko wron, które doskonale widzimy, a nawet słyszymy, jak kraczą
oznajmiając gody i lęgi, jaki i wiosnę. Łapię głębszy z wrażenia oddech, że zaraz
rozpoczniemy w starym lesie szukania wronich gniazd. Wchodzimy w młody sosnowy
zagajnik nie po to, by odpocząć, a po to, żeby przysiąść na chwilę i w skryciu przed
dorosłymi, gdyby przypadkiem ktoś przechodził, zapalić papierosa Sporta.
Już w połowie po wypaleniu papierosa dym dał wyniki, że ta próbna zachcianka próby
nie jest warta, gdy w głowie zaczyna już się kręcić, ale każdy z nas pali  do końca.
Po chwili te otumanienie papierosowe powoli ustępuje i wszystko wraca do normy.
Po spróbowaniu, jak smakuje papieros zakazany w naszym wieku, wstajemy i idziemy
dalej w wielki i głęboki stary i ciemny las, który zwie się borem starowlanskim lasem. 
Las cieniem nakrył nasze głowy, jest bardzo zdrowo i o zapachu żywicy sosnowej.
W lesie można pobłądzić, nie widać znikąd horyzontu, dookoła tylko ogromne sosny,
jedynie przez konary przebijające czasami słońce ułatwia nam, żeby całkowicie nie
stracić orientacji w jakim kierunku poruszać się dalej i w razie, jak dokładnie z lasu
wyjść. Stary dobry i pożyteczny od wieków chłopski las, wchłonął nas całym sobą.
Cel kontynuowania wyprawy dalej jest niezłomny. Głowy nasze, które przed chwilą
były otumanione dymem papierosowym, już są w pełni świeżości i są chętne do
wypatrywania w koronach sosen zamiaru imiennego, którym są gniazda wronie,   
które sposobnej szukać za wronami latającymi nad sosnami. A gdy już znachodzimy
gniazdo, sprawdzamy czy jest zasiedlone, czy nie? Żeby w zupełności się przekonać,
kijami walimy w dolną część sosny... Po czym rzeczywistość ma się dokonać, czy na 
tej sośnie jest zasiedlone przez wrony gniazdo i czy wrona z gniazda wyleci?
Jeśli nie wyleci jest puste, jeśli wyleci jest zasiedlone! Koniecznie trzeba wiedzieć to,
żeby nadaremnie widząc gniazdo nie wchodzić na sosnę, przecież to jest jasne.   
Walimy kijem po sośnie po kolei, gdzie tylko gniazdo się znajduje, tym narobiliśmy
wroniemu siedlisku ogromnego zamieszania, jak zły sen, którym w wielkim lesie
jesteśmy im źli, jak te szuje. Horda wronia mnoży się nad nami i lasem, krakań jest
co niemiara od wronich spłoszeń! Z którego gniazda wyleciała wrona, po kolei każdy
z nas na sosnę do gniazda wspina się aż ku wierzchołkom koron. Między wspinaniem
się sosna po sośnie, w odpoczynku do gęby papieros za papierosem aż w oczach
coraz silniejsze namnażało się zarzewie otumanienia - i sosen przed oczami krąży
ogromnym stosem... Wierzchołki boru huśtane przez wiatr z lekka szumią, między
sosnami przebłyski słonecznych promieni raz po raz na nasze głowy spadają...
W oczach krajobraz zamglony i niewyrazisty, czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem   
przez papieros, choć niby do dziś był taki swoisty. To z tego powodu, że w ciągu
dwóch, trzech godzin w pięciu wypaliliśmy całą paczkę. Tym niemniej, jakby nie było
zamierzony cel kontynuujemy dalej aż usatysfakcjonował nas w każdy calu.
Potem mając pełne kieszenie jajek zaczęliśmy rzucać, gdzie popadło bez żadnego żalu.
Epizod tej pogańskiej chłopięcej wycieczki do lasu - po paru dniach stał się o niebo
czymś gorszym nam, niż było to jeszcze w lesie swego czasu. Gdy ktoś, kto widział
nas i obserwował, którego nie znamy, doniósł nasz wybryk chłopięcy księdzu na religii!
A gdy przeszedł dzień religii w domu prywatnym*, ksiądz wszystko wiedząc o naszym
niesfornym wybryku, postawił nas przed tablicą i za papierosowy występek, bił kijem
po rękach, jakby będąc jakimś w niewolnictwie płatnym zarządcą! Nie mając żadnych
zahamowań i skrupuł, wypytywał nas do przyznania się, co robiliśmy w lesie?
I powtarzał uderzał kijem po dłoniach! Z furią gniewu, sprawił taką nam nauczkę, 
że będziemy pamiętać na długie lata. Tym niemniej i tak pół szczęścia zostało przy
nas, albowiem do szkoły ksiądz nie doniósł o naszym leśnym występku.       
Z pewnością takową, że w szkole w komunizmie nie ma Boga. A zapewne ksiądz
z "szatanem" nie chciał mieć nic do czynienia. Zapewne i ta osoba, która doniosła
księdzu, była tego samego myślenia i zdania. Gdyby było inaczej, lania, bólu i cierpienia
byłoby podwójnie w nas, a tak tylko w domu bożym było ukaranie jeden jedyny raz.

Objaśnienie: w domu prywatnym* - w domu prywatnym w którym odbywa się nauczanie
religii, iż w szkołach jest zabronione przez władze komunistyczne.



                              CHŁOPIEC  I  PIES     


Jest wiosna 1968 roku - piękny słoneczny poranek. Do szkoły na godzinę dwunastą,
zatem jeszcze by się pospało, gdyby nie paść krowy. Jest godzina między piątą,
a szóstą rano, kiedy wy wszyscy z miast słodko jeszcze śpicie? Mnie, mama obudziła,
żeby iść do stolarza, który nam budował stodołę, paść krowy! Prosto z łóżka bez żadnego
posiłku, tylko założyłem spodenki, sandałki na nogi, koszulę na siebie i na podwórek do stolarza.
Po drodze ze śpiochów śliną przetarłem oczy, poziewałem z niewyspania i przy krzyżu
przydrożnym, pod który wcześniej, jak byłem jeszcze mniejszym chłopcem i uganiałem
się na łące za motylami, po czym przynosiłem tutaj mleczowe kwiaty... Mijając krzyż,
przeżegnałem się. Na niebie tymczasem skowronki śpiewają, w czeremchach wróble
i szpaki, w lipach klekot doniosły bocianów. Tak fajnie, ciepło, słonecznie, miło, a ja idę,
jak pijany z niewyspania, jakby na jakąś katorgę lub na wygnanie. Drogi zaledwie przez
dwa gospodarstwa, w tym jedno bez zabudowania, tylko siedlisko, drugie zamieszkałe,
gdzie już oboje aktywnie chodzą w obejściu za porannymi obrządkami. Za ich gospodarstwem,
do którego mam obowiązek dojść, gospodarz już ma z chlewa wypędzone krowy i owce.
Przejmuję ten obowiązek bez rozmowy, bo rzadko dzieci w moim wieku wdają się
w dyskusję ze starszymi, tym bardziej w tak wczesnym poranku, i pędzę ten obowiązek
w wyznaczone miejsce. Tym razem nie sam, bo i ze mną idzie gospodarz z psem, który
jest wabiony: "misio". Choćby z tego względy i na pewno, że jest rudym i dużym psem, 
w dodatku ma gruby głos szczekania. Pies jest stary, starszy może ode mnie.
A za tym i przez to jest psem bardzo powolnym, choć nie za bardzo oswojonym do obcych. 
Tym niemniej, mając bat, który przywiązałem za szyję psu z odpowiednim luzem,
tak aby pies mógł normalnie oddychać i tak, aby bat nie wysmyknął się z szyi,
gdyby pies się wyszarpywał lub gdyby ja go szarpałbym - zmuszając do posłuszeństwa
iść tam, gdzie moje życzenia. Właściciel bydła i owiec tymczasem opuszcza mnie -
idzie do innych zajęć na polu i później w końcu do domu. Teren na którym jestem
pastuchem, jest zwykłym pagórkiem, gdzieniegdzie porośnięty karłowatymi sosnami, 
bez żadnych jałowców, może jedynie kilka tu i ówdzie małych. Po prostu nieużytki,
nawet nie odłogi, ale bydłu i owcom jest jak bardziej dobrym pastwiskiem. 
Krowy i owce pasą się bez żadnych większych uwag, aby je przyganiać na miejsce 
wyznaczonego obszaru, który należy do właściciela bydła i owiec. Z pagórka widać
wkoło cały na horyzoncie krajobraz i jak to na Podlasiu, wszędzie jest bardzo pięknie.
Z pagórka pastwiska widać, jak na dłoni dachy wsi różnych zabudowań w srebrzystym 
azbeście. Gościniec złoty, którym pomkną PKS kursu: Sokółka - Sidra i z powrotem 
będzie wracał. Za gościńcem tuż na pagórku rośnie duży gęsty las, który przez
mieszkańców wsi jest nazywany: "szubienica". Bliżej miejsca pastwiska, wracając
wzrokiem, podziwiać można łąki, bagna, las olchowy, w środku płynie i zakolami się
snuje najmilsza memu sercu rzeka dzieciństwa: Sidra, która tylko ze wschodu nie okala wsi.
Ale moje życie w tej chwili jest bardziej pastucha tułacze, aniżeli byłoby miłe i radosne,
jak ja bym to widział z tego pagórka. Z psem jestem dalej na bacie, pies jest uparty, 
jak owca i nieposłuszny za moimi rozkazami, lecz go nie wypuszczam z bata, z myślą
takową, że w ogóle stracę go, po prostu ucieknie mi - wróci na podwórze swego
gospodarstwa. Chodzę z psem po pagórku dalej i wskazuję mu otwór nory borsuczej,
których jest kilka na tym pagórku. Pies wącha, łapami drapie, szczeka przed otworem
nory borsuczej, ale żaden borsuk nie opuszcza nory, oczywiście z drugiej strony.
Lisów też tutaj nie będzie, iż łysy pagórek, a lisy uwielbiają pagórki do nor zalesione.
Tym razem ani pies, ani ja nie ma okazji widzieć uciekającego z nory borsuka.
Nie wiem czy w ogóle tutaj są, czy mi tylko się zdaje? Ale nory są nie z przypadku.   
Tym niemniej wcześniej zdarzyło mi się na tym pagórku zobaczyć borsuka.
Pies coraz bardziej przy mnie nudzi się i coraz bardziej zaczyna być nieposłusznym.
Na bacie próbuję prowadzić psa, poszturchuję, szarpię go. Pies stawia opór, jak baran,
jak uparty osioł. W końcu warczy na mnie! Po czym przestraszyłem się i poluzowałem
napięty bat na jego szyi, ale w tym czasie było już za późno. Pies miał mnie dość
i skoczył na mnie na ramię z lewej stronie! [ A że jestem mańkutem, do wszystkich
zajęć podchodzę najczęściej od lewej strony. ] Ugryzł mnie na wysokości pod znamieniem   
"wiecznej ospy"! Ze strachu zdrętwiałem i puściłem psa wraz z batem. Pies pobiegł
w kierunku wioski. Ja tymczasem tamuję krew. Gdy czas przyszedł iść już do szkoły, 
idą dwie dziewczynki, jedna z nich jest moją siostrą Mirka, która niesie mi szkolny tornister,
druga sąsiadka Jadzia. Razem z dziewczynkami idzie gospodarz, któremu pasę krowy.
Przejął krowy pod opiekę. A ja od siostry przejąłem tornister i idę z dziewczynkami do szkoły
przez: łąkę, krzaki olchowe, przez rzeczną kładkę, drogą polną między łąką i polem pooranym... 
Przez podwórko rolnika - i dalej ścieżką przez pole zasiane zimowym i jarym zbożem.
A że jest wiosna, pola są zielone w zboża, żyto wzrostem przerasta wszędzie nas. 
Idąc do szkoły, bardzo jest zielono i zdrowo w duszy. Ale mnie tak mocno ssie pod 
żebrami na wątrobie, bo jestem na czczo i przecież głodnym. Za cztery, pięć godzin, 
gdy wrócę do domu, to tak najem się mocno szczawiu z ziemniakami podsmażanymi
na patelni, która wiosną zawsze czeka ciepła na fajerkach pieca, że o wszystkich 
problemach zapomnę. I jeśli nie trzeba będzie paść krów, beztrosko pobiegnę tam,
gdzie biegają wiejskie chłopcy, samowolni jak wiatr, w wolnym czasie od biedy,
obowiązków i trosk czyli na dzieciństwa i dorastania "ślewczyznę".
Dzieci wiejskie nie bawią się w piaskownicy.   



                                   Innym  razem     
 

Gdy przychodziłem do stolarza na po południowe wypędzanie paść krowy zwłaszcza     
podczas wakacji, często spotykałem na podwórku ojca stolarza przy parniku w którym
gotował świniom kartofle. I gdy krowy z obory nie były jeszcze wypędzane na podwórko,
a ojciec stolarza był przy parniku, podchodziłem do parnika, bo lubiłem przebywać przy
parniku zwłaszcza, jak kartofle już dochodziły do ugotowania. Ojciec stolarza, gdy
otwierał parnik, para buchała wprost w twarz z zapachem świńskiej kartofli z łupinami.
Lubiłem stać przy parniku będąc otulony parą i wąchać zapach kartofli, a nawet i był
wyczuwalny zapach marchewki, którą ojciec stolarza umieszczać na wierzchu kartofli.
Po ujściu pary, ręką wyjmował ugotowaną gorącą marchewkę i dawał mnie, tak gorąco,
że przekładałem z ręki do ręki, aby nie upuścić na ziemię. Gdy ojciec stolarza wypędzał
z obory krowy, tymczasem udawałem, że jem marchewkę. Wcale nie lubiłem marchewki
z parnika, nie smakowała mi. Była przede wszystkim rodzaju pastewnego dla świń i bydła.
Wolałem już jeść z parnika kartofle ugotowane po zdjęciu łupiny. Przyznam się, że nie raz
nawet i smakowała. Ale marchewki z parnika jakoś nigdy nie mogłem przełknąć. 
Wyrzucić na oczach ojca stolarza też nie mogłem, bo to byłaby na jego oczach obraza,
że jak to nie lubię jeść marchewki tak dobrze ugotowanej w parniku. Gdy już znalazłem się
z krowami poza podwórkiem na ulicy, po obejrzeniu się, czy czasami nie patrzy ojciec stolarza,
wyrzucałem marchewkę daleko na pobocze, tak jakbym rzucił kamieniem.   



OGNISTA  NAUCZYCIELKA  CZY  "DEBILKA"?


Wiek i czas życia chłopięcy,
W głowie beztrosko i pusto.
Każde z nas ma rozum dziecięcy
I wygłupia się nawet na lekcjach ostro.   

Jedna, drugą uszczypnie lub poszturchuje w ławce,
Drugi, drugiemu to samo robi...
Chłopak puszcza do dziewczyny latawce -
Dziewczyna wzajemnie miłosny list mu zdobi. 

Ktoś z nas uczniów zakasła,
Ktoś kichnie - aż się zasmarka. 
Któraś do którejś puszcza migowe znaki,
Aż przebrała się naszych wygłupów miarka.   

Nauczycielka przyłapując kogoś z nas na wygłupach - 
Z nerwami z krzesła, jak się nie zerwie 
I podchodząc do ucznia leje go ręką w głowę tak,
Aż zagrzmiało łoskotem pach, pach!     

A ten uczeń lub uczennica, bo i jej się przydarza,
Kto siedzi przy ścianie, to głowa o ścianę uderzała,
Jak kłonica i na to nie ma rady, tylko się milczy. 



          PACZKI  ODZIEŻOWE  I  ŻYWNOŚCIOWE  Z  USA

                            Paczki odzieżowe


Jak to w kraju bywało i jest, że nierzadko ktoś od kogoś za chlebem,
lepszym życiem, z biedy z kochanego kraju ubywa. Tak się stało po wojnie
i w mojej rodzinie, kiedy to ojca siostry dwie wyemigrowały za ocean do Chicago. 
Po tym ojciec pisał do sióstr. Siostry pisały do ojca. I nie jest w życiu źle,
skoro siostry ślą paczki odzieżowe i żywnościowe, zwłaszcza na Boże Narodzenie
i Wielkanoc. Także przychodzą listy z amerykańską kartką świąteczna;
a w listach też po kilka dolarów. Dolary, to są słabe dary, ale paczki, to już
nawet jest coś. W paczce odzieżowej znajdowały się: koszule, swetry, Jeansy
i pończochy nowej jakości, koszule, choć z "lumpeksu"?*, ale pachną,
jak z polskiego "peweksu"*. Swetry są puszyste, ciepłe i miłe, czego niejedne
rówieśniczki, rówieśnicy chciwie zazdroszczą. Jeansy, to już jest ponad coś,
zazdroszczą wszyscy, że nie noszą oni, a nosi ktoś czyli my. Odzież jest stara,
noszona, ale wyprana, wymaglowana i zawsze, choć po wielokrotnym praniu
niezmiennie pachnie. Pończochy nowiutkie z jU eS eA* w kolorowym opakowaniu.
Siostra Mirka podarowała nauczycielce wychowawczyni. Od tej pory jesteśmy
u niej w wyjątkowym traktowaniu - obchodzi się z siostrą i ze mną bardzo mile,
sympatycznie i delikatnie, jak z jajkiem. A przez to, że w klasie jest konkurs
ładnego pisania i bez względu na kumoterstwo, ze strony nauczycielki do mnie,
uznany zostałem, jako piszący najładniejszym charakterem. Pisać ładniej trzeba
poświęcić więcej czasu, żeby wyszło zgrabniej. Zatem na bieżąco z pisaniem nie
nadążałem z rówieśnikami, przez co nauczycielka wyznaczyła przypadkowego ucznia,
żeby dał mi swój zeszyt, abym ja mógł dokończyć zadanie powoli w domu.

Druga, trzecia i czwarta klasa jest dla mnie najmilsza w moim szkolnym życiu.
Na przerwach biegamy za dziewczynami, bez uczuć erotycznie emocjonalnych, 
a tylko wchodzą w grę zabawy i radość z życia beztroskiego, przede wszystkim
na przerwach.

Wracając do odzieży z paczek z "jU eS eA", nie tylko nosiliśmy Jeansy, koszule, 
swetry, ale i kapelusze kolorowe z piórkiem lub z igłą w zależności od rodzaju
męskiego lub żeńskiego. Ponadto paski skórzane i różne obrazki z kaczorami
"Donald's" i myszkami"Miki". Jak fajnie jest iść do szkoły lub ze szkoły, gdy w
tornistrze ma się takie rzeczy. Ponadto na głowie i na sobie ma się pachnące
amerykańskie odzienie. Niepowtarzalna i niezapomniana chwila w życiu.

Objaśnienia: z "lumpeksu"* - ze sklepu używanej odzieży?   
"peweksu - peweks"* - sklep za PRL-u w którym można było kupić rzeczy za dolary,
których nie było w sklepach za krajowe złotówki.
z jU eS eA* - z USA.

 

        Paczki  żywnościowe


Jaka to radość dziecku wiejskiemu,
Które nie widziało czekolady na oczy,
Bo dzisiaj Ameryka z nami się jednoczy,
Gdyż ciotki sprostały naszemu pragnieniu takiemu. 

Rodzice paczki z poczty Zalesie pobrali,
Za dwie 900 złotych opłata wyniosła.
Wracając, gdy furmanka z gościńca do wsi wjechała, 
Widząc to emocje jeszcze bardziej wzniosłe się stały                                             
I w biegu ku rodzicom, już na furmance
Z bratem pachnącą Amerykę witamy. 

Paczki są oklejone "Washingtonami"*,   
Niektóre już na furmance odrywam,   
Po czym na paczce "USA" - już będącym, palcem rysuję   
I odliczam minuty aż to oczekiwanie spełnione się stanie.   
                 
Z niecierpliwością już w domu przecinanie sznurków
I taśm na złączach paczki poszło w ruch -
Z paczki zapachy słodyczami buchnęły, fantastyczny świat,   
Czekolad oczy ujrzały tyle, że nawet rozum nie obliczy,   
Lecz wiemy, że za chwilę tego amerykańskiego aromatu
Posmakuje nasze podniebienia i brzuchy.   
                               
Czekolady warstwami w środku paczki poukładane,
Po rogach herbata i kawa, którą pierwszy raz widzimy.   
Ameryka, która przez ustrój rządzących wytykana.
Nam dzisiaj na odwrót, zbawieniem jest dane.   

A gdy to cudo słodyczy z "jU eS eA" dostało się do naszych ust - 
Świadomość emocjonalna jest smaczniejsza, niż produkt
Oraz opakowanie na którym widni wiadukt
I napis: "Chicago", amerykański gust.   

Dzisiaj już nie jesteśmy chłopskimi biednymi dziećmi,
Lecz częścią bogatej i przepysznej Ameryki. 
Po wiejskiej ulicy chodzimy dumni, jak bogaczy smyki
I zajadamy wykwity kapitalizmu, jakby nie będąc już chłopskimi dziećmi.
                           
Nie myślcie, że my jak na pół dzikie chłopskie głodomory,
Raz dwa zeżarliśmy te przysmaki amerykańskie.   
W biednych wiejskich rodzinach są zasady chłopskie takie;
Pojeść raz, a dobrze, a następnie wyznacznik po łamanej tabliczce.
I mama powiada: - Dzieci, "I'm sorry"!     

Mama nas uświadamia, że połowę musi sprzedać na targu w Sokółce,
Żeby odbić tak wysokie pocztowe opłaty,
Które drakońskie są naliczane za rzeczy do zapłaty, 
Co ma pochodzenie od "szatana", który zwie się "jU eS eA", 
Z "szatanem" jest w spółce.   

Objaśnienie: "Washingtonami"* - autorowi chodzi o znaczki pocztowe naklejone na paczkę.

6 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2021-01-12 11:59:16)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.

  RADIO  ZA  DWIEŚCIE  ZŁOTYCH   


W domu elektryka jest już od czterech lat,
Lecz tylko oświetlaniu w domu służy.
Oprócz pod sufitem elektrycznych lamp,
nadal prostoty jest szmat,
Która już nadchodzące zmiany wróży. 

A tym wróżbitą to jest pan,
Który z "Prus"* w odwiedziny do brata przyjechał.
Przywiózł ze sobą radio, jak fan 
Słuchania radia. Zanim odjechał.

Chodził po wiosce i pytał:
"Kto kupi radio za dwieście złotych? 
Bo niedługo wracam na "Prusy".   
Takiego sposobu on się chwytał, 
lecz nabywcy nie znalazł, 
Choć nie był z miglansów tych.   

Wreszcie wszedł w nasz dom, 
Załączył radio do kontaktu -
Kręci falami - znalazł: "Grodno, Washington"*,
W końcu "Warszawę" i pod muzykę tańczy do taktu...   

Następnie, ponownie wrócił na "Washington"
I powiada: - Słuchajcie! Wojna w Wietnamie!
Strach mnie ogarnął i nagle zginął radosny ton,
Co tylko pewność przy ojcu i mamie.   

Wojną postraszył i znowu fale wrócił na "Warszawę";
A z "Warszawy" śpiewa Niemen: "Jednego serca tak mało..."

https://www.youtube.com/watch?v=O8K6T5LkUiU

Mama bystra baba, powiedziała: - Sprawę wyłożymy na ławę,
Sto złotych daje za radio!? Tak mi się zdało.

W trakcie transakcji, słuchając wiersza Adama Asnyka, 
Unosząc się na duchu, nie pojąwszy
aż dech stał mi się zatkawszy uczuciem - 
Czemu w mojej piersi aż tak mnie zatyka,
Skoro jeszcze tak mało zastanawiałem się
nad dotychczasowym życiem?

"Prusak"* nosem pokręcił, wargami pocykał...
I powiedział: - Dobrze! Bierzcie za sto złotych.
Po czym zapalił papierosa, ślinę przełykał...
I poszedł, bo się śpieszył, nawet w progu kończąc mowę. 

Radio już mamy, ubraniem pachniemy z "jU eS eA",
Elektryka także świeci nad głową.
W radio nadaje "Washington" z USA,
A więc brakuje tylko ameryki z mową.   

Nazajutrz od czasu, jak wstałem - słucham radia...
Z domu wychodzę do szkoły, słyszę radio,
Będąc na ulicy, w domu okno otwarte, słyszę radio,
Oddalam się od domu, zanika powoli słyszenie radia.

Objaśnienia: z "Prus, Prusy"* - określenie na ziemie odzyskane
po drugiej wojnie światowej w woj. warmińsko-mazurskim.   
"Prusak"* - określenie na osobę, która wyjechała po wojnie
w region warmińsko-mazurski.     
Washington* - radio z Luksemburga nadawane na Polskę,
co się dzieje na świecie i w PRL-u. Radio, którego ludzie
w Polsce bojąc się władzy, słuchali potajemnie.

[ Historia wydarzenia z 1968 roku ]   



               "DULA"


"Dula" to stara wysoka grusza,
Która przed wytyczeniem nowych siedlisk,
Stała po stronie moich pokoleń, jak dobra dusza
Co rok dawała nam w "dulach" zysk.

A kiedy po nowym wytyczeniu miedzy, "dula"
o metr stała od miedzy i płotu
Na siedlisku już sąsiadów, było nam do wiedzy,
Że i teraz, i dalej będzie wspólną "dulą",
i nie trzeba będzie żądać o własność do jej powrotu. 

Obok "duli" w linii prostej,
To samo tyczy się i z dużym starym krzakiem leszczyny,
Który zwie się "haresznik" w słownictwie mowy prostej,
Co orzechy co rok ma w bujne gwiazdy, o które prosiły
zrywać z niedostępnych im miejsc gałęzi sąsiadki dziewczyny. 

Przy "duli" i "hareszniku" stoi płot
Nie z listw, a z grubych kijów,
Po których często chodzi kot.
Nam służy za wsparcie do wejścia na "dulę", że ów.

Jak się weszło na nią to:
zrywało się "dule" lub się trzęsło "dulą"
Tak, że na ziemi spadało ich ze sto, 
Co do garnka pozbierało się i do domu do gotowania całą pulę.   

A potem, kiedy mama ugotowała je i wystygły, brało się je pełne kieszenie
I szło się na podwórko, zwłaszcza wtedy, kiedy głód był zmogły,
Ale i wtedy, gdy na nie miało się ochotę na jedzenie.

A orzechy z leszczyny tak zwane: "harechy" z "haresznika",
to już była dźwięczniejsza i okazalsza sztuka -   
Dostojne, dorodne zrywało się "gwiazdy" orzechów sobie
i dla dziewczyn od sąsiada wspólnika do "duli" i haresznika".
A dzisiaj to opisać była pozostała sztuka.


               
     POŻAR  W  ZWIERŻANACH


Wakacje w pełni, sierpień,
Na dworze upalna spiekota -
Słońce praży z nieba już nie pierwszy dzień,   
Schować się tylko w cień nachodzi ochota. 

Zanim zdążyłem wejść w chłodną drewnianą chatę,
Spojrzałem tam, gdzie kiedyś stał młyn.
Tam ujrzałem pionową smugę dymu! I zatem
wbiegłem do domu z krzykiem, jak nie własny syn! 

- Źwirżdżania harać! Komin dymu widać u hare!*
[ - Zwierżany się palą! Smugę dymu w górze widać! ]

- Lacimo! Paleniam, szto tam haryć?*
[ - Biegnijmy! Zobaczymy, co tam się pali? ]   

- Na "zadworii" budzia lepiej widać na hare!
[ - Na "zadworii" będzie lepiej widać na wzgórzu! ] 

- Szto tam stało so, szto tam moża być?*
[ - Co tam stało się, co tam może być? ]

Kiedy z bratem zabiegliśmy na wzgórze,
Które zwie się "zadworie", ujrzeliśmy wysoki 
słup dymu, pod nim żywy jęzor ognia!   
Powiedziałem do brata: - Ale dym i ogień duży! 
Biegnijmy zobaczyć, może ktoś z pożaru nie żyje? 

Biegniemy przez łąkę - przekraczamy rzekę -

https://photos.google.com/photo/AF1QipPHD7MkkuN2t-OdsrNgFeNoZNaC-SFDdZUVxej-?hl=pl

Biegniemy dalej przez łąkę i polną dróżką...
Na sto metrów przed pożarem, zatrzymaliśmy się,
Ręką jedną i drugą przecieramy oczy.                                                         
Dym z pożaru prawie już przy nas z wiatru faluje się wstążką!   

Zapach dymu w przetokach nosa, strach w duszy,
Chwilę stoimy, jak zamurowani z przerażenia.
I czym podchodzimy bliżej pożaru, tym więcej widzimy
żalu u siebie i u każdej przyglądającej się duszy.
A już u rodziny, która traci dom, to już nie dla oczu,
Tym bardziej nie dla serca do zniesienia.   

Dom się pali żywym ogniem, już prawie bez dymu,
Bo strzecha poszła już z dymem,
A tylko krokwie i ściany pochłonięte są do pożaru rymu,
Co z tego widoku targa strachem i żalem naszym.     

W tym domu dzieci jest z tuzin,
Co im teraz przyjdzie się pozostać pod gołym niebem
I płakać, że dom spalił się aż do ruin.
I matka z płaczem załamuje ręce,
jak ciężko będzie teraz im z chlebem! 

Dom się pali dalej, straż konna gasi krokwie i ściany,
Ludzie pomagają jak potrafią z całego serca.
Żywy ogień bez dymu pożarł już dom i nawet pożera jabłoń,
Która stoi blisko płonącego domu i komin pęka,
Który był cegło-gliniany - pada z hukiem na dogorywający dom,
rozrzucając żar i płomienie po całym podwórku!
A wtem czasie rodzina staje się w kulminacyjnej tragicznie z żalu i bólu rozterce...     

Dzieci, które zostały bez domu pod gołym niebem -
Wyglądają tak, jakoby przeżyły nie pożar, a jakiś tajfun, 
Stojące jedno przy drugim z miną przerażenia i bezradności.
Lecz na szczęście nie poszła z dymem obora i w niej zwierzęta,
Jak i stodoła w której poszkodowana rodzina będzie mogła
na czas jakiś zamieszkać.



          "PRASKA  WIOSNA"


Jest na przełomie lata i jesieni 1968 roku,
Między lekcjami na przerwach w klasie, w ganku,
Na podwórku łaskoczemy dziewczynki i ganiamy się
Za nimi z powodu ich ślicznego uroku.     
A tutaj podchodzi nauczyciel w wojskowych barwach
I mówi: - Dzieci, jeśli chcecie widzieć, jak jadą szosą żołnierze?!
To po lekcjach idźcie do Popławiec zobaczyć,
Wojskowo bojowe wozy w niezliczonej ich mierze!

Zatem i tak zrobiliśmy czyli ja, Rysio,
Edzio, Czesio, Miecio, Jadzia i siostra Mirka,
Tornistry na plecy i ruszamy w drogę,
Będąc do siebie przyjemnie mili i tak gościńcem
Ku szosie podążamy w odwrotną stronę, niż do domu,
Aż spod nóg z drogi unosi się kurz w postaci żwiru.   

W tym miejscu, gdzie droga łukiem odbiega
Od kierunku docelowego, jest ścieżka,                                                     
W którą skracając drogę, wstąpiliśmy.
Teraz droga jest milsza krajobrazowo,
Bo przez polany, leśne młodniki i tędy,
Gdzie rośnie niejedna dzika gruszka. 
Oprócz tego czujemy zapach jesieni:
Brzóz, sosen, ścierniska, kartofliska, gryki,
Jałowca i innych drzew, roślin w które nie wątpimy.

Gdy ze ścieżki na gościniec z powrotem wstąpiliśmy,
Stoi napotkany domek staruszki,
U której ze studni napiliśmy się wody zdrowotnej,   
Jak wtedy idąc na serial: "Robinson Crusoe". 
A że staruszka dobra jest, w dodatku samotna,
Zatem i dzieci lubi, przez co powiedziała:

- Dzieci, biarecia jabłykał wiela choczacia.
[ - Dzieci, bierzcie jabłek ile chcecie. ]
- Dzieci, jak budziacia iszle druhi raz, znoł zachodźcia pa jabłyka! 
[ - Dzieci, jak będziecie iść drugi raz, znów zachodźcie po jabłka! ]   
- Dzieci, a dzie wy idziecia?
[ - Dzieci, a gdzie wy idziecie? ]
- Idziem da Papłałcał na szasu palenuć, jak jeduć samachody wajskowyje.
[ - Idziem do Poplawiec na szosę zobaczyć, jak jadą samochody wojskowe. ]

Sadu ma sporo, choć jest przestarzały, na pół zdziczały, 
Wkoło kartofliska dużo, nad nim cieniem ruchomym
Omuśnie niejedna wrona i po wszystkim, co na ziemi,
Na które staruszka przekleństwem wygaduje...

Opuszczając samotną staruszkę, kiedy już
Wyszliśmy z lekkiego łuku na prostą drogę gościńca, 
Kończymy spożywać jabłka od staruszki,
Którymi z serca matczynego nas obdarowała.                                           
Jabłka smakują, jak nie wiem co od siódmej rano
Będąc bez posiłku duszą postną. 

Idąc dalej ku szosie, pogodna bez mgłowa jesień, 
Już przy szosie widokiem szkoły nas obdarowała!                           
Widzimy szkołę dużą drewnianą z białymi oknami, 
Z czerwoną dachówką i w zabudowaniach wieś Popławce,   
Które szosa swoim kierunkiem przecina.   
Zbliżając się ku szosy, widzimy ruchy pojazdów wojskowych
W jednym kierunku, jeszcze z oddali słabo rozpoznawalne
Z jaką na pojazdach flagą, czy Biało-Czerwoną, czy czerwoną?       
I gdzie tak pędzi jedna za drugą wojskowa ciężarówka?   
Czym bliżej szosy, tym większe narastają emocje!   
Czym bliżej pobocza szosy, tym większy ogarnia strach!   
Ale ciekawość jest silniejsza i zwalcza ten powstały niepokój.   
Jesteśmy już przy rozstaju dróg, które zbiegają się do szosy. 
Wszystko widzimy wyraźniej, jak się zbliżają wojskowe wozy bojowe
I czym bliżej nas, tym bardziej większe rozdrażnienie potęguje w nas,
Ale jesteśmy z ciekawości bardzo skupieni i uważni!   
Nie siadamy na ziemię obok szosy, tyko stoimy. 
Nawet nie pozdejmowaliśmy tornistrów z pleców.             
Suną wozy bojowe szosą, suną z Grodna i Wilna!?
Na Sokółkę, Białystok i dalej, lecz gdzie dalej, nie wiemy?
Już teraz ten widok nie jest straszny nam,
Nie dziwi, a tylko powstała bardzo silna ciekawość. 
Ale i nie machamy żołnierzom, zawsze jakiś tam lęk istnieje w nas
Na sam widok wozów bojowych, kojarzy się nam z wojną,
Choć ta wojna nas nie dotyka, ale gdy wojsko jedzie gdzieś,
To i z pewnością gdzieś muszą być jakieś wydarzenia związane
Z wojskową interwencją lub jeszcze gorzej z wojną?!
Żołnierze też nie machają i nam, pędzą wozy bojowe,
Jakby bardzo śpieszyły się gdzieś, ale gdzie, to nam nie w naszej głowie.
To co widzimy, kiedy wrócimy do domu w szczegółach
I w drobiazgach starszym opowiemy o wydarzeniu... 
Lecz zanim wrócimy do domu - przyglądamy się,
Jak wojsko ze Wschodu na Południe przemieszcza siły swoje!                                   
A czemu to ma służyć, tego nie wiemy?
I się nie dowiemy aż podrośniemy.

[ Historia wydarzenia jesienią z 1968 roku ]   



                                  KARTY


Czy to wiosna, lato, jesień, zima, w każdą niedzielę lub święta kościelne schodzą
się chłopi raz to do jednego domu, innym razem to do drugiego i grają w karty... 
Nigdy nie na żarty, tylko zawsze na pieniądze czy to w "tysiąca, 66, beta", czy
w "oczko" zawsze grają na poważnie. Tam, gdzie chłopi się schodzą, biegnę i ja
zobaczyć, jak grają w karty, jakie mają karty brązowe czy czerwone, czy niebieskie?
Chłopi siedzą przy stole i w chłopskiej mowie za każdym razem organizują wypitkę.
Gdy już zbiorą pieniądze na flaszkę, wysyłają mnie do "sklepowego"*. 
Jeśli po samogon, dają menażkę, jeśli po kupczą, same pieniądze, mówiąc do mnie: 
"Idź do tego lub do tego". Kiedy wróciłem z samogonem, w domu w którym chłopi
grają w karty, od dymu pod sufitem siekierę można wieszać. Mówią do mnie: 
"Pobaw się z młódką!" Która jest córką gospodarza domu. Lecz mnie rówieśniczki
nie interesują, a chłopi, którzy karty rozdają; co przy tym uczę się zasad, jak grać...
Gdy zdarzy się, że i w moim domu grają, biorę duży kawałek ziemniaczanej kaszy* 
prosto z pieca ciepłego, [co w każdą niedzielę mama piecze] zajadając przyglądam
się w karty karciarzom, rozumując kto jaką ma kartę mocną. 
Ale nigdy nie podpowiadam żadnym ruchem karciarzom ani na migi, ani ustami,
ani szeptem do ucha, choć zawsze stałem za czyimś uchem, lecz nigdy nie byłem
gumowym uchem. Gdy zbrzydło przyglądać się na grę karcianą chłopów, wyszedłem
na dwór na sanki lub bardziej lubiane na narty. A kiedy wróciłem do domu, chłopi dalej
grają w karty i z palenia papierosów nawet z machorki w gazetę skrętów, dym wisi
pod sufitem, ale siekiery nikt nie wiesza. [ cha, cha, cha... ]

Objaśnienia: do "sklepowego"* - nielegalny sprzedawca wódki. 
kawałek "kaszy"* - babki ziemniaczanej.



BŁYSKAWICE - GRZMOTY - PIORUNY  I  SAME  KROWY 


Rok jest ten sam tylko z taką różnicą, że wakacje.
Po incydencie na wzgórzu z psem pozostała tylko blizna.
Lecz ja tę samą melodię gram - pasam krowy mając zmienne stacje;
Raz to pod lasem, innym razem na "Waciowej górze",   
Jeszcze innym razem w "mieleszkowskim" i czasami tam, gdzie "ślewczyzna".

W dodatku nie swoje, a jak za jakąś karę, stolarza. 
Zatem czy ja od dzieciństwa wyglądam na szczęściarza?
Przyszło mi się pasać cudze krowy - i pilnować,
Żeby nie wchodziły na cudzą łąkę i żeby nie wchodziły w rowy.

Krowy nie ludzie, zdania nie mają - idą tam, gdzie trawa pachnie.
Lecz tacy chłopcy, jak ja zasady pasać krowy i pastwisko znają   
Wiedząc, że tutaj krową można chodzić do woli,
A tam dalej po pastwisku cudzym za żadne skarby już nie.   

Na horyzoncie chmury ołowiane przysłoniły cały zachód
I z grozą toczą się ku wschodowi! Zlana gruba warstwa chmur
Toczy się, jakoby zagłady pochód i już coraz bliżej mnie,
Niż dalej szykuje mi się niepokój i strach, czym już obnażam się!   

W tej chwili wkoło mnie złudna cisza przed burzą,
Olchy w bezruchu jakoby zastygnięte stoją.   
Co będzie dalej, krowy mi tego nie wywróżą,
Spokojnie się pasą, jak zawsze pod opieką moją.   

Patrzę w kierunku nadciągającej burzy, nie błyska,
Pioruny nie biją - nie grzmi i na razie jeszcze nawet wiatr nie wieje,
Ale groza chmur idzie nie do uniknięcia, jest coraz bardziej bliska,
Albowiem widok nieba z jasnego coraz to bardziej ciemnieje!   

W końcu wrony nad starymi olchami się rozkrzyczały
Zwiastując nadchodzącą burzę "ślewczyźnie", mnie i światu!   
Dzień, który do tej pory był spiekotą, w liściach olch zwiotczały.   
Teraz zerwał się wiatr z powiewem orzeźwiającego chłodu
Krowom, łąkom, kwiatom, ziemi, niebu, ptakom, nawet i mnie.   

Bocian, który szukał żab na podmokłym terenie -
Poderwał skrzydła do lotu na starą lipę. 
W tym momencie stało się moje miłe spojrzenie -   
Śledząc go aż w gnieździe dojdzie do zwrotu,
Zanim to uczynił, klekotem zaznaczył swoją obecność.   

Nad pastwiskiem sroka w przelocie skrzeczy,
Jakoby ktoś po winił ją za jakiś tam bezczelny     
Występek do czego z natury zawsze zdolna jest
Ukraść coś, co się świeci i ma jej wielką wartość.   

W dodatku drozd, którego ot tak sobie nie najgorzej lubię,
Z krzaka na krzak przemieszczając się za czymś podróżuje.
Lecz ja już z coraz to gorszą nadzieją żyję,
Że już żadnego ratunku przed burzą nie znajduję.

Nadciągają chmury coraz bliżej mnie i coraz bardziej bliżej,
Jak czarny pokład węgla straszliwie zasłaniając niebo!
Tymczasem wrony krążą wkoło i wzbijają się coraz to
Wyżej i wyżej, chcąc unieść się w górę nad chmury,
Nie wspominając już o tobie życiodajna przyrodo.     

Za to szpaki czarną chmarą, jak lawiną spadają na ziemię
Zawsze tam, gdzie łąka skoszona lub bydłem wypasiona.
Na horyzoncie sokół spadł pionem w gryzonia ciemię
I jeszcze przed burzą dusza będzie pożywiona.

Tutaj jest jeszcze tak pięknie na widoku, ptak krąży za ptakiem,
Nad głową niebo bez obłoku. Na ziemi krowa za krzakiem.

Kaczki w krzakach na rzece kwaczą,
Zając szarak kica między krzakami, już zniknął.
Sroki po łące jedna za drugą skaczą.
I ja wśród żywiołu przed burzą strachem już przenikam!   

Coraz bardziej swoją odporność na burzę wystawiam,
A znikąd żadnej podpowiedzi, co mam dalej poczynić,   
Czy czekać na to, co los mi tutaj zgotuje?
Czy uciekać ze strachu do domu przed nadchodzącą burzą,
Przed którą w tej chwili zechciał mnie, jak za żywot po winić?!     

Chłodniej i zdrowiej już się zrobiło na głowie i duszy.   
Wiatr powiał po staro wysokich olchach żywo,   
Za chwilę, nawet najbardziej każdy krzak ukryty się poruszy
I bynajmniej z tej objawy nie będzie mi miło.

W oddali na horyzoncie już błyska - grzmi - i pioruny trzaskają!...
Widzę i słyszę, jak burza się zbliża w kierunku moim -
I czym ogromniej błyskawice - grzmoty - i pioruny biją bliżej mnie,
Tym mocniej ogarnia mnie strach, już nie mając do odwrotu żadnej nadziei.

Wiatr coraz mocniejszy gna po staro wysokich olchach
Od strony rzeki wieje i szumi coraz to straszliwiej!
Aż z przerażenia tylko dla mnie zamknąć powieki.

Tymczasem krowy pasą się spokojnie, jak przy mnie dotąd nigdy,
Jakoby niczego się nie obawiały lub nie rozumiały.
Bąki i inne insekty w swojej aktywności na dobre już poległy.
Wiatr zrywa się coraz potężniejszy, olchy szumią straszliwie!
Targa nimi! Nawet kładzie się falą młodnik w tej żywiołu potędze
Wszędzie, gdzie między starymi olchami jest porośnięty.

Błyska - grzmi - pioruny biją coraz to bliżej mnie!... 
Coraz to bardziej jest przeraźliwiej! Idzie potęgi burza!
Jestem coraz bardziej w sytuacji niemożliwej!
Że tylko uciekać stąd, a nie stawiać się odwagą coraz zacniej.

Ciężkie grube zlane prężne chmury suną się w kierunku moim
I już prawie są tuż tuż przede mną! Strach ogarnął mną taki,
Że mogą spaść na ziemię i spowodować powódź?!   
Nigdy nie widziałem czegoś takiego strasznego nawet we śnie,
Kiedy to taki ołów toczył się od czasów mego pamiętania?!

Czuję już na głowie i twarzy krople padającego deszczu...
Las olchowy wiatrem targany szumi, aż patrzeć strach!
Boże! Co robić? Ty znający wszystko, Wieszczu,
Czy uciekać stąd, czy ukryć się i przetrwać burzę w młodniku olch?   

Błysnęło - ogniem przecinając ołowiane chmury wzdłuż i wszerz - 
Zagrzmiało - piorunu przywalił w olchach gdzieś!     
Aż przeląkłem się strachem po raz który i zrozumiałem,       
Że Bóg podpowiada mi: Uciekaj stąd, mały smyku pod dach w dom!   

Jak pomyślałem tak i zrobiłem, tylko spojrzałem raz jeszcze na olchy,
W niebo na burzę, wracając wzrokiem na ziemię na krowy, gdzie pasą się.
I chodu łąkową ścieżką do domu, gdzie żyłem bez strachu,
Jak burzy nie było w każdy wiosenny i letni dzień.   

Biegnę między starymi olchami, deszcz już pada dość obfity...
Błyska coraz to mocniej - grzmi - i pioruny biją z nieba trzaskając,
Aż po krzakach olchowych rozchodzi się odgłos jeszcze tutaj niezużyty!       

Strachem nad życie jestem przejęty, pozostawiwszy krowy,
Uciekam ścieżką koła sadzawki do domu. Wiatr szumi i gna po olchach,
Jak diabeł zawzięty, aż z czarnych chmur i deszczu dzień pociemniał!

Lęk przed burzą, straszliwie błyska! Grzmi! Piorun uderza! Jest przeraźliwie!         
Biegnę. Błyska! Zatrzymuję się w miejscu, jak słup soli, żegnam się...
Grzmi - piorun uderza! Strachem się lękam! Żyję.
Po rozejściu się grzmotów echem po "ślewczyźnie, "biegnę dalej...
Deszcz po olchach bije, jak siła gradu!... Liście burzą grają, jak muzyczne struny...
Nad głową błysnęło - po niebie rozeszła się łuna ognia! Piorun uderzył znowu!   
Na niebie zagrzmiało! Po krzakach "ślewczyzny" rozszedł się dźwięk jakoby
W jakimś ogromnym tunelu! Spokojnie Mietku - mówię sam do siebie...
Do domu bliżej, niż dalej, zatem strachu miej mniej w swej odwadze.   

Już jestem w obrębie zabudowania - wbiegam w zagrodę podwórka.
Z dachu stodoły, domu deszcz spływa strumieniami,
Jakby woda z miski, a nawet z wanny wylania i płynie po ziemi strugami,   
Aż wyryje koryta, którymi spłynie deszcz, jak przyjdzie burzy powtórka.   

Gęsty ulewny deszcz siecze po dachu. Z nieba błyskawice -
Grzmoty - pioruny nie ustają, a rozchodzą się po olchowych krzakach!...     
Sam do siebie w zamyśle mówię: Mietku, ty mój brachu,
Wbiegasz już do domu i po przeraźliwym strachu.   

Rozumiejąc konsekwencje, jakie ciążą na mnie porzucenia krów,   
W domu w dużym pokoju schowam się za kufer. 
Przyszedł właściciel krów Bolko, pyta: - Dzie Miecio? Dzie karowy?
[ - Gdzie Miecio? Gdzie krowy? ] 
Wychodząc zza kufra ze spuszczoną głową ze strachu i wstydu zrozumiałem,
Że postąpiłem źle, ale strach przerażenia przecież jest nad moją odwagę.   

No cóż, strach jest silniejszy od mego obowiązku. Nic na to nie poradzę.     
Bolko, właściciel krów, kiedy spojrzał na mnie, wyczytał z moich oczu,
Że chłopcu burza straszniejsza jest, niż konsekwencje pozostawienia krów.   
I w straszną ogromną burzę - błyskawice - grzmoty - i pioruny -
I w ulewny deszcz, trudno coś wymagać nawet od psa, 
A co dopiero od kilkunastoletniego przerażeniem ogarniętego chłopca. 
Szybko prawie w biegu wyszedł z domu i poszedł na "ślewczyznę" 
Szukać podczas burzy rozpierzchłych w olszynowych krzakach swoich krów.



                KAMIEŃ  NA  WZGÓRZU   

https://photos.google.com/photo/AF1QipOCw9LDfrb84GIpvzdj3aAUZdvakk0RMsoqnQi8?hl=pl

Jak w wierszu: "Szczupaki" - pisałem, że wieś usytuowana jest tak
nad którą przeleci nie byle jakiś tam ptak i że wieś otacza rzeka,
rzekę otaczają łąki, w innych miejscach olchowe krzaki, za krzakami
rozciągają się na pół zalesione pagórki, po nich uprawne pola.   

Dzisiaj nadszedł czas dołożyć, że w środku wsi jest usytuowane tzw: 
"Antonowe wzgórze"*. Na samym wzgórzu od czasów millennium leży
potężny kamień, który w targowe poniedziałki służy mi za punkt obserwacyjny. 

A u mnie jako u chłopca ze wsi bywa tak,
Że kiedy rodzice wybiorą się na jarmark sokólski -
Wtedy już po południu co godzina biegam na wzgórze radulski
Ze spoglądaniem na gościniec, czy zza horyzontu
Już się nie wynurza widok furmanki w powrocie rodziców jako znak.     

Bez względu czy to wiosna, lato, jesień, a nawet i w zimę,
Czy deszcz, upał, wygwizdów jesienny, a nawet zimowe mrozy -
Biegnę na wzgórze, wchodzę na kamień i wypatruję furmanki rodziców.
Jeśli już pojawi się na widoku, bez trudu łatwo rozpoznam,
Gdy nasza kobyłka wyjątkowo jest rzadkiego koloru białego.     

Przez ojca i stryja tak bardzo obrokiem wypasiona, 
Że w zaprzęgu wszystko, co z rzemienia na siwce trzeszczy. 
Do tego na sierści sytości w jabłuszka ma znaki, 
Co na niej w każdą porą roku wzór końskiej widać klasy. 

  Do tego dzika jest, skoro dosiąść na grzbiet za nic nie daje.
Kiedyś raz spróbowałem dosiąść ją i okiełzać -
Smaliła zadem jak nieujarzmiona, co tylko można było ją nazwać:
"Nieoswojona", skoro dosiąść na grzbiet nikomu nie zezwala.   

Dzikość ma w sobie nasza siwka biała kobyłka, 
Kiedy stoi w oborze i w razie potrzeby nie daje założyć uzda na łeb.
Trzeba ją skusić wiązanką siana w tym względzie,
Żeby odwróciła zadek od furtki zagrody i jak już to uczyniła, 
Chwila dobra jest każda złapać za grzywę i nałożyć wędzidło,   
Następnie z wyprowadzeniem z obory już jakoś szło. 
Chomont na szyję przez łeb, choć wykonywała ruchy łba w prawo i lewo,
Co ojca denerwowało, bo przecież nie czynił jej jakieś okrutne zło.

Nie raz, a często nawet prawie zawsze,
Gdy wprowadza się ją w zaprzęg do wozu -
Chytrze stosuje taką metodę, jak żadne konie wasze,
Że jakby ma w sobie dzikość nieoswojoną z dzikiego końskiego rodu. 

A że konia zazwyczaj tyłem wprowadza się w dyszle do zaprzęgu,
Chytra nasza siwka biała kobyłka stosuje metodę taką;
Wchodzi jedną nogą w zaprzęg, drugą na zewnątrz dyszla,
Aby tylko nie wejść do środka w dyszle, uniki stosuje metodą wszelaką. 

A kiedy nasza siwka kobyłka już jest w zaprzęgu
I kiedy musi duże ciągnąć ciężary na wozie,
Wtedy co chwila staje w drodze na potęgę
Tak jakby chciała powiedzieć: ludzie, za dużo ciężaru na wozie.   

A już nie ma mowy puścić ją luzem poza ogrody*,
Bo pobiegnie przed siebie jak nieoswojona dzikość,
Smaląc zadem z kopyta jak dla dzikiej swobody.
A ty chłopie-rolniku ścigaj mnie, sobie na złość.

Lecz dzisiaj z tej historii nic takiego nie będzie,
Skoro nasza kobyłka w nogach będzie miała trzydzieści wiorst. 
Jarmark sokólski i z powrotem w tym względzie,
To nawet miałby zmęczenie w kopytach "preriowy horse".   

Stercząc na kamieniu i wypatrując powrotu rodziców
Czas się dłuży nad którym zamyśliłem się stojąc jak żywy posąg,
Co w oczekiwaniu u wiejskich chłopców nie rzadkością jest. 
Oto myślowo naszą siwkę białą kobyłkę prześwietliłem.

Stoję na kamieniu i choć posiadam wyostrzony wzrok sokoli, 
Nie widzę ani śladu zza horyzontu wynurzającej furmanki rodziców.   
A przez ten czas sam nie wiem ile już razy opuściłem
I wracałem na te wzgórze, lecz wiem, że do woli.     
A gościniec pusty, w żołądku burczy z głodu,
Ale z myślą w oczekiwaniu, że dzisiaj będzie wędzona makrela
Lub dorsz w posiłku wiejskim do tak zwanej wzmianki   
Za każdym razem kupują, gdy bywają na jarmarku sokólskim.   
Do tego suchary, które na deser są jedzeniem sielskim.
A zatem moje bieganie do kamienia na wzgórze
W oczekiwaniu na rodziców nie jest na niby.

Stoję na kamieniu jak myśliwy za potencjalną ofiarą -   
Obserwując horyzont, krążąc wzrokiem wokoło...
Aż już na duszy stało się markotnie nudno, wcale nie wesoło,
Co już stało się nieoczekiwaniem, a jakby karą. 

Prócz punktu wybranego w oczekiwaniu zza horyzontu
Gościńca wyłaniającej się furmanki rodziców,
Choć w krótszym czasie, ale rzucać okiem na inne
Kierunki otoczenia krajobrazu wsi mojej;
Gdzie ujrzałem z lewej strony ramienia wysoko w powietrzu
Pod słońcem takich łowców, jak jastrzębia rysującego koła. 
Poniżej mniejszego sokoła, jeszcze poniżej wrony przelatujące,
Szpaki chmarą lądujące na "ślewczyźnie"*, bydło pasące w zagrodach 
I na łące, bociana wracającego do swego gniazda,
We wsi ludzie krzątające się w chłopskich obejściach.

Z drugiej prawej strony ramienia; chłop w kartoflisku zbierający stonkę,
Za kartofliskiem pola w zbożach dojrzewających, w "okrągłym błocie"* 
Kaczki lądujące, czajki wkoło latające, bociany szukające żab. 
Na gościńcu powracające z jarmarku furmanka za furmanką,
Jak ślubny orszak z kościoła ku domostwom jadą.
Ale w tym jarmarkowym kolorowym orszaku nie dostrzega mój wzrok
Naszej białej kobyłki, co w oczekiwaniu dodaje mi zmartwień i smętności.
W czym sam siebie wyprawiałem na wzgórze do kilkakrotnej wysyłki
I już sam tracę wybór czy wracać do domu, czy stać na kamieniu
I wypatrywać do skutku rodziców w myślowej samotności.

Tym niemniej nic mnie nie złości, a tylko jest markotnie,
Kucam na kamieniu, wstaję i znowuż gościniec wypatruję...
Lecz tkwię tutaj za wybranym celem istotnie
Aż wreszcie zza pagórka na widocznym już horyzoncie
Wynurzającą się furmankę rodziców wzrokiem znajduję!

Nagle po tym nastrój odmienia się w radość -
We wszystkim staję się wesoły i uradowany.
Oczy moje, co od wypatrywania horyzontu mają bladość -
W tej chwili od razu dostały jakby wyzłoconej odmiany.

Wzrok niezamglony, a przeźroczysty,
Nie jestem już sterczącym na kamieniu,
Wypatrującym cel, a w spełnieniu rzeczywistym
Biegnę ku rodzicom w radosnym uniesieniu. 

Biegnę przez wieś ku gościńcu drogą poza stodołami
Zygzakiem, jak to w radości nie raz czyniłem. 
Nie zwracam nawet uwagi na przelatujące nad głową "tabunami"* ptaki, 
Jedynie ku napotykającym po drodze wiejskim kobietom, głowę schylam... 

Zanim dobiegłem na spotkanie z rodzicami,
Zdążyli zjechać już z gościńca w drogę prowadzącą do wsi. 
Pojawienie się sobą, uśmiech rodzicom na twarzy spowodowałem,
Że byłem w trosce wypatrywać ich i oczekiwać, będąc na wzgórzu -
Stojąc na kamieniu, dotykając wzrokiem krajobrazu jak przedmioty palcami. 
Wskoczyłem na furmankę bez żadnego trudu, chłopcom wiejskim to pestka.   

Kobyłka jest spocona, sierść mokra i w pianie.
Ale mnie na furmance w torbie pachnie wędzoną makrelą...
Chlebem białym świeżo pachnącym, jak z Sokółką przywitanie
W zapachy lepsze, niż z łąk i pól kwiaty, co się wokoło ścielą...     

Niemniej wiejski chłopak, który ma nadmiar natury przyrody,
W sumie chce pojeść tak jak pachnie chleb i makrela z Sokółki,
Wtedy taki poniedziałkowy jarmarkowy dzień nigdy nie jest ponury.
Kiedy dojedziemy już do domu, usiądę na progu chałupy
I będę jeść chleb biały z makrelą, obserwując wróble na ziemi,
Szpaki na czeremchach, jaskółki w locie, białe anioły płynące po niebie...   

Teraz tak fajnie jest mi w duszy, siedząc na progu,
W żołądku już nie pusto - wcale nie czuję głodu. 
Czuję się syty, jak młodzieniec pański,
A nie jak chłopski chłopiec w postnym odłogu.                                             
Kiedy już skończę jeść, z progu za naturą na "ślewczyznę" dam chodu;
Tam czeka na mnie mego dzieciństwa rzeka: Sidra. 
Biegnę miedzą, ścieżką przez łąkę, obok sadzawki,
Po dwóch kijach olszynowych położonych nad strumykiem,
Który wpada do sadzawki, na boso przechodzę,
Zahaczam na chwilę wstępując w grzęzawisko i grzęznąc po kolana,
Udowadniam sam sobie jaki ze mnie jest chojrak. 
Biegnę przez łąkę i po tym przez olchowe krzaki
Ścieżką zrobioną przez wsi ludzi do rzeki,
By rękoma łowić miętusy i simy, a gdy natrafię i raki. 
O Boże, klawo jest jak cholera.

Objaśnienia: poza ogrody* - autor miał na myśli pastwisko ogrodzone przy
gospodarczym zabudowaniu.
"Antonowe wzgórze"* - nosi takowe imię od imienia właścicieli od pokoleń.
"ślewczyznę, ślewczyzna" - obszar łąk, olszyn, pastwisk i umiłowana rzeka dzieciństwa.
w "okrągłym błocie" - obszar podmokłych łąk w kształcie koła.
tabunami* - w języku tutejszym autora po prostu dużą ilością.



       MANEWRY  ŻOŁNIERZY   


Niespokojna noc dzisiaj nas obudziła
Szumem i hukiem po niebie wojskowych samolotów!
Teraz w duszy niepokojem i strachem myśl chodzi,
Że nadchodzi czas wojny i przeraźliwych kłopotów!

Po niebie ciągły huk od samolotów nie ustaje,
Przeto strachu niepomniejsza, a coraz więcej zadaje!   
Serce tak mocno bije aż w uszach słychać
I życie przed śmiercią z przeraźliwości
  nigdzie nie może się schować.

Kiedy bomby z gwizdem zaczną spadać
  i wybuchać gdzie popadnie?
W domu coraz straszniej jest przebywać.
Ojciec uspokaja: - Że to tylko manewry,   
Bomba ani jedna na nas nie spadnie!

Lżej w duszy się zrobiło,
Choć nocny huk samolotów nie ustaje.
Wojny nie będzie jakby nie było,
A tylko z samego faktu przelotów samolotów,
sam sobie strach zadaję.   

Teraz już ze spokojną duszą,
Nawet z dużą dozą radości,
Bo Polska ma siłę, której nikt nie naruszy
Pogwałcić obszaru ojczystej obłości.*   

Kiedy huk samolotów ustał
Przyszło się szczęśliwie zasnąć.
Rano idąc do szkoły, wyłaniając się z mgły
Niejeden żołnierz nas wita,
którego możemy nawet dotknąć.   

Ot i strach przemienił się w radość
I żołnierza na własne oczy można było zobaczyć.
A myśl o wojnie zmieniła się w świadomość,
Że to Polski nie może dotyczyć.

Objaśnienie: ojczystej obłości* -
powierzchni przestrzennej kraju Polski.
Historia wydarzenia z 1969 roku.



                STONKA


Sołectwo wsi Cimanie dostało wytyczne z gminy;
zebrać co najmniej po jednej osobie z każdej rodziny   
i wyruszyć na pole tam, gdzie rosną kartofle -
tam stonkę szkodnika łodyg trzeba zbierać do słoików.   
Zanim czynem to się stanie i ruszymy w pole,
już na podwórze sołtysa zebrało się ludzi sporo
mali lub duzi z każdego gospodarstwa chętnie czekają
z duchowego obowiązku, z polecenia wyższego nad rolnika,
ze strachu przed przełożonymi, żeby nie być nieobecnym
i za tym, że propaganda PRL-owska głosiła:
"Amerykanie z samolotów zrzucili nam amerykańską zarazę, która nazywa się: "stonką"!
Zatem w niedzielne przedpołudnie pięknego słonecznego lata lat 60-tych,
w tym niedzielnym dniu mamy i babcie do kościoła
pieszo żwirowym gościńcem odległości aż sześć wiorst.
A my młodzież chłopcy, dziewczęta i ojcowie oraz krzepcy dziadkowie
na podwórze sołtysa zwaliło się nas w sumie może ze osób sto.
Przy sprawdzeniu listy obecności przez sołtysa, że każdy[a] wyczytany[a]
po kolei podnosi ręki do góry i oznajmia swoją obecność.
Po tym wyruszamy przez wieś wymieszani wiekiem i wzrostem
na pola ziemniaczane po kolei do każdego rolnika
z łodyg zbierać stonkę: "amerykańską zarazę"!   
Każde z nas zbiera stonkę do słoika...
Stonka jest ohydna nie tylko w szaroczarne pręgi na grzbiecie,
a bardziej z tej przyczyny, co wyczynia z kartofliskiem na polu.
Ze wstrętem i pogardą brzydzimy się nią, jak "propagandą szatana",
który rzekomo rozrzucił ją na nasze polskie pole,
na naszą tak piękną i ukochaną Polską Ziemię.
Tępimy stonkę wspólnie i zajadle, jak od nas tego wymaga kolektyw gminny.
I rezultat jest wspólny, który na polu urośnie nam bez stonki,
która już nie obeżre łodyg ziemniaków i kolektyw gminny jest zadowolony,
że radzimy sobie z zarazą zrzuconą z powietrza przez wrogów naszego socjalizmu[?]
Jestem w wieku chłopca nastolatka nieobeznany świata i brak jakiejkolwiek wiedzy,
więc co powiedzą starsi tym bardziej z kolektywu w to wierzę.



                  BEZTROSKIE  HASANIE  NA  ŁONIE  NATURY       


W czasie wakacji w wolnych chwilach, gdy nic nie ma do roboty w obejściach gospodarczych,
na łące lub w polu. Wtedy zwłaszcza na wieczór, kiedy słońce opada za olchowe krzaki
i robi się coraz to bardziej rześko i zdrowo - beztrosko biegnę sam lub z kamratami tam,
gdzie ponosi nas myśli, a nawet głupota. Biegniemy na "ślewczyznę" lub w "Malicki kąt",
nad rzekę dzieciństwa o nazwie: Sidra, żeby dobrze sobie popływać, kiedy to tama
nawadniająca łąki latem jest zatrzymywana.

Innym razem biegamy też i w "mieleszkowskie", tam także jest tama nawadniająca.   
O tym przy okazji innym razem.

Dzisiaj jestem skupiony zwłaszcza na sobie, bo częściej w to miejsce, które mam na myśli,
biegam sam bez kolegów. Tym miejscem jest obszar łąk i krzaków sołtysa.
To miejsce nazwy żadnej nie miało i nie ma takiej, jak na przykład "ślewczyzna", "Malicki kąt",
"pańskie błoto", "okrągłe błoto", "miśkawczyzna", gdzie ze stryjem chodziłem na szczupaki -   
ucząc się tego kunsztu polowania z ościeniem w ręku, już od sześcioletniego chłopca, zaraz
po pożarze wsi, co opisałem w: "SZCZUPAKI". To miejsce po prostu nazywamy Fiedorowiczowe,
które wzdłuż rzeki rozciąga się na kilometr. Po stronie lewej olchowe krzaki, w środku snująca
się zakolami rzeka Sidra. Po stronie prawej uprawne pole sołtysa aż po same wzgórze,
które przez mieszkańców mojej wsi jest nazywane: "Waciowe". Jest to obszar pagórkowatych
nieużytków, rzadko porośniętym karłowatymi sosnami i gdzieniegdzie między nimi kilka jałowców
i innych mniejszych krzaczków. Ten pagórek jest mi znany i zapamiętany z szczególnością,
który wcześniej opisałem z przebytą moją przygodą: "CHŁOPIEC I PIES". Pamiętacie, kiedy
pasłem krowy stolarza - wówczas miałem przykrą styczność z psem, który ugryzł mnie.
W środku pola uprawnego i krzaków olchowych przechodzi, a nie przebiegała droga, z której
korzysta tylko sam gospodarz tego obszaru rolnego na prawo i lewo tej drogi.
Poza tym rzadkim wyjątkiem od czasu do czasu przejeżdża tą polno-łąkową drogą jakiś rolnik
z sąsiedniej wsi do drugiej wsi, a nawet w potrzebie i czasami z mojej wsi.
Wiadomo mi, że w tych krzakach chłopcy sołtysa Stasio i Tadzio pasą krowy, lubię pobiec
do nich - zapędzając się w olchowe krzaki, które są bardzo gęste, w nich porastają paprocie
wysokie prawie na mój wzrost. Miedzy krzakami, a paprocią przez krowy wydeptane są ścieżki,
które sprawiają mi wrażenie, jakoby labiryntu nie do przejścia zwłaszcza, gdy w paprociach
chodzę na kuckach lub na czworaka i nie mam możliwości widzieć nad paprociami krajobrazu.
Z chłopcami  sołtysa lubimy uganiać się tymi labiryntami, bawiąc się w chowanego.
Ubaw jest niesamowity - raz, że jest dobra chłopięca zabawa, która nas bardzo rajcuje.
To jeszcze do tego jest niesamowity zapach ziemi - z której na wieczór wyłania się bardzo
rześki chłód. Jeszcze do tego zapach paproci, olszyn, wody z rzeki, a nad głową w krzakach
śpiew różnych gatunków ptasząt, z których najmilszym po dziś jest mi zapamiętany śpiew
słowika. A kiedy słońce już zachodzi na drugą stronę świata - i w krzakach coraz to bardziej
robi się ciemniej - można dostrzec wśród paproci świetliki, które nazywają się świerszcze.
Skupiam się nad nimi głębiej - biorąc jednego, drugiego w dłoń, a po przyjrzeniu się tym
świetlikom - robaczkom dokładniej, zwracam im wolność, układając je w miejscu z którego
wziąłem. A Teraz ze szczęśliwością i radością młodzieńczego życia, z satysfakcją wracam   
do domu do kolorowych snów z dnia w którym miałem pełno różnych ciekawych wydarzeń
i odkryć. A sen będzie jeszcze bardziej atrakcyjniejszy i kolorowy, niż to się wydarzyło na jawie.
Klawo jest jak cholera. Ty też masz tak samo?

7 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2021-01-12 12:39:57)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.

ŁOWIENIE  RYB,  BUDOWA  TAMY  WODNEJ  NA  RZECE,  KĄPIEL...     


Gonię już prawie rok wspomnienia,
A jest ich tyle, że ciągle przede mną -
Ciągle w myślach i oczach dziecięce płomienie
Beztroskich zabaw i udręk do opisu na tę chwilę przytomną.

Ziemio, Ty moja Podlaska, 
Która mienisz się w krajobrazach:
Zielenią, żółtym, srebrem i złotem.
Nie wszędzie ma to Polska,
Mieć taką Ciebie w obrazach.

Kiedy od Kuźnicy spod ziemi słońce wyjdzie
I jak już na dobre ziemię ogrzeje.
I kiedy między sianokosami,
A żniwami zanim czas na nie przyjdzie.

Wtedy, gdy wiaterek ciepły powieje,
Gonię ku rzece sam lub z chłopcami
Do łowienia: miętusów, sumów i raków.
Dzisiaj jest nas czterech, jak zwykle,
Idąc po drodze zajadamy dojrzałe dzikie porzeczki
Z chęci, nawyku, dla witamin i dla zwykłych smaków,
A jest krzaczków sporo w tle,
Owoce zrywamy i zajadamy, jak owieczki.

Różne ptaki w krzakach śpiewają...
Najwięcej małych, których w gałęziach drzew nie widujemy.
To nic, wystarczy, że śpiewem nas witają
I zawsze melodie śpiewne duszy pasują.
U wyższych partiach gałęzi olch
Większe sztuki ptactwa swoją obecność zaznacza;
To wrona zakracze, to drozd z olchy do olchę drozdując przeleci,
To sroki skrzeczą, których nie lubię, jak wron, bo są złodziejkami
Nawet gorszymi od wron, bo wrona ukradnie małego kurczaka,
A sroka podobno wszystko, co się świeci[?]
To szpaki chmarą na łąkę skoszoną zwalą, widok niesamowity.
Do rzeki ląduje kacza brać.   

Zdrowotność w duszy gra.
Stare olchy wiatrem szumią,
Niskie krzaki i trawa drga.
Śpiew ptaków wiatry tłumią.

Oddech w płucach surowy -
Wilgocią i cieniem oziębia.
Dzień, który pogodą morowy,
Przyrody - Natury świeżości głębia.

Na ciele tylko spodenki,
W duszy radość, emocje i podnieta,
Lecz wchodzić do rzeki żadne lęki,
Bo odwaga nie ta, co by pękać się przed rybą.

Nie mówię już o wejściu do wody -
Strachu nie mamy i żadne obawy nie dybią.
Kamień pod którym miętus lub sum nie dla urody,
Lecz może się ukryć przed śmiercią z naturą rybią.

I trzeba pod ten kamień wsadzić rękę,
Mógł się ukrył tam miętus lub sum?   
Który nie chce trafić przez ludzi na mękę,
A później na całkowitą śmierć, jak mus.

Podążamy zawsze pod wody prąd,
Brodząc w wodnym korycie rzeki.
Gdzie czym płycej, tam bardziej piasek złoty,
Gdzie czym głębiej, tym bardziej muł miękki.

Tam, gdzie piasek złoty,
Wody od kostek do kolan,
Tam spotkany kamień łatwo odwrócić z ochoty,
Że pod nim będzie miętus lub sum okazja spodziewana?!

Tam, gdzie wody do kolan lub głębiej,
Też można pod kamień rękę włożyć.
A gdy poczuje się coś w postaci miękkiej,
Wyciągać lub ze strachu pogardzić tym?!

Pod kamieniem może być:
Miętus, sum, rak, co może uszczypnąć?!
I jeśli jest rak, jak tutaj go chwytać?
A gdy zdarzy się piżmak, czy wodny szczur?!
Oj! Tylko kląć. O ku*wa!

Gdy woda jeszcze głębsza, niż do kolan
Po pas, czy nawet do piersi,
Teraz trzeba zanurzyć się do wody i głową,
Lecz to tylko dokonać mogą najśmielsi.   

Niemniej trochę każdy z nas się boi
Wsadzać pod kamień rękę.   
A gdy się wyczuje coś miękkiego?!
Ale jeden drugiego słowem bierze:
"Co ty, boisz się? Przecież jesteś z rodu chłopskiego!"

Gdy już któryś z nas spod kamienia
Wyciągnął miętusa lub suma - krzyknął:
"Mam go!" Tego chytrusa i wykłada na brzeg.
I drugiemu z nas jest duma
Powtórzyć to samo nie będąc za trusa*.   

To jest pierwszy etap chłopięcej zabawy
Łowienie miętusów i sumów tym sposobem.   
Cieszymy się z tej przyrodniczej enklawy...
Już mamy w zanadrzu sposób drugi,
Który jest miętusom i sumom grobem.

A jest to tak: tu gdzie koryto rzeki jest węższe i płytsze
Zrobione z przyczyn melioracyjnych przez ludzi.
Tu znad brzegów warstwami wyrywamy darń
I tamujemy prąd rzeki - wody przybywa -
Za godzinę, może dwie będzie jej po koryta brzegi,
Gdzie nadmiar uwolni się na obie strony rozlegających łąk.   

A za tamą wody ubywa rybom na śmierć.
Teraz tutaj, gdzie woda spłynęła -
Brzegi faszyny stają się suche -
Stąd miętusy i sumy wypełzają,
Szukając wody jak oddechu
Pełzając ruchami węża do resztek wody za życiem,
Jak ślepce, nieme i głuche.     

Teraz nam jest wielka uciecha i radość,
Że ryby ostatnim tchem pełzają po złotym piaseczku,   
Co łowić je jest nie dość, że łatwo to i lekko.
Po tym jeszcze wielkie kąpanie się w rzece,
Co tego nie mają żadne chłopcy w żadnym miasteczku[?]

Objaśnienie: za trusa* - z etnicznego autora na poprawny - nie będąc tchórzem.



                  Być  jak  "Aborygen"


Wędką złowić rybę, to dla księcia próżnego dobre.
W płytkiej wodzie niczym potoku, gdzie woda nie jest wyższa od kamieni,
rękoma złowić rybę, to dopiero chłopcu frajda -
mając w rękach rybę - walcząc z nią, aby nie wyślizgnęła się.
To jest to czego nigdy się nie zapomina.

Ja jestem takim chłopcem, że nigdy w rękach nie trzymałem wędki,
a rękoma złowiłem ze sto ryb, licząc w sumie: sumy, miętusy i szczupaki.
Płotek nie liczę.

To tak jakbym przyrody dotknął, obcował z nią i uczył się przetrwania.
Jest co wspominać...



            ŻOŁNIERZE  W  WIOSCE     


Lato w pełni, niedziela Boża, biegamy po wsi beztrosko -
Żadnych obowiązków, zajęć, jest bardzo bosko
I tylko składane podziękowanie słać do Bożego Stwórcy.   

Chłopiec ściga chłopca, dziewczynka ściga dziewczynkę...
Każde z nas ma na buzi wesołą minkę,
W zabawie chowając się nawet do kartoflanego kopca. 

Powietrze czyste, jak w Bożym Raju, bocian w locie nad głową,
Śpiewy ptaków słychać w olchowym gaju
I siedząc na ławce chłopi rozmawiają tutejszą mową.   

Panny młode, które przed za mąż wydaniem
I co zalotne chłopaki przyszli do panien.
Adapter z okna niesie muzykę płyt graniem:
Skaldowie, NO TO CO, Niemen, ich pokoleń. 

https://www.youtube.com/watch?v=Fq7Zo3guNJs

Tymczasem my chłopcy, obok nas dziewczynki
Biegamy zygzakiem po piaskowej wiejskiej ulicy,
Mając z goła inne zabawy, niż rówieśnicy w stolicy.
I tylko Bogu dziękować za te stworzone uczynki. 

A tutaj ni stąd ni zowąd ot tak nagle 
Do wioski wjechali wojskowe motocykle! 
Jeden, drugi, dziesiąty, jak zegarowe cykle,
Co na sam początek powiał po nas benzynowy swąd. 

W środku wioski na placu przy ulicy
Żołnierze motorami z kołyskami zatoczyli koło. 
A nam, jak nigdy jest tak niesamowicie wesoło,
Że wojsko wjechało do wsi Cimanie z województwa stolicy. 

Motory jeszcze w pracy - turkoczą,
Zielone i żołnierze w mundurach wyjściowych.
Podbiegamy kto żyw i obecny z ciekawością ochoczą, 
Żeby napatrzyć i nacieszyć się obecnością żołnierzy pułkowych.   

Żołnierze już wyłączają swoje motory, 
Po czym z głów zdejmują hełmy.
Podoficer, który dowodzi zmotoryzowanym plutonem, 
Do nas chłopców zapytał: - I'm sorry!   
Chłopcy, czy to jest wieś Cimanie?     
Grzecznie odpowiadamy: - Tak. To wieś Cimanie.   

Żołnierze schodzą z motorów, jak prowadzący tak i z kołysek.
Dowodzący do nas powiedział: - Co to za spisek?   
Bo my w szepcie do siebie ich podziwiamy bez sporów. 

Żołnierze będąc już na nogach poprawiają KbkA na ramionach, jak i mundury. Dowodzący spojrzawszy w niebo, powiedział: Będzie deszcz, idą chmury! 
Skryć się trzeba będzie w szkole Pawłowicze, 
A nie w chłopskich siana stogach. Czy w waszej wiosce.   

My chłopcy podchodzimy jeszcze bliżej do motocykli
Po oswojeniu się wzrokiem z automatami u żołnierzy.
Bać się wcale nie jesteśmy zwykli, albowiem już
W tak krótkim życiu widzieliśmy gorsze przymierzy.   

Automaty u żołnierzy na ramionach, 
Co sporo stwarza niespotykanej ciekawości.   
Dowodzący spostrzegłszy u brata przypiętą gwiazdę na koszuli,
Rzekł w takim imieniu: - Szeryf wsi Cimanie. [ na swojej włości ] 

Po czym żołnierze postali, wypalając po papierosie,   
Po tym spytali: - Ładne są w waszej wsi dziewczyny?   
Żołnierzom odpowiadamy: - Tak. Ładne są u nas dziewczyny.
Wskazujemy palcami: - Oto w tym domu one się znajdują!
Słuchają muzyki... Tańczą z chłopakami... 

Żołnierz dowodzący powiedział: - To fajnie macie na wsi.
Ale nam już czas w drogę do innej wioski!   
Bywajcie chłopcy. A ten szeryf niech kieruje wami.

Po czym zapalili motocykle i powsiadali do kołysek,
Hałas stał się spory, lecz nie jest w tym sęk,
A uciecha i radość niespotkana takim wydarzeniem,
Jak żołnierze zawitali do naszej wioski.
I jak odjeżdżają motocykl za motocyklem,
Co zaraz stanie się wspomnieniem,
Bowiem opuszczają nas bez żadnej troski.

Na pożegnanie w drogę panny odprawiając żołnierzy
oto puściły im ten utwór: 

https://www.youtube.com/watch?v=VcsjIbbZcvQ

Słysząc tę piosenkę, ciarki po mnie przebiegają...
Gdy żołnierze całkiem opuszczą naszą wieś           
I wyjadą na gościniec tym samym stracimy z widoku ich.
W Pałowiczach może pod szkołą lub przy Samopomocy 
Chłopskiej zatrzymują się przy piwie gdzieś?
My już zabiegniemy tak gdzie poniesie beztroska nas,
A będzie to rzeka naszego dzieciństwa i tama nawadniająca. 
Kąpielą z emocji obecności żołnierzy ostudzimy siebie.

Historia wydarzenia z 1969 roku.

8 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2020-12-25 22:19:09)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.

   O  P  O  W  I  E  Ś  C  I    W  O  J  E  N  N  E     

                Kampania  Wrześniowa
                  [ Z opowiadań ojca ]


Było już po żniwach - plony zbóż do młócki spoczywały w stodołach. 
Tego roku lato było w pełni piękne, jak nigdy na podlaskich wsiach.   

Po polach w większości złociły się zbożowe ścierniska, 
Na nich wyrastały seradelowe pastwiska.   

Obok dojrzała gryka, groch, łubin i zasychające kartoflisko,   
Do wykopków już, już tuż, tuż blisko.   

Zanim miały rozpocząć się wykopki, trzeba było zaorać ściernisko
I zasiać zbożem zimowym w planie.   
A tam, gdzie bardziej nisko, dokonać orki pod zboże jare.   

A tutaj ni stąd ni zowąd przychodzi wieść, jak za karę:
Wojna wybuchła! Pobór obowiązkowy! Co za nieludzki błąd!     

We wsi tym faktem było wielkie poruszenie;
U mężczyzn ogromny niepokój, u kobiet przerażający strach! 
Mężczyźni szykowali węzełki na wyruszenie,
Kobiety i dzieci płakały, bo mężczyzn żegnać musiały w chałupy drzwiach.   

Do Grodna do poboru ponad dwadzieścia kilometrów,   
Wojska niektóre jechały już w kierunku Białegostoku,   
Pobór chłopski idący do Grodna grupami co sto metrów,
Żeby na drodze dla wojskowych pojazdów nie było tłoku.     

Po pół dniowym marszu doszliśmy do wyznaczonego nam celu       
I z chłopskich szat zostaliśmy umundurowani na żołnierza polskiej piechoty. 
Oficer do nas żołnierzy przemawiający powiedział: 
Żołnierze, nie ma wyjścia innego! Wróg napadł na nasz kraj! 
Musimy bronić go, jak własnego honoru i cnoty! 

Żołnierze wysłuchawszy oficera przełożonego, zaczęli śpiewać:

Jeszcze Polska nie zginęła,
       Kiedy my żyjemy.
Co nam obca przemoc wzięła,
      Szablą odbierzemy.

  Marsz, marsz Dąbrowski,
Z ziemi włoskiej do Polski.
    Za twoim przewodem
  Złączym się z narodem.

Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę,
         Będziem Polakami.
Dał nam przykład Bonaparte,
     Jak zwyciężać mamy.   

Bo nie chcemy we własnym kraju okupanta zaborczego!   

Mundur wojska polskiego na duszy niezłomnej chłopskiej.   
Na plecach plecak polowy, na ramieniu karabin,
W sercu hart bojowy ruszać na front bronić Ojczyzny naszej. 

Pociąg wojskowy nadzwyczajny bez relacji,
Lecz pędził z Grodna w kierunku stolicy. 
Tyle poborowi wiedzieliśmy oprócz w drodze różnych stacji,
Że gdzieś stoczymy ze szwabem bitwę w jej okolicy?!   

Strachu nie było, a duma i wiara, że w trymiga rozprawimy się z Hitlerem. 
Druga Rzeczpospolita, choć młoda, lecz ambicja stara
I za zdradziecką napaść na nasz kraj,
Szwabom polska pięść, iż od Polski im wara!   

Lecz duma jest dumą, a siła jest siłą. 
I choćbyśmy klęli na wroga z największą przekleństw sumą.
To i tak trzeba było stoczyć bitwę,
Gdzieś tam między Warszawą, Kutnem, a Piłą?!   

Wróg uzbrojony był w stal po zęby na ziemi i niebie -   
Nacierał na polskich żołnierzy z potrójną przewagą waląc ogniem,
Co z tego nad ziemią były dymu kłęby, a na ziemi rżenia koni   
I z ran rozlanej krwi polskiej żołnierzy śmiertelne konanie! 

Mówiliśmy: BOŻE! Przemawiamy do Ciebie, ratuj nas i naszą Polskę!       
Ojczyznę od tysiąca lat naszą. Wróg, który w żelazo się okuł - 
Miażdży ziemię naszą, zaprzeczając z przed wieków przysięgę Tobie,
Co miał nieść Krzyż dla Wiary, a morduje Ziemię Twoją i naszą!   

Czołgi z czarnymi krzyżami przetaczały się przez naszą ziemię,   
Niosąc nam pogardę, cierpienie, przerażenie i śmierć!     
Junkersy, Messerschmitty, Stukasy, które gwałciły niebo nasze,
Cios na ziemi zadając nam! Boże! Czemuż to my nie przeżyliśmy
Pokoju nawet wieku ćwierć? I teraz znowu przelewamy krew naszą,
Która to na polu bitwy w zagonach kartoflanych w rozbryzgach
I strumieniami spływa na umęczoną ziemię naszą umiłowaną Ojczyznę!       

Walczyliśmy bohatersko jak polski żołnierz z historii i teraz - 
Opór dawaliśmy żelazu, bez osłony z żelaza.   
Czołgi, które przeszły przez naszą linię obronną   
Hitlerowskiej siły ogniem z ziemi i nieba naraz.   
Niech będzie przeklęta ta hitlerowska zaraza. 

Przeszedł przez nas wał potęgi nazistowskiego żelaza 
I choć walczyliśmy i broniliśmy się jak lwy. 
To piechota i kawaleria dobra jest w pokoju do Ołtarza,
Ale nie w walce w polu na ogniowe salwy.   

Szwabska dywizja nas ze wszystkich stron otoczyła,   
A dowódcy kazali nam poddać się i złożyć broń!       
Mówiliśmy: Dobry Boże! Czemuż to nasza Polska umęczona,
Wolnością tak mało nażyła i znowuż przeszło nam się dostać kulę w skroń?!   

Po bitwie i klęsce w szczerym polskim polu,
Generał przemawiający do żołnierzy, rozkazał:
Żołnierze! Wojna przegrana, skończona, 
Składajcie broń w tym szczerym przegranym polu
I wracajcie do swoich domów i rodzin! 
Z tego niejeden żołnierz z żalu we łzach aż się rozmazał.   

Wracaliśmy żołnierze z kampanii wrześniowej grupami, 
Bez stopni wojskowych na pagonach, rozbici, upokorzeni i smutni.
Przemierzając drogę lasów skrajami, żeby uniknąć niemieckich
Na szosach patroli, które przejeżdżały czasami! 

Szedłem ja z pięcioma kompanami w kierunku rodzinnych stron, 
Dzień niedzielny skłaniał się ku wieczorowi.
W grupce mówiliśmy do siebie: Upadł Polski tron!
Co innego było zrobić polskiemu rządowi?
Kiedy wróg przygotował się do wojny, a my Polacy tylko niejako do obrony.
Teraz, Boże! Bądź tylko hojny i pomóż nam dojść w rodzinne strony. 

Szliśmy wzdłuż lasu, ale blisko szosy, dzień z wieczora zapadał ku ciemności. 
Zamierzaliśmy przebiec szosę ku dobrej sposobności. 
Z oddali usłyszeliśmy warkot pojazdów odgłosy!       
Teren, jak okiem sięgnąć pofałdowany, warkot motocykli i samochodów był umilkł.   
Przebiec drogę każdy z nas był przygotowany, lecz strach w przerażeniu tkwił.     

Mimo to, ruszyliśmy ze skraju lasu przez szosę na drugą stronę w las,     
A tutaj ni stąd ni zowąd zza pagórka na motocyklach wynurzyli się Niemcy! 
Do złego nam czasu! Podjechali w kierunku nas jak najbliżej!   
Powiedzieliśmy do siebie: Co za błąd! Niemiecki patrol zatrzymał się!   
Wehrmachtowcy automaty pozdejmowali z pleców i do nas krzyknęli:
Halt! Hende hoh! Kom, kom! Powiedzieliśmy do siebie:
Co za pechowców dzień! Na polski dom, co za grom!     

Gdy byliśmy już przy Niemcach, trzymali nas pod automatami - 
Powiedzieli do nas: Hende, hende hoh!   
Nas ogarnął śmiertelny strach, co będzie z nami dalej? Co z nami zrobią?
Niemcy śmiali się z nas, mówili do nas: Polen Soldaten kaputt!       
Staliśmy, czekaliśmy, co zrobią Niemcy, czy nas zabiją? Czy popędzą nas dalej?   
Tymczasem zza pagórka szosy wynurzył się kordon pojazdów,
A patrol zwiadowczy, który złapał nas, zatrzymał wozy. 
Niemcy rozmawiali, czy nas rozstrzelać, czy zabrać do pojazdów?
W końcu powiedzieli do nas: Schnelle auf Maschine!   
Kamień spadł nam z serca. Co za ulga, żyjemy, 
Choć weszliśmy do tej nazistowskiej-szwabskiej grozy.   

Na ciężarówce pod plandeką żołnierzy było tyle, że dusiliśmy się na ścisk.     
Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wieźli, czy na zatracenie?
A może gdzieś na nieludzką niewolniczą robotę?     
Widzieliśmy przez plandekę, że tylko przed sobą mieliśmy świateł blask   
I domysły, co Niemcom więcej jest warte, czy nasza śmierć?
Czy z roboty zysk za nasze życie?   

W rezultacie zawieźli nas do Radomia i wszystkich zapędzili do kościoła - 
Trzymali przez całą noc. Jak szwabom nie było wstyd, 
Przecież kościół, to nie stodoła. Noc wrześniowa zimna 
I w Bogu tylko była nasza wiara, i w przetrwaniu moc.

Trzymali nas pod kluczem może ze trzy tygodnie,
Ścisk żołnierzy w przepełnieniu był niesamowity.   
Nikt nie miał ani przez chwilę wygodnie, 
Pozostały tylko w marzeniach życia dobre wykwity.   

Żołnierze cierpieli niemiłosiernie - będąc chorymi, rannymi, głodnymi 
I spragnionymi jak nigdy picia. Wszystko bolało naraz niezmiernie tak,
Że niektórzy z cierpienia dopuszczali się nawet do nieludzkiego wycia. 

Z Domu Bożego i z nas zrobili to, czego nie powinni zrobić ludzie
Najbardziej cywilizowani w Europie i w ogóle żaden człowiek na Bożej
I ludzkiej Ziemi. Ot co. A tobie z zaplanowaniem
I z perfidną premedytacją zachciało się paskudny szkopie.   

Z Radomia wywieźli nas na roboty do Niemiec, 
Po roku z Niemiec do kopalni w Belgii, 
Z Belgii z powrotem do rolnika w Bawarii w Niemczech,   
Lecz każdy się bał zbiec, iż wolał żyć, 
Choć miał znosić niemieckie zniewolenie, poniżanie i obelgi... 

U rolnika żyło się nawet nieźle, bo jak parobek,
A nie jak wojenny niewolnik u szwabskich żołnierzy.
Rolnik niemiecki niewolnika szanował dorobek
Skoro wiedział, że przez jego robotę więcej zysku zmierzy.
Karmił dobrze, nawet pozwalał rozmawiać z córkami,
Uczył niemieckiego, lecz nie miał wpływu na to,
Że po robocie wehrmachtowcy umieszczali nas na noc za kratami.   
Ale ważne było, że żyliśmy, a mniejsze z tym, że na noc za kratą.

Tak minęła moja wojna od 1939 do 1945 roku,
Aż wkroczyli Amerykanie do niemieckiej Bawarii.   
Amerykanie wyzwolili nas z tego niewolniczego nieludzkiego szoku, 
Za co my dziękowaliśmy Amerykanom i Bożej Maryi.
Amerykanie po wyzwoleniu zachęcali nas do wyjazdu do Ameryki!?
Mówili, że po powrocie do Polski spotka nas komunizm! 
Lecz my wracaliśmy na Wschód, gdzie Polska,
Bo od strony Polski pachniało polskim wiatrem. 
A my żołnierze z kampanii wrześniowej, zwłaszcza ja
Byłem chłopem w powrocie do roli, a nie do polityki.


                                                                                                                                       
                              "ŚLEWCZYZNA"

                        [ Z opowiadań ludzi wsi ]   


Była druga wojna światowa, front wschodni grzmiał tam gdzieś hen w Związku Radzieckim. 
Nasza wieś z pozoru żyła ciszą i spokojem, choć Niemcy zawładnęli pół Europy podbojem. 
Posterunek niemiecki mieścił się w Kuźnicy, który wyznaczał wioskom zaborczy kontyngent.   
Niemiec, choć z wychowania był inteligent, siał w Europie barbarzyńcy spustoszenie!   
Te hitlerowskie stworzenie, wkroczyło do wioski naszej, wehrmachtowcy byli uzbrojeni
po zęby, za nic mieli szacunek ludziom i boski. Ludzi wsi poustawiali pod dęby;     
kto Polak, a kto Żyd chcieli rozdzielić i zapędzić na "ślewczyznę" do rozstrzelania!
A że w naszej wsi nie było społeczności żydowskiej, iż ta społeczność z natury i tradycji
nie była chłopska rolnicza. To też, aby zrobić większą zadymę i sobie satysfakcję w czym 
Wehrmacht i SS zwłaszcza specjalizowali się. Więc kto nie miał dokumentu tożsamości
był wzięty, jak za Żyda i miał być popędzony na "ślewczyznę" do rozstrzelania!
Kobiety były popadły w płacz lamentujące przed Niemcem dowódcą: 
Panie, panoczku, nie zabijajcie naszych chłopów. Kto będzie nas utrzymywał? 
Jak my będziemy żyli? Jak będą żyli nasze dzieci? 
A Niemiec dowodzący: Weck, wek, raus, raus! Uciekać, uciekać stąd! 
Po czym wydał rozkaz wszystkich mężczyzn popędzić na "ślewczyznę" i tam rozstrzelać!   
Po zapędzeniu na "ślewczyznę" chłopów ze wsi, którzy mieli być rozstrzelani,
musieli sami siebie wykopać zbiorowy grób. Był wśród nich Albin brat ...mego ojca.
Zanim zdążyli Niemcy wykonać wszystkie czynności związane z rozstrzelaniem,
tymczasem przybiegli z dokumentami tożsamości tych chłopów: matki, żony,
dzieci, siostry i to uratowało ich od śmierci.   



                              SOWIECI  NA  STRYCHU


Kiedy front wschodni doszedł już i do nas, znalazło się w naszej wiosce dwóch sowieckich sołdatów,
którzy ukryli się przed Niemcami na strychu w jednym z domów. Jeden z wioski, nie wiemy, 
czy kolaborował z Niemcami, czy nie, ale doniósł Niemcom, że rannych dwóch żołnierzy ruskich
ukrywają się na strychu pewnego domu! Przyjechali Niemcy na motocyklach, karabin maszynowy
ustawili na górce po drugiej stronie ulicy i puścili całą serię po szczycie domu.
Po tym przyszli do sieni, sprawdzić ruskich, co z nimi jest, czy żyją?     
A tymczasem, kiedy Niemcy byli w sieniach chałupy, ruskie rzucili ze strychu granat!   
W sieniach huk był ogromny, dymu jeszcze więcej. Jeden z Niemców został ranny w nogę. 
Tymczasem jeden z ruskich uciekł ze strychu, natomiast drugi został zabity z wcześniejszego
ostrzelania strychu chałupy. Zorientowawszy Niemcy pobiegli za ruskim w "pańskie błoto"
i tam go dopadli zabijając.

Objaśnienie: "pańskie błoto"* - obszar łąki i krzaków olchowych należących do wsi
o której mowa w opowiadaniu.   
                       


ŚWISZCZĄCE  POCISKI  NAD  WIOSKĄ   


Rok był już 1944, front wschodni doszedł już i do naszej gminy.   
Na wzgórzu kuźniczańskim stali Rosjanie. 
Na wzgórzu zwierżańskim stali Niemcy.
Wśród tego frontu nasza wieś Cimanie.   
Działo na Niemców mieli ustawione ruskie.   
Działo na ruskich mieli ustawione szkopy   
I co chwila ostrzeliwali się nawzajem.
Ruskie z działa walili do szwabów.
Szwaby z działa walili do ruskich.
Pociski świszczały nad wioską!
A w środku ognia nasza wieś drżała ze strachu...



     S  N  Y    W  O  J  E  N  N  E

[ ...Sny własne - po nasłuchaniu się od starszych opowieści wojennych... ]



        W  SADZIE


Idę przez piękny wiejski sad, 
W nim dużo pszczelich uli. 
Ujrzeć byłbym bardzo rad,
Nazrywać dorodnych wiśni kielich.   

Idę obok uli, będąc w strachu,
Że pszczoły mogą użądlą! 
Pomyślałem - marynarka mnie otuli, 
W razie atakiem pszczoły się spodlą!?     

A tutaj ni stąd ni zowąd nie pszczoły,
A Niemcy zjawili się i krzyknęli:   
Halt! Hende hoh! Halt! Hende hoh!
Pomyślałem - ach, co za mój błąd, 
Przecież w porwanych kieszeniach -
podszewce marynarki kule mam, 
A nie z pola nazrywany strąków groch. 

Szybko biegną Niemcy do mnie
Z automatami w rękach! Przecież wojna!
Z faktu tego, choć zdrętwiałem ze strachu,
Zdążyłem szybko z marynarki powyrzucać kule,       
Nie widząc i nie mając znikąd żadnej pomocy.     

Niemcy już są przy mnie, jeden krzyknął: 
Hende hoh! Kieszeni, pokaż kieszeni! 
Szybko wywróciłem szwabom kieszenie,   
Ze strachu mając wzrok skierowany do ziemi.   
Niemiec powiedział: Nie udawaj głupaka,
  gdzie masz kuli z kieszeni? Pokazaj! 

Sytuacja śmiertelna - bez wyjścia, 
Stojąc przy pszczelim ulu,
Przewróciłem uli i uciekając, krzyknąłem: 
- Ratuj Matulu! Szwaby są we wsi! 
Śmierć nam, albo ratunek i życie?!     

Zanim szwaby pozdejmowali automaty, 
Puścić w moim kierunku serię.
Pisane mi było ujść z życiem.     
Rój pszczół zaatakował Niemców.
Z ukrycia patrząc miałem ciągły strach.
Pszczoły żądliły niemiłosiernie szkopów. 
Nie było ich żal, a była radość,
Że zdołałem uciec do chaty.   

   
 
      NA  "ŚLEWCZYŹNIE"


Idę na boso polną drogą -
Na prawo i lewo przyzagrodowe pola i łąki,
Krzaki olchowe i stare olchy, co cieniem mogą
Okryć od słońca głowę, lecz nie komary i bąki.

Przeszedłszy to miejsce urocze,
Złote na lewo żyto, na prawo pszenica.
A tutaj ni stąd ni zowąd motor turkocze!
Odwracam się, a to Niemcy, krzyknęli:   
Halt! Hende hoh! Oj, co za strasznica!   

Uciekam na lewo w żyto, zygzakiem,
Jak to nie raz widziałem w filmie,
W razie po mnie puszczą serię z automatu?! 
Wojna! A Niemiec dzisiaj nie jest człowiekiem,
Tylko jest wrogiem sąsiedniemu bratu!     

I tak stało się! Serią z automatów koszą zboże, 
Jak gradem z ogromnego burzowego nieba!     
Ukryłem się przed śmiercią, nie trafią może?         
Pomyślałem - a w razie zanim zginę, ach Boże,
Czuję jak pięknie pachnie gleba...   
Umieram! Umieram! Umieram!



G N I A Z D A   D Z I K I C H   G O Ł Ę B I

         GNIAZDO  PIERWSZE


Mam coś w sobie z dzikiej natury,
A raczej z wrodzonej ciągotki do przyrody.
W domu nie ma uciech dla życia osłody,
Tylko ściany smutne i cień ponury.

Z tego powodu wyruszam na natury łono
Łąk i krzaków olchowych chłopięcej "ślewczyzny".
Ojciec i stryj już od wczesnego ranka koszą dobytek ojcowizny,
Wśród różnych ptaków na łące i w powietrzu grono.

Idę sam, niemniej jestem wesoły,
Spoglądam tutaj, tam - wszędzie łąka,
Na niej pszczoły, motyle i pasące się krowy,
Cielaki w zagrodach, im już jest
Wyznaczona od ssania krów rozłąka.

Trawa kwitnie wokoło kolorowo,
Pachnie jeszcze milej.
Za nią wszędzie olszynowo,
W głębi z ptactwem jeszcze gorliwiej.

Bocian ląduje na łąkowej polanie,
Wrony kraczą na wierzchołkach starych olch,
Zając młodziak umyka spod krzaka,
Szpakom lawiną usiąść na łące skoszonej zadanie.

To też w tej chwili niczego mi nie brakuje;
Łąka pachnąca, wzrostem wybujała powyżej kolan,
Niezmienna do dzisiaj od czasów Polan.
W rzece niejeden rak się znajduje.

Stryj już nauczył mnie, jak go chwytać,
Ale dzisiaj nie w tym rzecz.
Idę dalej... Ojciec i stryj nie raczyli spytać,
Będąc zajęci, gdzie idę, lecz

Koszą łąkę dalej - zwalając na pokosy...
Łąka pachnie i czuć surowością.
Idę po łące z podkurczonymi palcami u stop - jestem bosy,
Tak jest pięknie i miło wszędzie obcować z wolnością.

Drzewo do którego cel mnie prowadzi,
Nazywane przeze mnie "afrykańskie",
W telewizji podobne zobaczyć mogłem,
[ i ludy pogańskie ]
Ale i bez ich podejrzewania
I tak już dobrze sobie radzę.

Drzewo na którym uplótł dziki gołąb gniazdo,
Z dala już jest dobrze widoczne;
Na półsuche, karłowate, słabo listne, od olch uboczne,
Wzrok nie schodził aż do...

Gdy już znalazłem się pod drzewem,
Odpoczywam w cieniu jakiś czas...
Teraz tylko została myśl z cichym śpiewem;
Wejść na drzewo i zobaczyć,
Co jest w gnieździe? Choć raz.

Wdrapuję się po karłowatym drzewie,
Z szorstką korą i o gałęziach kolczastych.
Gołe ręce, bose nogi, lecz ja, jak poganin nie z tych,
Którzy będą się pękać w tej zabawie.

Drzewo drga, nawet kołysze się,
Gołąb spłoszony uchodzi z gniazda.
Już głowę mam nad gniazdem,
Przyglądam się jajkom. Ale jazda.

Gniazdo skromne z suchych gałązek zrobione,
W środku na samym dnie leżą dwa jajka.
Dotykam je, są ciepłe, kładę z powrotem.
To jest prawda, nie bajka.



               GNIAZDO  DRUGIE


Matka natura krajobraz ułożyła tak, że patrząc od wschodu:
na lewo pagórki, za nimi "okrągłe błoto", w krzakach rzeka.
Na prawo pastwiskowe zagrody, za nimi naturalne łąki,
po nich krzaki olchowe "ślewczyzny", w środku łąka naturalna,
w olchowych krzakach snująca się cicho płynie rzeka: Sidra.
Na zachód idąc pod rzeki prąd: "pańskie błoto".
A tam ociec ze stryjem zwalają łąkę na pokos...
Obok znajdują się olchowe krzaki, patrząc na skos,
z brzegu w tym nietypowym miejscu rośnie świerk.

Na nim z rzadka wyjątkowo
Uwił sobie gniazdko dziki gołąb.
Tutaj nie trzeba iść w krzaków głąb,
Już z brzegu mam świerkowo.

Sprzyjająco wiąże się to z tym,
Że na świerku są gałęzie na wyciągnięcie rąk.
Lepiej jest wchodzić, niż przed tym
Na "karłowate afrykańskie drzewo", a tutaj w ten krąg,

Gdzie nie tylko jest celem zobaczyć gołębie jaja,
Przy okazji dla uciechy złapać śpiącego gołębia.
Wybrałem się w to miejsce o piątej rano
Wczesnym porankiem gołąb ze snu jeszcze się nie wybudził.

Ojciec i stryj na łące osełkami ostrzą kosy,
Echo po łące i krzakach rozbiega...
Znika w korycie rzeki, kiedy tam dobiega.
Ja tam dziś nie pójdę bosy.

Ojciec ze stryjem koszą łąkę -
Szelest rozchodzi się po łące i w krzakach...
Dzisiaj zapatrzony jestem nie w ptakach,
Lecz tylko na jedną gołębicę.

Stoję przy świerku, gałęzie na wyciągnięcie ręki,
Cień nad głową i poranny chłód w duszy.
Wchodzę cicho, żadne we mnie lęki,
Przeciwnie ostrzenie kos i szelest koszonej trawy
nie niepokoją uszy...

Świerk nie kołysze się, wiatru brak,
Zatem w górę - wyżej wchodzić dobry znak,
Bo przecież nad głową - wyżej w gnieździe siedzi ptak,
Cichutko, powoli, bo ptak się spłoszy!

Gniazdo już blisko nad głową
Tak skromne, że prawie prześwieca się.
Gołąb siedzi w nim, nie spłoszył się,
Zatem w górę wyżej, jeszcze metr, jeszcze metra połowę.

Powoli, delikatnie rękę unoszę łukiem ku górze,
...Następnie spróbuję obniżać w kierunku gniazda.
Zanim uniosłem zamierzonej długości z połowę,
Gołąb wyfrunął ze strachu.

Pozostały mi tylko jego nasienie,
Które nawet nie dotykam palcami.
Cel był inny, złapać gołębia, a nie jajka zobaczenie,
Które już nie raz widziałem na "afrykańskim drzewie".

[ Gdybym gołębia złapał, pokazałbym ojcu i stryjowi,
jaki to ze mnie sprytny "buszmen", po czym od razu
wypuściłbym na wolność. ]



                MELIORACJA  ŁĄK
       [ Baza sprzętu melioracyjnego ]


Rzeka jest już zmelioryzowana od pewnego czasu,
Nawet nie pamiętam kiedy to było.
Niemniej pamiętam ile nad rzeką nawyczynialiśmy hałasu,
Kiedy to przy nowym rzeki korycie zrobionej przez ludzi, tamy wodne się robiło.

Najpierw za tamą miętusami i sumami się zajmowaliśmy,
Które z braku wody z faszyn na piaseczek złoty się wykładały,
Tak będąc bezbronnymi, aż nie raz ich żałowaliśmy,
Mimo to byłoby głupotą miętusów i sumów nie pozbierać z tej zabawy.   

Z nowego koryta rzeki, my chłopcy mieliśmy podwójną korzyść,
Bo i po melioracji łąk woda będzie miała gdzie spływać.
Rowy już pokopane według wyznaczeń geodezji, jak wszystko miało iść,
A teraz karczowanie krzaków i wyorywanie łąk wszędzie ma się odbywać.

Są wakacje - lipiec i sierpień,
Szkoła w zapomnieniu bez nauki cierpień.

Biegamy po wiejskich zakamarkach, nic o niczym nie wiedząc,
A tutaj ni stąd ni zowąd jadą przez wieś Tatry, my je śledząc

Biegniemy za nimi aż do ich celu,
A jest nas czterech, niewielu.

Tatr aż pięć na platformach wiozą dety*,         
Czujemy zapach benzyny, biegnąc za Tatrami*.
Ale będzie wesoło i fajnie. O rety!

Pod górkę piaszczystą, kierowcy zmieniają na niższy napęd bieg,
Z rur wydechowych ciepły dym bije po gołych nogach
i zawiewa po głowie, aż włosy stają dęba.   
                       
Kończą Tatry kurs na końcu wioski tu gdzie stał młyn
Będzie baza: będą stać dety, pługi, sprzęt do karczowania,   
ropa i silnikowe oleje, płyny.     

Dety zapalone przez mechaników zjeżdżają z platform Tatr, warkot niesamowity!
A nam wiejskim smykom, nawet z zapachu spalin zachwyty.

Oj, będzie się działo...

Objaśnienia: Tatrami* - Tatra - czeski samochód ciężarowy.
dety* - det - radziecki ciągnik na gąsienicach używany do melioracji łąk,
jak i do karczowania krzaków.



    KARCZOWANIE  I  WYORYWANIE  ŁĄK


Dety już są w bazie przygotowane do pracy,
Mechanicy sprzętu po wsi są zakwaterowani.
My wiejskie chłopcy nie jesteśmy, jak z miasta tacy,
Co by nie zaciekawić się, gdy żyjąc na wsi mamy to podarowane.   

Mechanicy rozpalają dety i ruszają na łąki,
Najpierw w mieleszkowskie, bo tam najmniej do karczowania.
Zające, ptaki spłoszone uciekają, hałas to nie kwiatów pąki,
Co do tej pory tylko tym w naturze podmokłych łąka zapachem woniała.   

Tam, gdzie brak zakrzaczenia, dety już orzą łąkę -     
Na trzy pługi przewracając darń
I z zieleni coraz większa przybywa czerń,
Co ku niej przyciąga niejedną za glizdami nawet kawkę.

Wron mnóstwo przybyło z pobliskich olch na darń odwróconą,
Wnet za pługami podążają za świeżą bruzdą.
Naturalna przyroda, która dzisiaj od pługów kona -
Jutro wyrośnie koniczynka, co tylko rozpinać koniom uzda.

Ale zanim do tego dojdzie - czasu do drugiego lata upłynie.
Tymczasem spod pługów, co w trawie żywe nic nie ujdzie,
Z orką wszystko prawie zginie!

Na nic kijem oznaczone gniazda skowronków,
Jeszcze przed orką z natury usposobienia tego dokonywałem.
Choć lęgi na ziemi nie są stonką, od dzisiaj nie będzie skowronków,
Które tylko na niebie na wdechu i wydechu swoją zagładę będą opłakiwali!

Skowronkom i innym ptaszętom dzisiaj pogrzeb,
Którym melioracja stała się na przeszkodzie uwić gniazdka na ziemi.
A ludziom nadejdzie zysk w rozwoju pogłowia,
Kiedy zbiorą pierwsze pokosy miękkiej pierwiastki* trawy,
A w drugim pokosie miękkiej atawy*.
Zimą wołając nowego przysmaku, zaryczy niejedna morda krowia.

Zanim do tego dojdzie, do przyszłego roku czasu upłynie.
A teraz orka wre, aż ciekawie popatrzyć!
Tutaj bliżej nas det karczuje krzaki i wyciąga na linie,
Obok drugi det widłakiem korzenie wyrywa...
Ciekawie jest i chce się rzec:

Hałas rozległy po całej mieleszkowskiej dolinie,
Zapach spalin i ciepło bijące z silnika przyciąga nas nowością.   
Obok rzeka, która obfita w miętusy, sumy, szczupaki,
Dzisiaj niechaj sobie cicho płynie,
Bo teraz dety i orka jest lepszą ciekawością.

Słońce niemiłosiernie z nieba praży,
Temu na beztroskim ciele mamy tylko przewiewne spodenki.
Zatem każdy z nas na boso pochodzić po świeżej orce dla ochoty marzy,
Co z rozgrzanego słońca ulga dla stóp z dotychczasowej upalnej udręki.   

Gdy zbliżyliśmy się do pracujących detów na dwa kroki
I gdy mechanik-operator dodał gazu, to aż zadrżały szczęki,
Ale to nam żadne utrudnienie, a tego uroki,
Choć mając tak sporo hałasu z lewej i prawej ręki.   

Ciekawie i wesoło jest i nie dziko jak wcześniej,
Kiedy tutaj jeszcze było tak jak natura ukształtowała.
Szkoda, że ptakom stało się boleśniej,
Gdy wkraczająca gwałtem mechanizacja rozwoju zawitała:

Jeden det orze, drugi karczuje olchowe krzaki,
Trzeci ugniata wałem zoraną łąkę...
Gniazdujące na ziemi wyniosły się stąd, a drzewne przybyły ptaki,
Krów nie ma, to nawet wyniosły się komary i bąki.

Mijają dni i tygodnie - melioracyjne roboty wrą wkoło...
Chłopi z całej wsi cieszą się zgodnie,
Że choć obecnie jest czarno,
Na jesień będzie zielono i wszędzie łąka.   

Tak samo będzie się działo w "pańskim błocie",
Na "ślewczyźnie", w "okrągłym błocie"
Te obszary należą do mojej wsi Cimanie.   
Mechanicy detami wyorzą łąki, zasieją trawy w pocie,
A wieś po tym będzie zbierać obfite pokosy,
Mając bogate pastwiska długimi latami.

Objaśnienia:  pierwiastki* - pierwiastka - pierwszy pokos łąki.
atawy* - atawa - drugi pokos łąki.



                             ZASTRZELENIE  PSA   
                                   

Podczas melioracji łąk, jak wiadome, że musi stacjonować baza sprzętu mechanicznego,
która jest nieodzowna, żeby oczyścić teren z zakrzaczenia. A następnie sprzętem
adekwatnym do tego sprowadzonym przez przedsiębiorstwo melioracyjne, które
ma siedzibę aż w samym Białymstoku oddalonym o pięćdziesiąt pięć kilometrów stąd.
Co do rowów melioracyjnych, to już wcześniej dokonywano robót tych, żeby przed
zmelioryzowaniem łąk spływała woda i osuszył się teren, co by z lepszą możliwością
mógł wchodzić ciężki sprzęt i już tak nie był narażony na łatwe ugrzęźnięcie ciężkich
detów, które będą królowały w terenie, wczoraj dość jeszcze podmokłym, dzisiaj już
na tyle osuszonym, że nie istnieje taka, jak pierwotna możliwość zagrożenia, że będą
grzęzły nagminnie maszyny ciężkiego sprzętu melioracyjnego. A kiedy stacjonuje baza
sprzętu melioracyjnego, to i przede wszystkim muszą być operatorzy, którzy obsługują
ten sprzęt. A zarządzać bazą, jak i robotnikami maszyn melioracyjnych na terenie,
gdzie odbywać się będą roboty, przyjeżdżać będzie przynajmniej raz w tygodniu
kierujący tym terenem, jak postępują roboty do przodu. Ten sam właśnie kierownik,
myślę, że nie jest odosobnieniem w jego kierowniczym statusie, mając zamiłowanie
do myślistwa. Po prostu posiada strzelbę myśliwską, taką jaką posiadają myśliwi
z Koła Łowieckiego, którzy zimą w nagonce strzelają do zajęcy. A teraz w okresie
letnim może polować na dzikie kaczki, które, idąc wzdłuż rzeki, bez trudu można
zawsze napotykać. Podczas stacjonowania bazy melioracyjnej w naszej wiosce,
kierownik gdy miał chęć, brał dubeltówkę i szedł nad rzekę na polowanie kaczek.
Po drodze mógł sobie ustrzelić zająca, jeśli napotkał. I chociaż jest pora letnia i nie
poluje się na zające, to kto tutaj może mu zabronić, tym bardziej zgłosić do Związku
Łowieckiego, czy tam gdzieś indziej. Ma strzelbę na zające, kaczki, a nawet i na psy,
które przypadkiem szwendają się, i bez różnicy i nawet na tego psa, który przypadkiem
wraca do budy w swoim gospodarstwie, wcześniej spuszczony luzem na polu.
I tak tutaj w tym przypadku stało się. A mianowicie, akurat w tym czasie jestem w
tym miejscu, gdzie stacjonuje baza sprzętu melioracyjnego i gdzie przebywa kierownik
kwaterujący u gospodarza, który akurat również i udostępnił teren na bazę melioracyjną.
Nagle tak się składa, że pies biegnie polną drogą, która prowadzi z łąki i pola gospodarza
naszej wioski. Ta właśnie polna droga wychodząca z końca wsi prowadza nas do szkoły,
zanim dojdziemy do rzeki, a już później ścieżką wzdłuż rowu wśród olszynowych krzaków,
łąk, znów polną dróżką, polną ścieżką aż w końcu brukowaną ulicą przy krawężniku
już we wsi Starowlany, gdzie jest tak nielubiana szkoła. Tą właśnie polną drogą biegnie
pies stolarza, bawiony jako "misio", który z mojej historii jest mi znany - z którym miałem
niemiły przeżyty incydent, kiedy to jeszcze pasłem krowy u stolarza na górze tzw.
Waciowym*. Akurat ten pan kierownik bazy melioracyjnej jest w tym czasie na podwórku,
myje ręce, twarz i szyję w misce stojącej na krześle. Po zauważeniu drogą polną
przebiegającego psa, porzuca mycie się i nagle jak z procy wystrzelony zerwał się
z miejsca i biegnie do domu, po czym wybiega z dubeltówką, staje w rozkroku, żeby
dobrze wycelować dubeltówką w kierunku przebiegającego psa, skoro odległość jest
z dobrych 50 metrów, a może i więcej, po czym z dubeltówki wypala w kierunku psa!
Echo rozbiegło się po polu, wsi, łąkach, krzakach i niebie! A pies jakby niezrażony,
jakby tym się nie przejął, jakby to zlekceważył, czy jakby będąc głuchy, biegnie dalej
w kierunku swojego gospodarza zabudowań. Widząc to myśliwy, że nie trafił psa,
i my wszyscy, którzy jesteśmy świadkami tego niecodziennego wydarzenia, widzimy
jak myśliwy ponownie z wielkim zaangażowaniem w to co robi próbuje, a raczej nawet
jak najmocniej stara się wycelować dubeltówką w kierunku przebiegającego psa.
Łapie głębszy oddech, staje szerzej w rozkroku, niż za pierwszym razem, lufę dubeltówki
kieruje za biegnącym psem, wciąga głęboko oddech, aż wreszcie z drugiej komory
wypala! Zanim huk się rozszedł po całej okolicy, pies padł na ziemię jak ścięty z nóg!
Dymek poszedł z lufy, po czym myśliwy opuścił dubeltówkę ku ziemi, odwrócił się
uradowany i poszedł do domu, oparłszy dubeltówkę na prawym ramieniu.
Po tym incydencie poczułem się przerażony, takiego czegoś jeszcze nie widziałem,
boję się czy czasami myśliwy nie strzeli i do mnie?! Tymczasem pies leży na polnej
drodze bez ruchu, z pewnością jest nam wiadome, że pies już na pewno nie żyje.
U wszystkich nas, którzy jesteśmy świadkami tego niegodziwego wydarzenia,
którego dopuścił się myśliwy, czujemy zaniepokojenie i nie rozumiemy, jak człowiek
ot tak sobie za nic, dla samej podłej satysfakcji może strzelać do psa i po prostu
najprawdziwiej zastrzelić go? Dla nas ludzi wsi, którzy żyliśmy, żyjemy i będziemy
żyć wśród domowych zwierząt, jest nie do pojęcia, żeby być takim bydlakiem, żeby
tak sobie dla samej rozrywki i przyjemności strzelać do domowych zwierząt, którym
jest pies. Przecież ten zabity pies nie miał ani żadnej choroby, ani nie miał żadnej
wścieklizny, dowodem jest nawet to, że jeszcze tak niedawno przecież ugryzł mnie
i nic z tego mi nie było prócz strachu, którego mocno się najadłem. Poza tym no i krew,
która spływała mi po ramieniu aż do łokcia. Chociaż z tego incydentu, którego dopuścił
się myśliwy, było wielkie w nas zdziwienie, jak to tak sobie za nic można z dubeltówki
można strzelać do psa. Ale oprócz zdziwienia i zaszokowania, nikt z nas nie odważył
się odezwać do myśliwego. Myśliwy najzwyczajniej o tym wiedział, dlaczego tak postąpił?
Nawet gospodarze tego domu, w którym kwateruje się myśliwy, nie odważyli się zwrócić
mu żadnej uwagi. A to z tych przyczyn, że w tym czasie w którym ma miejsce to wydarzenie
zastrzelenia psa przez myśliwego, rozumienie jest takie, że do każdego wałęsającego psa,
myśliwy ma prawo i może strzelać. Pies nie był nikomu zagrożeniem, po prostu najzwyklej
wracał do własnej budy. O tym także dobrze wiedział i myśliwy, ale najzwyczajniej chciał
się zabawić. No i zabawił się, zabijając psa. Po tym niecodziennym nazwijmy przykrym
incydencie już trochę upłynęło czasu, ale emocje z wydarzenia jakie miało miejsce jeszcze
w nas nie wygasły prócz z pewnością myśliwego. On usatysfakcjonowany zastrzeleniem
psa, może już leży w łóżku i odpoczywa? A my nadal wszyscy jesteśmy jeszcze przed
domem spod którego myśliwy strzelał do psa. Czekamy co się wydarzy dalej?
Kiedy zza pagórka od wsi pojawiła się właścicielka tego zastrzelonego psa, która jest
siostrą stolarza. My także świadkowie tego wydarzenia spod domu na wprost przez
pole uprawne z dobrych 50 metrów podeszliśmy do drogi, gdzie leży zastrzelony pies.
Kiedy właścicielka już doszła do psa i zobaczyła, że pies nie żyje, zaczęła płakać,
jak to robią dzieci, które utracili psa, chociaż jest jak najbardziej dorosłą osobą.
Płacze nad tym psem, jakby utraciła jakiegoś najlepszego przyjaciela.
Po jakimś czasie ubolewania nad zabitym psem, zostawia martwego psa i idzie
w kierunku własnego domu. Upływa krótki czas, po czym wraca z bratem stolarzem
furmanką. Wkładają psa na furmankę i odjeżdżają w kierunku własnego gospodarstwa.
Ja także idę za nimi, żeby obserwować, co będzie dalej? Wjeżdżają na podwórko
i przez obejście wprost za stodołę, gdzie grzebią psa zakopując go w ziemi.
Stolarz, tym bardziej siostra stolarza, która tak mocno przeżywa zabicie przez myśliwego
psa, chociaż przeklina myśliwego i nim gardzi, krzyczy w czasie zbulwersowania na cały
kobiecy głos! Ale ani ona, ani jej brat nie odważył się, żeby przyjść do myśliwego i mu
wszystko wygarnąć, co zrobił, co o nim myślą, iż oni także dobrze wiedzą, że myśliwy
miał prawo strzelać do psa biegającego luzem. Moim zdaniem myśliwy ten był zwykłym
debilem, któremu zabicie psa było zwykłą zabawą i praktyką w wprawie celowania
do istnień żywych, jakim był przypadkowy pies.

Objaśnienie: Waciowym* - Waciowe - nazwa pastwiska, które pochodzi od imienia rolnika
Wacława, który jest w części tego pastwiska właścicielem.

9 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2021-02-21 12:52:00)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA


      KRYJÓWKA  PORZECZKOWA   


Chłopcy z miast, żeby sobie pokurzyć,   
Muszą chować się poza węgłami
Lub biec jeszcze gdzieś od domostw dalej, żeby stworzyć
Ustronne miejsce gdzieś nad rzeką wałami. 

Tym gorzej, jeżeli im się zechce darmowych porzeczek,   
Trzeba zapędzać się powiedzmy na ogródkowe działki
I to w dodatku stosując zabawę domowych ucieczek,
Przemierzając nieraz miasta różnych odległości kawałki.   

U nas na wsi jest jak w raju
Wszystko na miejscu i za darmo. 
Porzeczki rosną nawet w olchowym gaju,
Że nie tylko ludziom, a i ptakom zwłaszcza są obfitą karmą. 

Zatem kiedy jesteśmy lub jestem w olszynach,
Na pamięć wiemy, wiem gdzie czerwone porzeczki.
Nie chodzimy, nie chodzę w Gdańsku po tramwajowych szynach,
A buszujemy, buszuję w porzeczkach nad pięknym brzegiem rzeczki.   

Syreny straży pożarnej lub karetek pogotowia 
Nie wyją zbliżając się do miejskich przecznic.
Jedynie spragnione wody ryczą zwierzęta bydlęcego pogłowia,
Lecz tego nie można zamienić ze wsi na nic.   

Nawet za wieczorne rozbłyski neonów,
Nawet za morze fal szumiących.
Co mi tam, masa świecących żarówek
I na morzu statków światła połyskujące. 

Tutaj, gdzie porzeczki przy zabudowaniach
Lub wśród sadu rosną zlaną gęstwiną.
Tutaj, gdzie ptaki ukryć się chcą do snu po dziennych śpiewaniach
I tutaj, gdzie wszystko nie jest ludzką winą.   

A jak darem Bożym
Z natury życia jest nam dane.
My jak zwierzę, kury domowe
w gąszczu porzeczkowych krzaków się schowamy,   
Że nawet przechodzący gospodarz nie wie skąd dym i co jest zgrane. 

Że skąd ten swąd dymu z papierosa?
A że jest niepalący, bardziej wyczuwa -
Stoi, rozgląda się, wciąga powietrze do nosa,
My cicho sza siedzimy, skoro strach w nas czuwa. 

Kiedy odchodzi nic nie rozeznawszy,
My ukryci w gąszczu dalej zajadamy porzeczki -
Gęby pełne soczystych porzeczek napchawszy,
Co po tym z gąszczu przez płot do ucieczki. 

Z gębami roześmianymi,
Że nie odkrył nas właściciel porzeczek.
Do tego zachęcało nas nie raz dniami innymi,
Lecz siedząc, zawsze byliśmy gotowi do ucieczek. 

Gdyby sąsiad nas odkrył, że my na jego własności buszujemy
Zajadając porzeczki bez żadnej jego zgody.
I że jego córkom przez to porzeczek ujmujemy,
To nas jak psów kijem pogoniłby z zagrody,
Może i nawet w ręku z kamieniem, i nikt nas by nie obronił,
A i jeszcze za karę rodzic do roboty by pogonił.   



      W  PAPIERÓWKOWYM  SADZIE 


W papierówkowym sadzie podczas wakacji,
Zwłaszcza na przełomie lipca i sierpnia,
Kiedy dojrzewają papierówki, na jabłoniach mamy stacje;
Do ukrycia siebie, pokurzenia papierosów i do papierówek zajadania. 

Raz to na jednej jabłoni,
Drugim razem to na innej,
Jeszcze innym razem na następnej, co nas ochroni
Ukryć swoją obecność tym niemniej.   

Skoro jest taka babcia, biologiczna babcia Rysia kolegi, 
Która cudzych głodomorów jabłek przegania.
Zatem czając się w skryciu między budynków szeregi,
Hopsa na jabłoń, gdy babcia wzrokiem na sad nie spoziera.   

Jabłoń jest tak w liście gęsta, że aż ciemno, choć w środku dnia,
Ale jako odwrotnie, jak wieczorem pod latarnią. 
Babcia, która po podwórku szwenda się, nie mając żadnego pilnego zadania,
Nigdy nie jest świadoma, że jabłoń swoją gęstwiną nas ochrania. 

Kurzymy w ukryciu papierosy Sporty,   
Dym się kotłuje ze środka jabłoni
I pnie się w górę już nad jabłonią wiatrem rozdarty, 
I raz po raz z powiewem na łąkę jeden drugiego goni.   

Kiedy już mamy dość papierosowego dymu,
Na przekąskę, jak małpki wyszukujemy dojrzalsze papierówki; 
Jemy kęsami obracając w takt koła, mieląc szczękami do rymu.
Nic nie świadoma babcia na progu domu strzeże sadu, z rezultatem wdówki.   



                        GOŁĘBIE  DOMOWE   
                                [ wstęp ]


Króliki od wujka już mam, karmię je mleczem i koniczynką, której za stodołą cała zagroda. 
Wiosną i latem nie raz deskami ogrodzę mały kawałek trawiastego podwórka najbliżej,
jak jest to możliwe klatek króliczych, które się znajdują przy stodole. Królików mam już
sporo z kilkadziesiąt, najbardziej cieszą małe, które już samodzielnie dobrze jedzą trawę
i już nie ssą matek. Króliki kicają z matkami. Obok przy ogrodzeniu leżę i im się przyglądam...
Tak bawią się często chłopcy wiejskie podczas wakacji nie uganiając się po Gdańsku za
tramwajami, a na wsi są wśród królików lub gołębi, hodując je, przyglądać im się, gdzie
po tym w późniejszym wieku życia niejedna osoba będzie bardziej kochała naturę przyrody
lub przynajmniej będzie ją rozumiała. A jeszcze czasami, ktoś może z ukształtowanym
charakterem będzie skłonny do polubienia natury przyrody i do pokochania jej, z czego
może mieć natchnione zalążki do poezji, jak powiedzmy ja jestem tego przykładem. 
Otóż charakter człowieka kształtuje się już za dziecka, jak w tym przysłowiu:
"Czego Jaś się nauczy to Jan będzie umiał." Z królików radość i korzyść mam ja, ale i przede
wszystkim mają rodzice, iż rozmnożyłem taką sporą ilość królików, że część ich z rodzicami
załadowałem do klatki i rodzice zawieźli do Sokółki podczas poniedziałkowego targu na skup.
A więc prócz chłopięcej zabawy, radości z królikami stała się jeszcze korzyść materialna.
Co do hodowli to jest żaden koszt zwłaszcza wiosną, gdy trawy wkoło mnóstwo.
Gorzej i trudniej jest w zimie, gdy trzeba karmić owsem, czy nawet surowymi ziemniakami,
brukwią, kapustą oraz sianem przede wszystkim. Ale za uzyskane ze sprzedaży królików
pieniądze za które rodzice mogli kupić nam rodzeństwu na przykład półtrampki, buty do
szkoły, a zwłaszcza do jedzenia białej kaszanki lub czarnej, każda smakuje, jak w Gdańsku
kuzynowi szynka. A już jest całkiem miastowy sokólski rarytas, gdy rodzice kupili wędzoną
makrelę lub jeszcze bardziej, gdy dorsza, to tak smakował ogromnie, że nawet na koniec
i skórę zjadło się, raczej połknęło się po długim żuciu. Przelewek nie ma. Jedzenie z Sokółki
smakowało tak, że pamiętać będę całe życie. Albo biały chleb tzw. "kuźniczański"*,
który jest bardzo miękki, świeży i smaczny. Chleb swojski, choć może jest jeszcze lepszy,
ale codziennie jedzony przez kilkanaście lat, już tak nie smakuje, jak nazwijmy chleb
"państwowy"*. Chleb biały smakuje lepiej, bo jest w domu rzadkością, tylko wtedy,
kiedy rodzice są w Sokółce lub w Kuźnicy, czy Sidrze, to kupują. W przeciwieństwie do
mnie, kolega Rysio, chleb biały ma na co dzień, gdyż jego ojciec pracuje w Gieniuszach
na przeładunku kolejowym desek z ZSRR, to co dzień lub co drugi dzień świeży chleb
przynosi do domu. A zatem, Rysiowi obrzydł chleb biały. Mnie przeciwnie obrzydł czarny.
Stąd, Rysio woli jeść chleb czarny. Ja wolę jeść chleb biały. Zatem pajdami często
wymieniamy się, kiedy tylko przyjdzie na to smak i możliwość wymiany poza wiedzą rodziców.

Objaśnienia: "kuźniczański"* - chleb pieczony w piekarni w Kuźnicy Białostockiej.
"państwowy"* - chleb kupowany w sklepach spożywczych.



     BUDOWA  GOŁĘBNIKA


Króliki już się hoduje od paru lat,
Ale dla chłopca wiejskiego to za mało.
Choć z ich radości i zysku ma się szmat,
Teraz już gołębi się zachciało.

Skoro chęć przyszła posiadać gołębie,
Czas najwyższy zbudować gołębnik -
Zbieram deski, szykuję gwoździe, mobilizuję siebie
I kolegę młodszego Adama, który będzie pomocnikiem, jak niezbędnik. 

Stodoła jest dobrym odpowiednikiem,
Stoi wybudowana już od paru lat.
Adam, który jest moim wspólnikiem,
We wszystkim pomaga mi jak brat.   

Zatem co potrzebne i niezbędne
Targamy na rusztowanie, gdzie przy szczycie leży chrust.
Chodzenie po rusztowaniu nie może być błędne,
Bo można szybciej spaść: O, Boże, niż wypowiedziałoby się to z ust.   

Adam na klepisku, ja na rusztowaniu;
Podaje deski, rzuca młotek, mówi: - Łapaj!*
Stoję na belce, jak cyrkowiec, nogi drżą, równowaga w zachwianiu,   
Lecz do Adama mówię: - Tę deskę teraz podaj! 

Przedmioty stolarskie i materiał leży na chruście,
Z chrustu wejść na krokwi poprzeczkę jest łatwiej,
niż z klepiska na belkę i rusztowanie.                                             
Z drugiej strony tym niemniej trudniej,
skoro wiszę na krokwi, jak nietoperz
I aby znaleźć się na wierzchu jej, trzeba przekręcić się, 
jak papuga, a to trudne zadanie.   
                                   
Ale nic trudnego dla chcącego, tym bardziej mnie chłopcu wiejskiemu,
Co setki razy już na drzewie podobne akrobacie wyczyniałem.
Trudniej będzie zbudować gołębnik, czego już się podjąłem,
jako chłopiec zadaniu wielkiemu                             
I na tym nie poprzestanę, aż zadowoli mnie budowa finałem. 

Zatem dopóki to się nie stanie faktem,
Tymczasem: kładę między krokwi pierwszą deskę,
Najszerszą, co już staje się pierwszym aktem,
Kiedy stojąc już na niej, przybijam gwoździami,
która wychodzi poza krokwi progiem i żeby ją uciąć,
gwoździem rysuję kreskę. 
                           
Ta deska nie tylko jest początkiem gołębnika
I zarazem nie tylko budowy fundamentem i filarem,
Wystający jej koniec poza krokwie, posłuży za czynnika
Na której przebywać będę obserwując gołębie, które staną mi się darem.
                                                           
Służyć także będzie, aby z rusztowania,
Kiedy zwłaszcza pod nią chrustu będzie za mało -
Łatwiej i lżej było się wspinać i przebywać na niej do gołębi podglądania.
Pomyślane tak, żeby wszystko ręce i nogi miało.   

Czas wakacyjny w środku, lato w pełni,
Pod dachówką piekielnie gorąco i duszno.
Ale my dwaj chłopcy dzielni,
Nie rezygnujemy z wybranej drogi,
którą nam wybrać było słusznie. 

Deska po desce, deska do deski
Złączone do siebie przybijamy do krokiew.
Echo rozchodzi się po stodole, wesoło nam, jak w filmie czeskim.
A obserwatorem nas jesteśmy tylko pod jaskółek okiem.

Które od drugiej strony szczytu stodoły   
Pełnią powinność swoich lęgów,
Niczym nie zdziwione i nie przestraszone, że Miecio i Adam
Piłują deskę, walą młotkiem bez żadnych względów.

Podłoże spodu gołębnika jest już gotowe,
Siedzimy na nim, choć ze śmiechem, odpoczywamy...
Deski, które na gołębnik poszły, mimo zbędne stare lecz twarde jak nowe, 
Skoro tak, to przebywając tu bezpiecznie się poczuwamy.

Teraz sięgamy po inne deski i wymierzamy
Do obicia krokwi bocznej, co jest w trójkącie;
Zaczynając od lewa i prawa, na środku wejściowe drzwiczki damy,
Którymi wchodzić do gołębnika będę w każdym
za chcianym dniu i w potrzebnym momencie.

Tak wybudowany powstał mój gołębnik,
Który jest wyczynem moim i przy pomocy kolegi Adasia.   
Po tym wyciąłem otwór w szczycie stodoły,   
Przybiłem wystającą na zewnątrz deseczkę,
Aby już w hodowli gołębiom służyła przy wychodzeniu i powrocie.                                                         
Teraz tylko pozostało ustalić z kolegą Rysiem po zakup gołębi wycieczkę.



                    ZAKUP  I  HODOWLA  GOŁĘBI


Gołębnik budowałem z młodszym kolegą Adamem, a po zakup gołębi wybrałem się
z rówieśnikiem kolegą Rysiem. Jest niedziela przed zachodem słońca.
Mając po pięć złotych w kieszeni tyle ile kosztuje parka gołębi, idziemy do sąsiedniej
wsi Achrymowce, żeby kupić od kolegi Stasia po parce gołębi. Idąc jeszcze przez wieś,
dziewczynki i chłopcy rówieśnicy biegają poza budynkami bawiąc się w chowanego.
Nam dzisiaj ta zabawa nie w głowie, mamy wymierzony inny cel, który był już od
dłuższego czasu zaplanowany. Z wiejskiej drogi wychodzimy na żwirowy gościniec,
żwir, a nawet drobne kamuszki chrupią pod trampkami, ale nas to nie zraża.
Słońce już zachodzi, niebo poczerwieniało roztaczając się po całym zachodzie nie
tylko dodaje życiowego kolorytu nam, ale i ochładza nasze rozgrzane ciała, akurat
w tym miejscu, gdzie na prawo i lewo olchowe krzaki. W nich słowiki na wieczór
tak pięknie śpiewają, aż z tego niesie nas ochoczo przed siebie. "kulewszczyzna"*, 
w której słowiki śpiewają, jest już za nami, wieś Achrymowce przed nami, gdzie
na samym początku wsi skręcamy w prawo do pierwszego gospodarstwa.
Z lewej strony gościńca całe siedlisko aż po miedzę jest krowim pastwiskiem.
Wchodzimy na podwórko, gdzie jest pierwszy dom, na środku podwórka studnia,
na lewo obora, na wprost od studni stodoła, w której w szczycie jest gołębnik!
Stasio, hodowca gołębi, szwenda się po podwórku, jego mama doi krowy, ojciec
karmi świnie, z obory dochodzi donośne kwiczenie na całe podwórko.
Kury chodzą po podwórzu i dziobią trawę, koguty przeciwnie depczą kury, a po
fakcie erotycznym tym pieją, gęsi też skubią trawę i gęgają, pies zajadle szczeka
i biega przy budzie na ile łańcuch mu pozwala. Słońce już zaszło, gołębie jeszcze
na dachu i gołębniku. Stasio powiedział: 
- Trzeba jeszcze trochę poczekać... 
Siedzimy przy studni, czekamy... Ciemni się powoli, a gołębie jakby coś przeczuwają,
nie wracają do gołębnika. Czekamy dalej, nie mamy wyjścia, w spokoju stoimy przy
studni... W kieszeni spodenek palcami przewracam pięć złotych, które za pół godziny
wydam, ale za to będę miał parkę gołębi. Wreszcie ciemno się zrobiło na dobre
i wszystkie gołębie powchodziły do gołębnika! Stasio powiedział:
- Poczekajcie jeszcze trochę... 
Pójdę do gołębnika.
Poszedł do stodoły. Po kilkunastu minutach wraca z parą gołębi w rękach i z drugą
parą za pazuchą w zapiętej marynarce. Mnie podaje pierwszą parę, którą trzymał
w rękach, koledze Rysiowi wyjmuje spod zapiętej marynarki drugą. Trzymam gołębie
w rękach, samca, który jest koloru stalowego, wkładam za marynarkę, samiczkę,
która jest koloru białobrązowego z białym kolorem na główce, trzymam w rękach
tak aby nie uciekła, ale tak delikatnie, żeby mogła swobodnie oddychać.
Trzymając samiczkę w rękach, od razu nazwałem ją: "białą główką".
Czuję jak ze strachu wali serce, aż mi jest jej żal, ale o wypuszczeniu i zwróceniu
wolności nie ma mowy. Nie po to tutaj przyszliśmy. Natomiast kolei samiec, którego
trzymam za marynarką, czuję jak się wierci tak jakby było mu brak powietrza.
Rozumując to, od razu odsłaniam mu tylko samą główkę tak, żeby mógł patrzeć
na świat i swobodnie oddychać. A zatem Stasiowi za parkę gołębi zapłaciliśmy po
pięć złotych i ruszamy w powrotną drogę ucieszeni i uradowani, że będziemy mieć
gołębie. Co tam mieć, będziemy hodować gołębie... Wracając powrotną drogą,
ale już z parkami gołębi, radość i wesołość na ustach i w sercu jak u mnie, tak i u
kolegi Rysia. W dodatku do tej wesołości słowiki w powrotnej drodze jeszcze
bardziej są śpiewane, niż idąc po gołębie. We wieś starsi ludzie siedząc na ławkach
przy płotowych, widząc nas, że trzymamy obydwa po gołębiu w rękach, pytają: 
- Dzie wy ble?
[ - Gdzie wy byliście? ]
- Skolko majacia hałuboł?
[ - Ile macie gołębi? ]
Jednocześnie odpowiadamy im:
- W Achrymałcach kupili pa pary hałuboł. 
[ - W Achrymowcach kupiliśmy po parze gołębi. ]
Podbiegają do nas dziewczynki i chłopcy rówieśnicy, pytają:
- Pokażecia szto majacia? 
[ - Pokażcie co macie?! ]
Pokazujemy. Mówią do nas:
- Ale pieknyja hałube.
[ - Ale piękne gołębie. ]
- Skul majacia?
[ - Skąd macie? ]
Odpowiadamy:
- Kupili ad Stasia w Achrymałcach. 
[ - Kupiliśmy od Stasia w Achrymowcach. ]
I tak wesoło przeszliśmy trzy czwarte wsi, gdzie już znajdują się nasze domy. 
Kolega Rysio z uśmiechem na twarzy poszedł w kierunku swojego gołębnika.
Ja idę w kierunku swojego gołębnika, nie z gorszym uśmiechem wchodzę w swoje
podwórko, rodzeństwa nie widzę, może są w domu lub gdzieś po wsi biegają z
innymi rówieśnikami. Ale za to na podwórku jest stryj, widzi że trzymam w ręku
gołębia. Z kijem służącym mu do pomocy przy chodzeniu, utykając na nogę,
z uśmiechem na twarzy, pośpiesznie kłysztyku, kłysztyku, kłysztyku zbliża się do mnie.
- Wo, hałube majasz!
[ - O, gołębie masz!
- Pakaży?
- Pokaż?
Pokazuję stryjowi samiczkę, trzymam w rękach. Stryj uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Za marynarkaj aszcze maju hałuba samca. 
[ - Pod marynarką mam jeszcze gołębia samca.   
Nie pokazuję stryjowi, ręce ma zajęte, trzyma samiczkę białobrązową z białą główką.
- Skul uział?   
[ - Skąd wziąłeś? ]
- Kupił w Achrymałcach.
[ - Kupiłem w Achrymowcach. ]
Po tym czasie tylko pozostało wejść do stodoły, stryj uśmiechnięty, utykając na nogę
kłysztu, kłysztu, kłysztu za mną. Samiczkę wkładam za marynarkę po drugiej stronie
przed wchodzeniem do gołębnika, żeby mieć wolne ręce. Jest już ciemno, w stodole
nie ma światła, ale co tam dla mnie, kiedy budując gołębnik dziesiątki razy wdrapywałem
się po zagrodzie przy słupie i jak zwinna małpka wchodziłem na belkę, następnie już
pestka po rusztowaniu na leżący chrust, z chrustu jak akrobata na deskę, która wystaje
z gołębnika, otwieram gołębnik i wypuszczam gołębie. Wodę i ziarno zboża przygotowałem
wcześniej. Wyjście od szczytu z gołębnika zastawione przed ucieczką gołębi, zamykam
drzwiczki gołębnika od środka stodoły i wracam do domu, skoro teraz już jest ciemno.
Napatrzyć się na gołębie muszę odłożyć do jutra. Podczas oswojenia gołębi w gołębniku
przed otwarciem gołębnika i wypuszczeniem na wolność, chodzę do gołębnika po kilka
razy dziennie - przyglądam im się, noszę po kilka razy pokarm, wody to wystarcza na
dłużej. Z niecierpliwością trzymałem gołębie zamknięte w gołębniku tylko trzy dni - po czym
wypuściłem gołębie na wolność, choć z dużą obawą, że wrócą do poprzedniego właściciela?!
Zaryzykowałem, będąc spragnionym gołębi nie w gołębniku, a na dachu stodoły i zwłaszcza
w powietrzu. I się nie pomyliłem, gołębie tak szybko wypuszczone, jednak nie uciekły mi
do rodzinnego gołębnika, choć na wprost odległość jest z półtora kilometra, co nawet bez
mgły widać dobrze stodołę w której dotychczas gołębie posiadały gołębnik i się chowały.
Gdyby to były gołębie stare, z pewnością powróciłyby po trzech dniach trzymania w innym
odosobnieniu w rodzinne miejsce. Ale młode, które przed zakupem, dopiero przy gołębniku
uczyły się latać, zostały. A więc mam już wymarzone gołębie, choć tylko na razie parkę,
ale to zawsze w sumie gołębie. Kilka razy na dzień wdrapuję się do gołębnika, aby je
poobserwować, jak znajdują się w gołębniku. Obserwuję je tym bardziej, kiedy są na dachu,
a jeszcze tym bardziej, kiedy są w locie... Króliki już poszły w odstawkę, tylko co je karmię,
ale czas wolny poświęcam wyłącznie gołębiom... Klawo jest jak cholera. Ty masz tak samo
w Gdańsku, Warszawie, Szczecinie, Poznaniu, Wrocławiu i w Białymstoku?
 
Objaśnienia: "kulewszczyzna"* - z jednej i drugiej strony drogi krzaki olchowe zwane
"kulewszczyzną".



           GRZYBY


Wieś cicha i spokojna, tu i ówdzie z domów
Z wiatrem płyną zapachy pieczonego chleba.
Na niebie pogoda ciału upojna
I nic nie wskazuje w nadejściu gromów.

Zatem do lasu na grzyby pójść trzeba,
Kosz w ręku, w nogach ambicja,
Droga podążaniem nie karą, a satysfakcją.
Skowronek śpiewa nad głową,
Pola w słońcu błyszczą się "pożnią"* zbożową.                         
Przydrożny młody las pachnie sosnową żywicą.
Chłopi z konną orką do podorywki* w wysiłku z krwawicą. 
                       
Pola, ścieżki i polne dróżki
Zalęgnięte cykaniem polnych koników.
A wtem radośnie stąpają nasze nóżki,
Wszystko co widzimy i słyszymy mamy za wspólników.

Wchodzić do lasu jest tak miło,
Cień rześki i zapach panuje.
Od kołyski z naturą przyrodą się zżyło,
Nie znając miasta i jego hałasu, 
Który co dzień w nim się znajduje.

Idąc leśną dróżką, tutaj przy nodze,
Rośnie kozak, obok kurka.
Tu, tam oczami wodzę,
Widzę tam dalej wysypała się kozaków chmurka.

A kiedy w głęboki las się wstąpiło -
Słychać jak sowa pomykuje.
Jak dzięcioł w drzewo wali aż posłuchać miło,
Do tego pod osiną prawdziwka się znajduje.   

Trawa, mech, krzaczki, sosny, brzozy,
Osiny, świerki i w koszu grzyby pachną.   
Do tej urody przebiegły jeszcze sarnie kozły.
I te nieskalane powietrze, które każdy z nas w płuca wdycha.   

Objaśnienia: "pożnią, pożnia"* - z języka etnicznego autora na polski
po prostu ścierniskiem, ściernisko. 
podorywki, podorywka* - płytkie oranie ścierniska po zebraniu zbóż
jako przygotowaniem gleby do następnej głębszej orki późną jesienią
lub po zimie wczesną wiosną. 



   ZJAZD  PRZYJAŹNI  W  KUŹNICY     


Dzisiaj nie jest Roku Pańskiego 1969-tego, 
Bo dzisiaj Boga nie będzie.
Tam gdzie pójdziemy dnia dzisiejszego,
Tam będzie widniał komunizm wszędzie.

Wiosna jest piękna kwietniowa,
Dzisiejsza niedziela jeszcze piękniejsza.
W dodatku na niebie bezchmurnym gołębi łuna ruchoma kolorowa,
Przez co chwila wymarszu przeto staje się jeszcze pilniejsza.

Kiedy żyć się chce i radość w sercu
To choć siedem wiorst przed nami
Żadna droga, żaden trud, choć nie mamy przystanków
I nie wysiądziemy na żadnym dworcu,                 
Dymamy piechotą drogą piaszczysto-żwirową z poświęceniami.

Dla ścisłości jest nas czterech,
Wszyscy mieścimy się w przedziale dwuletniego okresu różnicy życia.
Rozumiemy się ze sobą jak kumple, co mając jeden grzech
I biorąc jeden za drugiego na siebie winę lub coś do ukrycia.

Droga podążaniem wiedzie nas przez pola,
Gdzie po obu stronach żyto po zimie w zieleń wyrasta,
A gdzie zasiane jarym zbożem jest czarna rola,
Można ujrzeć tylko przy drodze lub miedzy zeszłorocznego chwasta.

Z nieba słoneczny dzień beztroskie głowy ogrzewa,
Do tego niejeden skowronek na niebie zawisły śpiewa.   
Kwietniowy rześki wiaterek powiewa
I choć droga do celu daleka, każdy z nas uśmiech na twarzy miewa.

Jakby za mało tego było,
Bo jeszcze czasami nad nami bocian przeleci
I ruchomym cieniem po nas muśnie. Tak się zdarzyło,
Że i do tego sowa w locie drogę przetnie, że ci.

Jastrząb nawet rozpiętością skrzydeł poszczycił
I zniknął w głębokim borowym lesie.
Choć krótko on nas swoim widokiem zachwycił,
Za to ciągle wroni krzyk nad lasem-borem się niesie. 

Między polem, a lasem przy drodze
Brzozy, osiny, olszyny z pąków liście wydają.   
Jest bardzo wiosennie i ciepło,
Że czasami pojawiający piaseczek przy nodze
Na drodze idąc żadnego problemu nie powoduje.   

Droga wiodąca przed siebie z górki i pod górkę,
Jak to pofałdowany teren na Podlasiu bywa.
Ale zawsze kierująca do celu, jak chłop pługiem orkę,
Gdy podczas jej ścierniska ubywa.

Kiedy znaleźliśmy się już na drodze żwirowej -
Chrzęści pod stopami, lecz niczym niezrażeni 
Idziemy już cały czas z górki do chwili wzorowej,
Czego nas w szkole uczono - tym dzisiaj jesteśmy uniesieni. 

Na horyzoncie Kuźnica - cerkiew, kościół 
I wodociągowa wieża ciśnień
To co najwyższe jest najbardziej widoczne.
Dachy zabudowań miasteczka błyszczą się w słońcu,
Jak gołębi kolorowy blask na niebie ze wspomnień,
A i już widzimy wszędzie ludzi ulice tłoczne! 

Gdy spęd i cerkiew jest za nami,
Miło jest mostem przejść rzekę: Łosośnę,   
Popatrzeć na lewo jak snuje się zakolami, 
Na wrony siadające na przyrzeczną sosnę.

Nie zdołaliśmy z pięćdziesiąt kroków postawić,         
Jest już przejazd kolejowy w rozwidleniu takim,
Że naliczyłem aż dziewięć torów.
Na prawo aż tam w oddali PKP dworzec, 
Na lewo nastawnia kolejowa i obrotnica lokomotywowni.
Tak fajnie, że tutaj wzrok chciałoby się zostawić,
Ale idziemy przecież do rzeczy jeszcze ciekawszych
Bez żadnych na sercu i duszy oporów. 

Tutaj na głównej ulicy Grodzieńskiej tego miasteczka
Festyn Przyjaźni ze Związkiem Radzieckim się rozpoczyna.
Ludzi zewsząd pełno: jedna, druga, setna wycieczka,
Idą młodzi, starzy z ciekawością ochoczą i niejedna dziewczyna.

Flag Biało-Czerwonych, czerwonych-radzieckich   
Pełno na każdym słupie swobodnie powiewających.
Straganów jak na jarmarku sokólskim mnóstwo polskich, radzieckich; 
W nich rzeczy, przedmiotów do dzisiaj dla nas niespotykanych.

Transparentami nad głową wszędzie ulicę przyozdobiono:
"PROLETARIUSZE WSZYSTKICH KRAJÓW ŁĄCZCIE SIĘ", 
"NIECH ŻYJE PRZYJAŹŃ ZE ZWIĄZKIEM RADZIECKIM", nawet wzniesiono,
Aż chciałoby się powiedzieć: dzieci przykładu uczcie się! 

Do tego jeszcze: "ABY POLSKA ROSŁA W SIŁĘ, A LUDZIE ŻYLI DOSTATNIEJ”   
O podobnej treści afiszów i w języku rosyjskim nie brakuje.
Nam dzisiaj większa radość, niż jutrzejszy byt, a nie podchwyt,
Skoro dzisiaj między narodami przyjaźń króluje.

Ludzie obustronnie nad wyraz życzliwi do siebie -
Ściskają dłonie, obejmują się po męsku - poklepując się nawzajem,
Nawet partyjni tu, tam całują się po radziecku, jak w wyróżniającej ozdobie -
Zaciskając więzi duchowej przyjaźni między jednym, a drugim krajem... 

Tymczasem nas wiejskich nieobytych w tłumie smyków
W takiej dzisiaj wyjątkowej uroczystości
Nie zamurowało z ciekawości jak stojących pomników,
A wyjątkowo jesteśmy bardziej skłonnymi do grzesznych pokus,
Niż do religijnych przez księdza nauczanych czystości.

Chodzimy, zwiedzamy co oczom ciekawi:
"Grodzieńskie Matrioszki"* tańczą i śpiewają na scenie. 
Ludzie stoją, patrzą, słuchają z pewnością ich to bawi,
Do tego na przemian nie gorsze nasze: "Polskie Gienie". 

Na chodnikach na głównej ulicy pełny tłok ludzi,
Obustronnie wymieniamy się pieniędzmi.
Wszyscy szczerzy do siebie - nawet podejrzenie w nikim się nie wzbudzi,
Że możemy myśleć chytrością lub oszustów wyzysku narzędziami. 

Zwłaszcza grodzieńscy elastyczni są w wymianie pieniędzy,
Gdy podeszliśmy do grodzieńskich przyjaciół z propozycją, spytali: 
- Skolko nużno wam rybiata pamianiać dięgał?   
[ - Ile chcecie chłopcy wymienić pieniędzy? ]
My: - Tolka szto by mieć adnaho rubla!? - dodaliśmy.   
[ - Tyle co by można było mieć jednego rubla!? ]   

A że 15-20 kopiejek za jedną polską złotówkę  -
Zatem za jednego rubla 5 złotych polskich. 
Straganów radzieckich i z ręki sprzedających papierosów, jak mrówek,
Więc kupiliśmy pięć paczek papierosów radzieckich.

Na ulicy i chodnikach tłok ludzi, że mysz się nie przeciśnie,
Więc czternastolatkom - szesnastolatkom zapalić papierosa to strach.       
Więc oddalamy się tam, gdzie słowa nikt nie piśnie,   
Skoro będziemy tylko my, idąc po kolejowych torach. 

Zaniosło nas aż między cerkiew, a spędem -
Tutaj jest tak cicho i pusto, a tylko jest nasz głos.
"Pamiry" palimy szybko z tym względem,
Żeby w razie nie zobaczył nas ktoś!     

Po tym stało się w oczach mroczno,
Na duszy słabo, jak już wcześniej było nie raz. 
Ale radzieckiego "Pamira" spróbować jest "toczno"*,   
Gdy okazja nadarzyła się już dzisiaj - teraz.

Kiedy powróciliśmy w miejsce uroczystości i przyjaźni,
Po "Pamirach" w oczach i w duszy nie czujemy już śladu.
Chodząc wszędzie, gdzie ciekawie, użyliśmy wyjątkowej wyobraźni,
Aby gwizdnąć butelkę w której zawartość daje oszałamiającego
na organizmie ludzkiego czadu.   

A że na placach gminnych dorośli polscy i radzieccy 
Przy stolikach chlają sobie wódkę,
Klepiąc siebie po ramionach i obejmując się,
Mówią do siebie: jacy to oni są świeccy. 
My tymczasem pierwszy raz w życiu wymyśliliśmy,
Żeby ze stolika rąbnąć im wódkę. Ale gębę na kłódkę,
Kto to zrobi z nas, zostanie to moją słodką tajemnicą. 
A jest to tak: stoimy sobie i obserwujemy tych gości przy stoliku,
Oni upici aż do dechy - widząc tylko siebie.
My nie tylko ich, nawet okolicę,                                                 
Na stole jedzenie - zakąska, papierosy i wódki bez liku.

Jeden z nas, choć z gruntu nie najodważniejszy,
Powiedział: - Ja to zrobię - śmignę im butelkę!
Tymczasem w imię przyjaźni balujący, powstawali od stolika -
Obejmując siebie,  jeden od drugiego dzielniejszy
Tak jakby byli ze sobą od lat związaną kliką. 

Wreszcie bez wspólnego wcześniejszego ustalenia,
Jeden mówi z nas: - Zobaczcie, jak ja to zrobię!
W końcu wkłada prawą rękę do kieszeni marynarki i rusza -
Idzie przed siebie płynnym rytmem, jakby gdzieś śpieszył się sobie.

Przechodząc obok stolika, ręką spod kieszeni marynarki
Zagarnął butelkę alkoholu stojącą najbliżej rogu stolika, 
Poszedł sobie dalej jakby nic, choć na pewno,
Jak my, ma na sobie ze strachu ciarki.     
Ale to normalne dla chłopca, tym bardziej dla katolika, 
Chociaż przecież tu, gdzie jesteśmy, podobnie nie ma Boga,
Skoro "Zjazd Przyjaźni" jest na rzecz rozwijania socjalizmu?   
Zatem w pewnym stopniu jest uzasadniona do kradzieży droga.
Co do wypicia przez nas tej kradzionej zawartości,
To już jest gorszy grzech od marksizmu.     

Zanim dojdzie do grzechu spróbowania zawartości z tej butelki,
Jeden z nas wziął papierowe kubeczki, 
Które wszędzie dostępne przy każdym straganie bez liku
I można brać na każdą okoliczność bez żadnego strachu.                                               
Idziemy w stronę kierunku drogi powrotnej,
Każdy z nas jest może nie dumny, ale wielki,
Że za chwilę jak prawdziwy dorosły mężczyzna spróbuje wódki 
Jak smakuje i sam sobie odpowie na ciekawe pytanie. 

Podczas powrotnej drogi schodzimy ze żwirowego gościńca   
I skręcamy w drogę polną, która skraca całość drogi,
W najbliższym leśno-sosnowym zagajniku ukrywamy się, płosząc nawet odyńca,   
Który tutaj sobie rył w ściółce leśnej, jak krewny ubogi.

Odyniec uszedł przez pole w las-bór głęboki.
My w kole usiedliśmy szybciej bez czekania,
Bo nie nałóg, a chęć popróbowania grzechu nie uznaje żadnej zwłoki,
Tym niemniej stoi przed nami obalić butelkę bez strachu i lękania.     

Butelka jest w rozmiarze litrowym i w 3/4 alkoholem wypełniona,
Na niej widnieje etykietka: Spirytus Polski. 
Tymczasem każdy z nas "Pamira" do gęby, w ręku kubeczek,
W klapie marynarki "Lenin" - Zjazd Przyjaźni korona,
Który na dzisiejszy czas jest nam, jak ojciec troski. 

Lecz spróbować wódki nam nie zabroni,
Tylko w ciszy z klapy marynarki może na to popatrzeć,
Że my niby jego, niby nie jego dzieci do wódki trzymamy kubeczki w dłoni
I za chwilę nie do niego, a do siebie będziemy mogli rzec.

No to cześć i zdrowie. Ale zanim tak się stanie,
Choć środkowy z nas, ale najbystrzejszy,
Choć butelka była już odkręcana, stuknął dłonią w dno i mówi:
- Trzymajcie kubeczki w dłoni, a moje zadanie
Wyznaczyć wam i sobie równy podział.

Kubeczki są napełnione mniej więcej do połowy,
Przed wypiciem z kubeczka odór alkoholu już idzie do nosa.   
W dodatku papieros "Pamir" otumanieniem już uderzył nam do głowy,
A gdy łykniemy spirytus - zetnie z nóg nas jak kosa!

Wszyscy tymczasem unosimy kubeczki,
Mówimy do siebie: - Chłopaki, no to zdrowie!
Spirytus zatkał oddech aż przykucamy jednocześnie na klęczki,   
Ale o tym, co my wyprawiamy tylko Bóg się dowie.

Na żołądku, klatce piersiowej i w gardle spirytus pali,
Po krótkiej chwili i w oczach mrocznie!
Naraz wszystko staje się radosne,
Bez żadnych przykrych wspomnień i do życia żali.                             
Zatem obsługujący mówi: - Poleję jeszcze koniecznie. 

Pijemy zawartość drugiej kolejki - chwilowo
Aż tchu w oddechu zabrakło! 
Naraz pojawiły się w oczach mroczki i stało się mgławo -
Tak jakby do omdlenia coś w duszy pękło!   

Las szumi w uszach i faluje w oczach,   
Pole fałduje się w zniekształceniu.   
Alkohol w naszych organizmach krąży, ach   
Nie unosił nas energią, a przygniata ku ruchomemu zniewoleniu!     

W tym czasie papieros "Pamir" na nic już nie wpływa,
Wręcz przeciwnie smakuje jak nigdy.
Po tym czasie, który powoli ubywa -
Życie wraca do normy z organizmem do zgody.

A kiedy przychodzi nam opuścić zagajnik sosnowy,
W nim pozostawiamy pustą butelkę i pierwsze doświadczenie,
Że popróbowaliśmy tego, co jeszcze nie było nam wpisane do umowy,
A jak podwójny grzech, mając jednak świadome przeświadczenie. 

Że już takie wybryki nie będą nam się zdarzały,
Tylko było to nieprzemyślane jedno wydarzenie.
Unikać pokus będziemy, które będą się nadarzały.
I mamy spowiedzią zmyć to, co się wydarzyło w zapomnienie.

Do domu nie jest nam śpieszno w ogóle
Z wiadomych nam i Wam przyczyn.
Nic nie mogą zwąchać matule,
Jaki dzisiaj był nasz patriotyczny czyn.

Objaśnienia: spęd* - budynek skupu zwierząt rolniczych. 
"Grodzieńskie Matrioszki"* - Radzieckie kobiety z Zespołu Tanecznego.   
"toczno"* - owszem, konieczne.



     DOŻYNKI  W  PAWŁOWICZACH     


Gdzieniegdzie jeszcze pola złocą się w ścierniska,
Gdzieniegdzie już poorane czernią się podorywką,
Gdzieniegdzie ścierniska porosły seradelą - pastwiska,
Gdzie wypas służy na łańcuchach krówkom.
Gdzieniegdzie ściernisko pokryła koniczynka -
Zwłaszcza tam, gdzie po jęczmieniu i pszenicy,
Tam nie tylko krowom upragniona witaminka,
Lecz i narwać królikom, skoro rośnie przy ulicy.
Ale nie oznacza to, że kradziona, bo cudza,
Lecz własna, co nie strach, a chęć wzbudza. 

Czas wrześniowy, chwila podniecająca,
Króliki nakarmione, krowy na łańcuchach się pasą. 
Niedziela kościelna mszą rozpoczynająca,
Co ludzi do Boga się garnie masą. 
A po mszy świętej dożynki w Pawłowiczach, 
Czego oczy chłopięce jeszcze nie widziały
Masa ludzi, wystawa zwierząt, psy na smyczy,
Tylko patrzeć i z ciekawości wytrzeszczać gały.
Do tego budki jak na jarmarku w Sokółce stragany,
W nich: lody, lizaki, słodycze, piłeczki na gumce,
Wiatraki na patyku, baloniki na drucikach, korkowce, petardy.
Ale fajnie. O rany! Klawo jest jak cholera.

Wystawa zwierząt, jeszcze takiej nie widziałem:
Jałówek, byczków z Francji rasy "Chewler",
Królików, gołębi różnych gatunków, takich nie miałem.
I chwalenie kolektywu rolników - wiejskich bohaterów
Nie z tej racji, że krew za Ojczyznę przelewali,
Chociażby i takowych także tutaj nie brakuje.
Ale za to, że za dobrych rozwojowych rolników się uważali,
W takich władza PRL-u rozwój wsi znajduje.
I dzisiaj za ich wysiłek w trudzie i pocie
Dobra władza medalami odznacza w całej istocie. 

A teraz na scenie jak na estradzie
Śpiewają dzieci z pobliskich szkół,
Mówią różne wierszyki: "Jak to PRL rośnie w siłę w RWPG* układzie
I że jaką to wiedzę i postęp mają te kraje sojuszem okryte."
Po tym do tego Zespoły Chłopskie Ludowe -   
Złożone z kobiet w wystroju podlaskim -
Tańczą i śpiewają jak przystało na baby bojowe
Z obyczajem i temperamentem wiejskim.
Jest tak miło, wesoło aż cudownie,
Że w życiu jeszcze takiej uroczystości nie widziałem dosłownie.
Klawo jest jak cholera.

Ale nas 13, 14, 15 letnich chłopców,   
Nawet najlepsza zabawa nie zatrzyma w miejscu tym,
Skoro mamy nowe papierosy w kieszeni, a popróbować się chce, że ów
Ciągotka pcha, gdzie w żwirowni bezkarny jest papierosowy dym.
Poza tym udało się skombinować petardę,
Która podnieca bardziej, niż nowe papierosy.
Już w myśli chowamy siebie za podwójną gardę,
Zanim z wybuchu rozejdą się po żwirowni odgłosy.
A kiedy najstarszy z nas to cudo odpalił -
Huku nie było, bo to raca dymna
Z której kłębami w żwirowni na zewnątrz dym wali. 

Kiedy ku dożynkowym uroczystościom czas był wrócić -
Już zrobiło się szaro, ale w ludzi nie pusto.
W tej chwili nikt nie mógł się smucić,
Gdy na białym płótnie: "Sami Swoi"
I ludzi wpatrzonych może z tysiąc sto. 
Jak było na płótnie, każde dziecko w Polsce wie, 
Że dzisiejszej władzy jest zadanie
W jednym kraju Ojczyzny mieć dwie.

Objaśnienie: RWPG* - Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej
w układzie obszaru socjalistycznego. 

Historia wydarzenia z 1969 roku. 



       CZEREMCHY  I  SZPAKI


Kiedy przychodzi wiosenny maj i kiedy w ten
Ciepły wiosenny czas czeremchy rozkwitają pachnące.     
Teraz chodzi się w koszulach z krótkimi rękawkami   
I w krótkich spodenkach na szelkach

W maju:

We wsi cicho i spokojnie,
Czasami tylko wojskowy helikopter przeleci.
Poza tym tylko ptaki śpiewają upojnie
I czasami gdzieniegdzie krzyczą dzieci. 

Czasami na łące krowa zabeczy,
Czasami kopytami smaląc koń zarży,
Nic poza tym lepiej, czy gorzej nie uwieńczy,
A częściej z ciszy słychać jak w żywiole przyroda drży... 

Pachną łąki trawą i mleczem,
Krzaki olszyną i strumykiem wodnym.
Lecz w maju na wieczór nie odbiegniemy
Poza ulicę wiejską od zapachów wonnych. 

Które wydają czeremchy przyuliczne,
Wśród nich jest jedna wyjątkowa taka,
Że pod każdym względem ma walory śliczne
Bardziej, niż innych drzew wyróżniająca oznaka. 

Ta czeremcha jest naszym domem wieczornym
I kryjówką, aby się ukryć i posztachać się papierosem...
Wchodzimy na nią w rozumieniu bezspornym,
Siedzimy cicho nie unosząc się głosem.

Woń kwiatostanu jest tak bardzo silna, 
Że aż dym z papierosa wchłania. 
W tym czasie żadna zabawa inna nie jest nam pilna,
Gdy tutaj wszystkie walory uciech czeremcha odsłania. 

Tak jest, gdy sztachamy się we czwórkę jednym papierosem,
Gorzej, gdy każdy z nas w gębie ma indywidualnie papierosa - 
Wtedy zmieszane wonie kwiatostanu i dymu staje się stosem
Jak narkotyku, co by w otumanieniu dotknęłoby nawet Herosa.   

A że czeremcha jest w swoim krajobrazie,
Jak zlita ściana gąszczu liści i kwiatostanu, 
Tak że dym kotłujący ujść nie może,     
Zatem otumania kolegów i Miecia.   

W głowie kręci się, w duszy słabo robi się, 
W żołądku objawionymi mdłościami nęci,   
Aż w tej chwili zapomnieć można, że klawo jest,
Gdy przy nas dym kotłuje się i wędzi. 

Czeremcha rozpiętość gałęzi ma taką,
Że każdy z nas ma miejsce.
Na tych gałęziach, każdy z nas siedzi jak ptak,
Ukryci w zieleni i biało wonnym kwiatostanie iście.

A kiedy dym między liśćmi i kwiatostanem
Ulotni się nad czeremchę i rozpłynie.   
Czeremchy wonny zapach wróci do kolegów i Miecia,
I kotłujący dym, jak para w saunie minie.   

Teraz orzeźwienie wróci do normy,
Czeremcha pachnie jak ją natura stworzyła.
W przetokach nosa zapach istnieje tylko jednej formy
Tak aż niejedna rówieśniczka posiedzieć z nami zamarzyła.

To też i nie raz tak w maju jest,
Gdy czeremcha przez swój okres kwitnie,
Niejednej dziewczynie wejść na czeremchę pozwalamy, żeby jej ulżyło,
Że nie tylko zarezerwowała to miejsce nasza chłopięca sitwa.
 
Latem:

Czeremcha to takie wiejskie drzewo,
Pokuszę się powiedzieć, że nawet i owoc,
Gdy latem po całej wsi na prawo i lewo
Na każdej czeremsze przybywa szpaków moc...

Z różnych miejsc lawiną zlatują na dojrzałe czeremchy, 
Zajadają owoce jak przysmak, między glizdami i owadami, 
Które trudniej znaleźć na łąkach pokoszonych
Lub pastwiskach, a już w ogóle tam gdzie porośnięte trawami.   

My chłopcy, choć w sumie ludzie
Mimo to także nie raz lubimy zjadać czeremchy owoce.
Czego większość z Was może nie wiedziało do dziś o tym cudzie,
Że i takim owocem na wsi nie pogardzono.
   
Zatem, gdy chmarą szpaki zwalą się na czeremchy drzewo,
Rzucając w nie kamieniami, odpędzam szpaki...   
Szpaki rozlatują się na prawo i lewo, 
W tym czasie traktuje je nie jak za ptaki.

[ Ale kiedy jeszcze była wiosna
I wygwizdywały szpaki w żywiole lęgowym,
Wtedy nawet domek zrobić było mi miło,
jak chłopca chwila wyniosła,
Aby przynajmniej być sobie samemu morowym. 

I tak co roku podchodziłem do tego
Zanim wyrosłem, umieszczałem szpakom domki.
Po czym wchodziłem na czeremchę dnia niejednego,
Żeby zobaczyć w domku jaja lub szpaków małe potomki.

Co inne, kiedy czeremcha miała owoce dojrzałe,
Wtedy trzeba było szpaki nie raz odpędzać,
Żeby i nam tego owocu nie było za mało,
Co szpaki bezlitośnie codziennie usiłowały zjadać. ]

Będąc na drzewie czeremchy i zjadając dojrzałe owoce -
Najpierw tak mocno smakują, zwłaszcza dorodniejsze
Te najbardziej słodkie i wrzucać do ust jest ochocze,
Zanim język zdrętwieje i staną się mniej smaczniejsze.

Po tym stają się nawet gorzkie,
Na wątrobie z uczuciem szorstkości,
Co najmniej na dzień ochoty na nie odejdą wszelkie, 
Gdy język zdrętwieje od zjedzenia dużej ilości.

Do tego usta i język czarny,
Jak od czarnych leśnych jagód
I pić się chce jak po jakimś jedzeniu marnym.
Ale my to jemy nie z biedy,
a z beztroskich hasań i bez opieki schodów.



   MELIORACJA  W  "OKRĄGŁYM  BŁOCIE"


Za wsią od strony zachodniej,
Gdzie usytuowane jest "pański błoto"
Należące do gospodarzy mojej rodzinnej wsi oto -
Już po zmelioryzowaniu łąk, gospodarzom właścicielom jest godniej
I bogaciej, skoro już koszą piękną koniczynkę
Gęstą tak, że zającowi ciężko biec przez nią.
A ta, która jest już skoszona i podana krowom i koniom
Tak smakuje im, jak nam ludziom chleb z szynką.
A kiedy wysuszy się na siano pierwiastkę* i atawę*,
To jak koniczynę z pola bydło i konie zimą będą jeść mordą całą.

A trochę jeszcze na zachód dalej,
Gdzie melioracyjne rowy przedzielają
Łąki "po pańskie", które dzisiaj wieś Mieleszkowce posiadają,
Tam jak okiem sięgnąć łąki alej.
Nie to, co było przed melioracją,
Kiedy jeszcze całą wsią paśliśmy krowy,
Wszystko było naturalne dzikie, żadne rowy,
Jedynie rzeka podczas pasienia krów była atrakcją.
A dzisiaj cały krajobraz zmieniony,
Co tylko soczyście zieloną łąką wypełniony.
Ptaków już nie ma ani kulików, ani czajek,
Dzikich kaczek, a i mało na niebie zawisłych skowronków.
Przeniosły się tam, gdzie dzikie jeszcze miejsca poranków,
Gdzie jeszcze cywilizacją nie ruszony tu i tam olszynowy gajek.     
Do tej pory było takim miejscem "okrągłe błoto"*,
Dzisiaj dopada szpadel, łopata, "det"* i człowiek melioracji!
Jest to ostatnie miejsce naturalnego obszaru,
Ostatniej ptakom przyrodniczej stacji.
Ale dzisiaj i stąd znikną ptaki różnego gwaru,
Jak złoto, które spadło z palca w kształcie pierścienia
I w zamian dzikiej natury ptactwa i krajobrazu,
Wkrótce posieje się zielonej trawy koniczynki nasiona.
Ale zanim tak się stanie, robotnicy według wytyczonej geodezji kopią rowy...
Chłop się cieszy, że będzie bogatszy, a ptak lata i krzyczy, że goły się stanie
Bez życia do lęgów, skoro ty człowieku nade mną ptakiem, panie
Unowocześniasz życie sobie dla wygody.
A my ptaki będziemy musieli wynieść się w inne miejsce,
Co już nawet trudno z lotu ptaka znaleźć takie miejsce,
Jakich jeszcze dokoła było tutaj dla naszej ptasiej urody i wygody.   
Dzisiaj wygrywasz ty człowieku, ale kto wie, co będzie po wieku?!
[ Autor wiersza przewiduje na dzisiaj, że po wieku ludzie wymrą,
ci którzy gospodarzą, a ci co pozostaną przeniosą się do miast
i obszar opisywany ponownie zdziczeje i zarośnie krzakami,
a po tym w końcu i przemieni się do podobnego pierwowzoru!? ]   
Lecz rozum człowieka nie słucha dzikiego ptaka,
Który lata wkoło "okrągłego błota"
I rozżalony krzyczy, że traci to co jest mu jak cnota,
Że tutaj w to naturalne miejsce wchodzi ludzka działalność wszelaka!
Z chłopów wiejskich najemni robotnicy szpadlem i łopatą kopią rowy -
Jest ich coraz więcej do których z prawa i lewa spływa woda
Z ujściem do rzeki, która na pozór ma więcej wody, ale to nie uroda,
Skoro rowami z bagna spływa, a na nim ...urośnie trawa na którą spadną jedynie sokoły,
Kiedy z lotu ujrzą w trawie gryzonie lub zajączka małego,
Który w bujniej trawie życie rozpoczął, a już w szponach sokoła spłonie!?
Na dzisiejszy dzień bój swój ludzie toczą - spod szpadla i łopaty fruwa torf z rowu -
Dzień po dniu i tak z dnia na dzień ptaki nie dożyły lęgowego chowu,
Skoro płosząc zewsząd je "dety" turkoczą!   
A ci, którzy kopią rowy, czasami piją tak,
Że na koniec roboty chwiejąc się bardzo tak,
Że wpadają sami w te rowy, które wykopali, śmiejąc się...   
Nic z tego, że ptaki stąd uszły, a to, że jest zarobek
I w gospodarstwie domowym wypełni różne braki.                                     
Szkoda tylko, że ptaki, które stąd uszły nie będą mieć pożytek,
A raczej przykry im i przyrodzie ubytek.
Tymczasem zaawansowane roboty wrą w pełni -
Rowy łopatami wyklepane i aż lśnią w czerni.
Na lewo i prawo rowów "dety" technice wierni -   
Pracują bez usterek aż plan się spełni.

Ja z bratem tej ciekawości oprzeć się nie mogłem,
To też nie raz z chęcią tam zabiegliśmy.
A to że robotnicy kopiący rowy są z sąsiedniej wsi, oni nas, my znamy ich,                                       
To też w sezonie ogórkowym zanosimy ogórki im, oni za to płacą papierosami nam,
Co brat i ja do woli pokurzyć możemy.
I tak wymiana handlowa między nami trwa w korzyści obustronnej.
Tylko ptaki tutaj już nie wrócą aż do chwili im dozgonnej!

Jak już wcześniej o robotnikach wspominałem,
Że piją do woli ile mają na to chęci i możliwości,
Nikt ich nie kontroluje, dozór melioracyjny aż w Sokółce,
Który tylko co jakiś czas skontroluje postęp robót.       
Dzisiaj sam przybiegłem tutaj, właśnie teraz przy rowie robotnicy chlają wódkę,       
Są tak pijani, że ich nie rozpoznaję, nie potrafią ustać na nogach.   
Zwłaszcza jeden z nich, który nie umie mówić i nie słyszy,
Pijany tak bardzo jest, że piana z ust wyszła mu na wierzch.
Ta reszta chłopów, którzy są z nim, mówią do mnie:
"Ty chłopiec uciekaj stąd do domu, bo może być źle, bardzo źle,
A nawet może stać się wielki grzech, jak ten głuchoniemy zaraz wpadnie w szał!
On może nawet ciebie i zabić!"
Gdy to usłyszałem, cały ze strachu zdrętwiałem i znieruchomiałem
Stojąc w miejscu nie wiedząc, co ze sobą dalej mam poczynić?!
I tak się stało! Ten głuchoniemy złapał swoją teczkę, która leżała przy rowie w miejscu picia ich,
Wycelował w kierunku moim potrząsając nią i jednocześnie zaczął
Z siebie wydawać podobne głosy w sposób taki: "ta, ta, ta, ta, ta, ta..."   
Po tym fakcie automatycznie tak bardzo wystraszyłem się, że od razu zacząłem uciekałem stąd,
Mając tylko jedno na myśli, że w życiu najmilsza jest mi rodzinna chata.

Objaśnienia: pierwiastkę, pierwiastka* - w języku etnicznym autora, pierwszy pokos łąki.
atawę, atawa* - drugi pokos łąki.
"okrągłe błoto"* - jest to obszar dotychczasowych nieużytków w rodzaju bagna,
które leży na południe od wsi, które autor już wcześniej opisywał podczas wiersza
jak na przykład: "Szczupaki". A na obecną chwilę przyszedł czas, aby i ten obszar zmelioryzować.
"det"* - radziecki ciągnik wielofunkcyjny na gąsienicach niezawodny, który jest wykorzystywany
do cięższych robót mechanicznych, jak na łąkach.

10 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2020-08-25 19:16:52)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.

  G O Ł Ę B I E   D O M O W E  II 

         PIERWSZE  LĘGI


Przeminęło lato wraz z nim i wakacje,
Przeminęła jesień, przyszła zima.
A moja tylko jedna parka gołębi raz gołębnika,
innym razem nieba się trzyma,
Z kolorów upierzenia w przebłyskach
od słońca, jak ruchome atrakcje. 

A kiedy przyszedł luty,
Codziennie odwiedzam gołębnik,
Przyszedł i marzec, ale zimą skuty,
Mimo to sprawdzam, czy się spełnia poradnik?

Tak jak koledzy mówili,
Którzy gołębie już hodują,
Że u nich gołębie już w lutym gniazda wili -
Te, które będąc w parze rodzinę budują.

Z tego co już zdążyłem poznać,
Że gołębie zakładają pary dozgonnie. 
Więc i moja para daje znać,
Że założyć rodzinę ma zamiary płonne.

Gruchają do siebie, samiec tańczy wkoło samicy
I depcze ją na dachu i w gołębniku...
Słomę noszą do gołębnika z podwórka, nawet i z ulicy,
Zatem w tym przypadku jak w odpowiednicy.

Gniazdko wiją, aby gołębica złożyła dwa jaja,
Gołębie czy to domowe, czy nawet dzikie
Składają tylko te dwa skromne jaja 
I z rozbudowanym gniazdem, niż u innych ptaków są dalekie.     

Zima dalej i jak to na Podlasiu mrozy
Aż drzewa trzeszczą, linia energetyczna brzęczy.   
Śnieg pod nogami skrzypi, jak ze zgrozy,
Termometr -26 stopni Celsjusza na sobie liczy!

Lecz to mojej parce gołębi nie przeszkadza, 
Kiedy godów pora i czas na okres rozrodczy.
Wtedy nawet mrozy - zima nie zawadza,
Co o tym testosteron hormonów i instynkt macierzyński świadczy.

A że to zima, jak widać w pełni,
Przez co gołąbki za pożywieniem na pole wybrać się nie mogą.
Więc ja jestem tym, który potrzebę im spełni -
Dokarmiając je w tę zimę srogą... 

Raz zboża im sypnę na podwórze,
Aby z dachu stodoły za nim sfrunąć mogły
I pożywić się do syta, zanim nie zwąchają
i nie dopadną zawsze głodne dzioby kurze,       
Którym czas zimy także zawsze w przetrwaniu staje się zmogły. 

Innym razem innego dnia
Zanoszę gołębiom zboża do gołębnika,
Gdzie pod dachem nie jest taka chłodnia,
Jak na podwórzu z zimy chłodu wyrywnika. 

W gołębniku moje dwa gołąbki
Pożywić się mogą, kiedy zechcą,
Nawet przy mnie, mając pokarmu po miski rąbki,
Nawet jeśli się poczują głodne, to i ciemną nocą.

A kiedy gołąbki są pożywione,
[ To tak jak i człowiek ]
Gruchające do siebie, są ożywione
I nie gra roli wtedy żaden wiek.

Ciągle gruchają do siebie,
Ciągle układają, poprawiają gniazdko,
Ciągle są w ciągłej potrzebie,
Co jeszcze w rozrodzie gniazdko jest małą namiastką.

Do tego, kiedy samiczka złoży dwa jaja,
A ja będę mógł niedługo to sprawdzić.
Wtedy na sanki, czy narty nie skusi mnie wyciągnąć
nawet cała rówieśników wiejska zgraja,
Bo chodzić będę do gołębnika, żeby jaja dotykać i je pogładzić.   

Aż któregoś dnia zachodzę do gołębnika
I dostrzegam jak samiczka siedzi w gnieździe!
I choć z chłopców nie byłem za wyrodnika,
Nie powstrzymałem się wsadzić rękę pod gołębicę w tym względzie.

Samiczka tak jakby jest oswojona,
Nie schodzi z gniazda w gołębnika kąt,
A siedzi w gnieździe tak jakby była upojona
Jakimś nektarem, co by samiec jej przyniósł z daleka stąd. 

Więc wsadzam rękę dalej pod gołębicę
Aż ją przechylając na bok,
A ona z gniazda nie schodzi jakby przyklejona żywicą,
Na którą dorastała prawie cały rok.

Jest to po prostu instynkt rozrodczy,
Co teraz aż do wylęgu i do wykarmienia
i samodzielności potomstwa będzie trwał.         
A Miecio, na tę chwilę z gołębicą się droczy,
Aby zobaczyć gołębie jaja do czego z niepokojem
w oczekiwaniu tak niecierpliwie się rwał.     

Wreszcie zewnętrzną stroną ręki odpycham gołębicę na tyle,
By ujrzeć jaja i zarazem jedno wziąć do ręki. 
Samiczka jest ciepła, jajo jeszcze cieplejsze, wzruszeń na tyle
Aż nadto zapłata za te w budowie gołębnika męki.

Gdy się budowało gołębnik, targając
Materiał po rusztowaniu stodoły
I na spojeniu krokiew, gołębnik budując
Z kolegą Adamem, jak akrobaci schylając się do połowy.

Teraz zapłatą gołębi para i jajo w ręku,
Z usatysfakcjonowaniem już czas położyć do gniazda pod gołębicą.
Z gołębiami będąc w ich gruchającym dźwięku,
Aż z radości cichym jestem, co do gołębi z taką różnicą.



       PIERWSZE  PISKLĘTA


Zima dalej trzyma srogo,
Zwłaszcza podczas nocy.
Za to w dzień marzec jest poddany słońcu mocy -
Topiąc śnieg, który spływa w rowy każdą drogą.

A więc idzie wiosna dużym krokiem,
Z czego i gołębiom moim lżej wysiadywać lęgi.
A mi już się marzy i tęskni na niebie oglądać
gołębie swoje w kolorowe upierzenia pręgi,
Co na dzisiaj tylko jest możliwe oglądać sennym okiem.

Ale chodząc dzień po dniu do gołębnika
Aż minęło ze trzy tygodnie -
Dotykając i sprawdzając jaja z tęsknotą zgodnie,
Mając gołębie za przyjaciela, a nie za wspólnika. 

Aż pewnego dnia ujrzałem życie,
Jak ze skorupy gołębiego jaja
Wykluwa się pisklę malutkie jak kruszynka,
co od tej chwili życiem się staje,                                   
Czego z radości nie mogę zachować sobie w skryciu.

Pochwalam się w domu całej rodzinie,
Kolegom, którzy lubią i hodują gołębie.
Lecz nie tym, co by mieli to w kpinie,
Że "z gołębi taka korzyść, jak na dachu gówno,
mięso jastrzębiu, a pióra tobie!"

Lecz w tej opinii gołębiarz jest ostatni,
Tym bardziej takie cudze sugestie do niego nie docierają.
"Gołębiarze za gołębiami w locie kołnierzem szyję ocierają",
Nawet w tej opinii pesymistów traktują, jak nieakuratni*.   

A gdy odwiedzam gołębnik dnia następnego,
Ujrzałem w gnieździe drugie pisklę!
Mówię do siebie: - Na Boga, siebie klnę,
Jakie te stworzonka, jak z miniaturki millennium dinozaurów.     

W takim zjawisku dla chłopca,
Co mu pisklęta przyszły na świat -
Nie w sposób je nie dotknąć i nie położyć na dłoni, jak pąku kwiat,
Tym bardziej, co mu nie jest potrzeba obca.

Dalej...

Marcem słońce przygrzewa, śniegi topnieją,
Wiosnę wokoło i wszędzie ją czuć...
Tymczasem moje pisklęta więcej dają mi uczuć,
Nabierając kolorowego upierzenia -
z dnia na dzień coraz bardziej ładnieją. 

Raz jestem w gołębniku,
Innym razem na desce wystającej, ukrytym przed gołębnikiem -
Widzę, jak rodzic jeden i drugi opiekuje się jednym i drugim pisklęciem -
Karmiąc je swoimi wymiotami raz po raz z wola wyrywnikiem.

Rosną moje młode gołąbki, jak na drożdżach
I upodabniają się do swoich rodziców,
Choć nie mają twarzy i liców,
Są jak dwie krople wody w tych samych barwach.

Samczyk w upierzeniu stalowym,
Jak dostojny gruchający jego ojciec.
Samiczka z pewnością chce się rzec,
Że jak jej mama z białą główką
i z białobrązowym upierzeniem owym.

A kiedy przeminęła wiosna
I przyszło ciepłe, miłe lato.
Wtedy gołąbki odpowiedź dały mi na to,
Że chwila stała się jeszcze bardziej radosna.

Bo para gołąbków młodych
Wychodzi z gołębnika na dach -
I uczy się fruwać, że ach
Co za radość chłopcu w tych dniach...

Podrywają swój lot nad dach stodoły
[ Jak młode bociany nad gniazdem ]
I siadają, aby znowu unieść się do góry
Jeszcze wyżej do i dla lepszej odnowy... 

Aż pewnego dnia zerwały się
W swój pierwszy podniebny lot z rodzicami
W kolorze rysując koła pod błękitnymi obłokami
W bieli, brązie i w stali w słońcu pobłyskując się... 

W tym czasie aż szyję natarłem kołnierzem koszuli
Wodząc głową i oczami za gołębiami...
Z radości i satysfakcji nad tymi wydarzeniami,
Co jeszcze nie czułem takich uczuć nawet do szkolnej Urszuli.

Objaśnienie: nieakuratni* - w języku etnicznym autora oznacza niedokładni, 
ale autor wiersza miał na myśli, że nie uczciwi do innych w tolerancji. 



                         G O Ł Ę B I E   D O M O W E  III

                               DRUGI ZAKUP GOŁĘBI


Lato w pełni, w dodatku wakacje, do tego niedziela na wieczór i ciepło jest jak przystoi na sierpień.
Słońce powoli opada za olchowe krzaki i przez to jest coraz to bardziej rześko na ciele i duszy.
Mnie i mego rówieśnika Rysia nic nie wzrusza; ani bieganie chłopców po ulicy wsi, poza stodołami
bawiąc się w chowanego, tym bardziej dziewczynek, które ciągle skaczą w "gumy, skakanki i klasy"...
Nam w głowie tylko jedno, żeby w gołębniku pomnożyć ilość gołębi, z czym udajemy się w drogę
do Pawłowicz, już wcześniej ustaloną. Rówieśniczki dziewczynki i chłopców mamy już za sobą,
którzy spragnieni są zabaw dziecięcych tak, jak my tęsknimy za gołębiami. Cztery gołąbki już mam -
parkę starych i parkę młodych. Kolega Rysio to samo. Gołębie raz znajdują się w gołębniku, innym
razem na dachu, innym jeszcze razem w powietrzu... Ale to za mało, skoro gołębie nie rozmnażają
się tak, jak się rozmnażają króliki, których w klatkach mam już około kopy. Idąc celem wybranym
dalej, ale jeszcze we wschodniej części wsi będąc, chłopi z wieku rodziców i dziadów tutaj,
tam siedzą na ławkach przy płotowych i jednakowoż przy ulicznych. I znowu, jak rok temu mówią
do nas:
- A wy i znoł pa hałube?"
[ - A wy znowu po gołębie? ]
- Nu, my idziem pa hałube!
[ - No, my idziemy po gołębie! ]
Powiedzieliśmy jednocześnie. Gdy wyszliśmy na gościniec, idąc żwir chrupie pod sandałkami, ale
kurzu nie ma, bo dzień, dwa dni temu padał deszcz. W tym czasie po lewej strony drogi, mgła
zaczęła się mnożyć - snując się po łąkach i w krzakach olchowych. Słońce już opadło po środku
między olchami. Teraz jest tak zdrowo i świeżo, czuję na ciele przechodzący nawet ziąb.
Przemierzając gościńcem "kulewczyznę", wszędzie wydłuża się wieczorny cień, niesamowity
śpiewa słowików w tej tak rześkiej powietrzem i chłodnej wilgocią Achrymowiec "kulewczyźnie".
To aż chęć jest tutaj pozostać, tym bardziej wejść w olchowe krzaki, ale dzień dobiegał zachodem
słońca. Zatem trzeba dalej iść za sprawą i celem wybranym, bo przecież jeszcze przed nami wieś
Achrymowce, którą mamy przejść  i dalej droga do Pawłowicz i aż na kolonię do kolegi Henia,
który hoduje gołębie. Wchodząc w wieś Achrymowce, zawsze już przed wsią miałem strach przed
dużymi chłopakami, czy czasami nie będą nas straszyć? A przed starymi ludźmi wstyd, którzy
zawłaszcza na wieczór, tym bardziej w Boży niedzielny dzień wolny od roboty, siedzą na ławach
przy płotowych i zaczepiają dowcipnie dogadując przechodzącym z innej wsi. Sam nie wiem
dlaczego ogarnia mnie taki strach i wstyd przed nimi? Chyba dlatego, że boję się wsi Achrymowiec
i dlatego, że jestem z natury wstydliwym. We wsi Achrymowce na ulicy jeszcze więcej jest młodzieży
i starych ludzi, niż w naszej wsi. Młodzi chłopcy, ale już konie kawalerzy siedzą na łatach ogrodzenia,
palą papierosy, głośną rozmowy toczą między sobą i z wymachiwaniem gestykulującym rękami.
Podczas przechodzenia przez wieś krzyknęli do nas: "U!" Strasząc tym samym nas. Po tym ze strachu
aż zrobiły mi się nogi z waty. Co w tym czasie czuł kolega Rysio? Nie wiem. Nie pytałem. Idąc dalej
przez wieś Achrymowce, jakoś tak jest przeraźliwie strasznie i wstydliwie mi. Gdy spory kawałek
oddaliliśmy się, już nie jest tak emocjonalnie, choć w środku wsi napotkaliśmy chłopów siedzących
na ławkach przy płotowych, w innym miejscy przy domowych, palących machorkę tytoniową w bibułce
z gazety: Gromada. Przechodząc obok tych starych chłopów i bab, powiedzieliśmy im:
- Dzień dobry! 
Oni nam na to:   
- Cimanie, dzieści idudź".
[ - Cimanie, gdzieś idą. ]     
My na to nic nie odpowiadamy, a równym krokiem maszerujemy, żeby jak najprędzej dotrzeć do Henia,
który hoduje gołębie i czeka na nas... Wreszcie wieś Achrymowce mamy za sobą, które przeze mnie
może nie to, że nie są lubiane, bo tak nie myślę, ale przez które zawsze boję się przejść, gdy starsi
chłopcy wyrośnięci jak konie, straszą przechodzących z innej wsi, co nie raz i mnie miało to miejsce
spotkać, jak to było dziś. Między Achrymowcami, a Pawłowiczami mniej więcej tyle samo drogi, ile
między moją wsią Cimanie, a sąsiednią wsią Achrymowce. A zatem szybkim i rytmicznym krokiem
idziemy do celu zaplanowanego. W Pawłowiczach już się znajdujemy i przechodzimy obok szkoły
podstawowej, zawsze w duszy pojawia się podniecenie, tak i teraz się pojawiło, że szkoła jest,
jak pałac polskiego dziedzica, a i w rzeczywistości przed wojną tak było. Tylko po wojnie władza
ludowa właścicielowi dziedzicowi ziemskiemu skonfiskowała budynki i ziemię, którą rozdzielono po
reformie rolnej chłopom, co dla niektórych i z mojej wsi przypadło otrzymując ziemię orną, jak i łąkę
obok tej ziemi. Co było zrobić, kiedy po wojnie nastały takie czasu niesprawiedliwości. Przez ileś
lat ten budynek stał pusty, aż z niego zrobiono szkołę. Tymczasem choć z ciekawością rozglądamy
się na lewo i prawo - idziemy równym tempem przez plac szkolny obok szkoły i boiska i drogą polną
prosto do Henia, przechodząc jeszcze przez jedno podwórko chłopskie i drugie obok. A teraz z górki
w dół, gdzie rosną olchowe krzaki, w nich w samym dole płynie nieduża rzeczka, by nie powiedzieć
strumyk, która nawet nie ma nazwy, gdy w tej rzeczce nie widzimy nawet ryb. Ale za to obok tej
rzeczki rozciąga się łąka, która tworzy zdrowe, chłodne, wilgotne powietrze, co bardzo uwielbiam
i tak pięknie na wieczór śpiewają ptaki zwłaszcza słowiki, że aż śpiew z echem po krzakach się
rozchodzi i całym obszarze dalej... Za tymi krzakami olchowymi i rzeczką oraz łąką teraz rozciągają
się i pola, które należą również do chłopów z mojej wioski Cimanie. Stąd do Henia pozostało tylko
kilkaset metrów prostej, nawet widać już zabudowania, nawet widać na dachu stodoły niezłe stadko
kolorowych gołębi. W tym czasie puls przyśpiesza trochę ze wstydu, że trzeba będzie wejść do domu
Henia. Z drugiej strony to, że za chwilę z Rysiem kupimy po parce gołębi i od dzisiaj w gołębniku
przybędzie o dalszą parkę i w sumie będę już mieć trzy pary. Podobnie i kolega Rysio tylko z tym,
że jego gołębnik jest w kurniku przy stodole, który jest pokryty słomą. U mnie stodoła parę lat temu
pobudowana, jest pokryta cementową dachówką. I o dziwo, choć jako małemu smykowi, ale już jest
mi wiadome, że gołębie bardziej lubią siadać na budynki kryte dachówką, niż na dachy ze słomianą
strzechą. A tym bardziej mniej chętniej siadają na kurnik kryty słomianą strzechę, w którym kolega
Rysio ma gołębnik. Ale raczej to już problem kolegi Rysia i jego gołębi, czy dobrze będą się czuły
i rozmnażały się w małym gołębniku. Wchodząc na podwórek do kolegi Henia, słońce zrobiło się już
bardzo z białego w czerwone zachodząc za stodołą, w której znajduje się gołębnik od zachodu
i wręcz już słońce chowa się za horyzont pól, lasu i aż tam, gdzie już kończył się świat. A jeśli nie
świat, to widnokrąg w sięganiu okiem. Wchodzimy do domu Henia, z ukłonem mówimy do jego mamy:
- Dzień dobry!
- Przyszliśmy do Henia!
Mama Henia:
- Nie ma Henia w domu!
- A po co wy chłopcy przyszliście do Henia?
My jednocześnie: 
- Przyszliśmy do Henia kupić gołębie! 
Mama Henia:
- Aaa to dobrze.
- Henia nie ma, zaraz wróci, poszedł do kolegi.
My jednocześnie: 
- Po my poczekamy...
Wreszcie przychodzi Henio, wita się z nami i mówi:
- Jeszcze trochę musimy poczekać aż słońce zajdzie i ściemnieje! 
- Wtedy gołębie powchodzą do gołębnika.

Tymczasem w domu gorąco, choć dom drewniany i już pora wieczorna. Ze mnie po skroniach pot
ścieka strumieniami, nie tylko z ciepła, ale i z emocji, stresu, bo to i w tym domu są dwie dziewczyny
w podobnym wieku, jak my. Ale i przede wszystkim dlatego, że ciałem jestem rozgrzany, pokonując
drogę kilkukilometrową, bo i przecież miejscami, gdzie krajobraz nie ciekawił nas, szliśmy bardzo
szybko. Spozieram ukradkiem raz po raz na dziewczyny. Zwłaszcza młodsza bardzo mi się podoba.
Tymczasem upłynęło trochę czasu aż na dworze zrobił się szary mrok, który ogarnia świat z coraz
to widnego dnia w szaro-ciemny wieczór. Wyszliśmy z domu na podwórko. Tylko na zachodzie od
słońca jeszcze niebo jest dość poczerwieniałe. Gołębi na dachu już nie ma, a także na i wewnątrz
gołębniku w szczycie stodoły, który przez nas gołębiarzy jest nazywany: klapą. Wreszcie Henio
mówi:
- Poczekajcie tutaj!
- A ja pójdę do gołębnika po gołębie. 
Czekając, podeszliśmy do kierata, który jest przy stodole, oparliśmy pupy na grubym jak bela drągu
czyli na dyszlu, zwał jak tam zwał, do którego zaprzęga się konia, który poganiany przez człowieka,
a kierat napędza w środku stodoły sieczkarnię i w taki sposób uzyskuje się sieczkę koniu,dodając
obrok przez cały rok, krowom tylko w zimie. Tymczasem ściemniało już na dobre, a z tym jest coraz
chłodniej. Po spoceniu się już nie ma śladu - ciało wystygło - nawet po skórze przechodzą dreszcze
z zimna. A jeszcze pół godziny temu pot spływał po skroni, nawet koszula przyklejała się do skóry.
Wreszcie Henio wraca, niesie w koszu przykrytym płachtą dwie pary gołębi, jedną parę podaje
koledze Rysiowi, drugą parę mnie, pojedynczo tak aby mogli sobie ze spokojem wziąć i wsadzić
gołębia jeden po drugim za koszulę, tak aby gołąb miał wysuniętą główkę na zewnątrz do bardzo
swobodnego oddychania, ale i tak, żeby w razie wystraszył się, nie uwolnił się spod koszuli i nie
umknął w siną dal, choć nie dalej jak na stodoły dach. Niemniej po tym trzeba byłoby czekać aż
gołąb wróciłby do gołębnika. A Henio musiałby raz jeszcze iść do gołębnika po niego lub wybrać
gołębia drugiego. Kiedy już gołębie mamy za koszulami, zapłaciliśmy Heniowi po 5 złotych za parkę,
tak jak rok temu Stasiowi z Achrymowiec, bo cena się nie zmieniła. Podjemy sobie ręce na pożegnanie
i w drogę powrotną do domu. W tym czasie ciemno już dosłownie zrobiło się, wracamy polną drogą
śladami kolein po furmankach chłopskich. Niemniej z radosnymi duszami, że niesiemy za pachą i co
chwila poprawiamy główki gołębiom tak, żeby mogły sobie swobodnie oddychać. Tymczasem ciemność
jeszcze bardziej ogromna zapadła i prawie nie ma żadnej widoczność, do tego w dodatku mgła
wszędzie popłynęła między krzaki olchowe i strumykiem, który cicho płynie z czystą wodą, że można
nawet jej się napić, zwłaszcza po takim długim marszu, mimo chłodno już na posturze jest, a pić
i tak bardzo się chce. I tak z tymi przypadłościami i z radościami wracamy do domu...
Klawo jest jak cholera.



                                 JAKIE  TO  PIĘKNE


Jakie to piękne żyć na wsi i dorastać wśród przyrody natury. Mieć styczność z łonem natury -
poznawać zapachy łąkowych kwiatów - zapamiętywać je i odróżniać. Rozróżniać rodzaje
polnych zbóż, roślin uprawnych, jak i dzikich. Ptaków domowych nielotnych, a potem wkoło
wszędzie dzikich. Hodować króliki - mioty małych narodzonych w puchu dotykać i policzyć.   
Hodować gołębie - obserwować je, jak w okresie rozrodczym znoszą słomki do gołębnika
ulepszając już istniejące gniazdo w koszu lub innym naczyniu, jak stara miska czy garnek
lub w gołębniku gdzieś w kącie wybranym miejscu przez parę gołębi. Dotykać gołębich jajek,
a potem i piskląt. Codziennie obserwować, jak pisklęta nabierają upierzenia i stają się w
kolorach z dnia na dzień coraz to piękniejsze. A potem je liczyć na dachu lub jeszcze
atrakcyjniej w powietrzu. To jest piękne życie w dzieciństwie i w dorastaniu nawet na poetę.

A w mieści, cóż może dorównać? Bieganie chłopców po zanieczyszczonych spalinami ulicach?
Na Śląsku zamieszkując przy kopalniach bieganie po hałdach. Tramwajami uganianie się
z dzielnicy do drugiej dzielnicy lub pójście nad rzekę, której nie ma.
To nie to, co jest naprawdę piękne. Ale każdy ma swoje miejsce.



   WAKACJAMI  ZA  GOŁĘBIAMI   


W te dni wakacyjne wstaję o świcie,
W te wczesne chłodne poranki, aby w skrycie
Złapać gołębia wędrownego
I dołączyć do stada swojego.
   


       KINO  OBJAZDOWE
         [ kino szkolne ]


W mojej wsi, która nazywa się Cimanie,
Energetyka jest już dobrych siedem lat. 
Nikt kto żyw nie zadaje pytanie,
Czy to wada, czy wygodny kwiat. 

Na dzisiaj tak jest i we wsi Starowlany,
Do której chodzę do szkoły.   
Nikt z ludzi nie jest pytany
I nie ma już między nimi żadnej rozmowy, 
Czy energetyki to cywilizacji brat,
Czy mus jej posiadania kat.   

Czy tak ludzie w tej wsi myśleli,
Czy tak nie myśleli?
Ale...
Na samym początku energetyki nie chcieli,
Chociaż w tej wsi szkołę stale mieli. 
Stąd z dwa, trzy lata byli spóźnieni do tych wsi,
Które wyzwaniu energetycznemu się podjęli!
------------------------------------------------------------
Tym niemniej radość jest wielka dzieciom,
Kiedy jest energetyka, to i opiekuńcze państwo,
Które przez opiekę Oświaty Szkolnej,
Może pokazać i przemian mnóstwo.
Co się do tego i przyczyniło w naszej szkole,
Kino przyjechało z powiatu Sokółka o nazwie "Sokół".   

Obsługa ustawia projektor w kierunku tablicy,
Taśmę filmową operator zakłada na projektor.
Pomocnik, białe płótno zawiesza zrobione w stolicy, 
Co nawet i tym jest podniecony szkoły dyrektor. 
Tym bardziej my wiejskie dzieci,
Skoro zaraz rozpocznie się kino, że ci!

Aha, jeszcze wrócę do biletów,
Aby było można wejść na salę szkolną -
Trzeba było z kieszeni wyłożyć pięć złotych, 
Zarobione wysiłkiem siódmych potów
Pracując gdzie popadło w chwilę wolną. 
Przelewek nigdy nie było w moim rodzinnym domu,
Ale czy to kiedy obchodziło kogo?

A zatem projektor filmowy ustawiony
W odpowiedniej odległości od tablicy
I filmowe płótno z symetrią zgodnie wisi do projektora.
Okna sali zasłonięte, co uderzyła ciemność,
Jakoby przyszła z nocnej ulicy,
A więc już odpowiedniego czasu ruszać z kinem przyszła pora!
Projektor ruszył ze swoistym sobie bzyczeniem,
Na płótnie ukazał się film z dzieci życzeniem...   

Ma się rozumieć, że do ogólnego oglądania filmu 
Ne mieliśmy wpływu, ani żadnego wyboru.   
Więc w tym względzie rusza to, co z Oświaty kino obwoźne
Ma wybrane i przeznaczone do szkolnego zadania. 
Na sam początek krótki film będący przygotowany przez Oświatę;
I to w dodatku dotyczy nas wiejskich dzieci,
Żeby nie spalić własną rodzinną chatę!

Pouczający i ostrzegający:
"Jak dzieciom nie postępować z zapałkami!"
Z takim uświadomieniem kino daje przykłady!
A więc na sam początek przykład bezmyślnych dzieci;
Jak bawiąc się z zapałkami igrają z ogniem!
A kiedy z głupoty powstał ogień taki, że ci
Zamiast w zalążku go ugasić, uciekają ze strachu przed ogniem!
Przybudówek w którym były nierozsądne dzieci, 
Z przerażeniem uciekły przed pożarem; krzycząc z płaczem: 
"Pożar! Ratujcie ludzie, pali się!" 
Przykład ostrzegający takim wymiarem!                       
Że z zapałkami nie ma żartów, choć wiedząc, że to tylko film
Po to, by do naszej podświadomości dotarło na przyszłość,
Aby nam wiejskim dzieciom coś takiego nigdy się nie przydarzyło,
Mieć styczność i świadomość z tym faktem,
Co lepszy jest rozsądek, niż za późno litość
Do tych, którym miałoby to się wydarzyć w życiu.
W gorszym świetle, niż na płótnie inscenizowanym w pouczającym życiu,
Aby to się nie przydarzyło każdemu wiejskiemu dziecku.
Tym razem siedząc nie w ławce, a na ławce zwłaszcza my wszyscy chłopcy
Dreszczem i wzruszeniem ogarnięci jesteśmy w tej kinowej stawce,
Przeszyci strachem z myślą oby w życiu nigdy nie mieć takiego zjawiska za znaki. 
Dobra lekcja nauki i uświadomienia nam wiejskim dzieciom na przyszłość,
Aby coś takiego żadnemu z nas nigdy się nie przydarzyło żyjąc na wsi,
Gdzie ogrom różnych pokus, jak sobie i dobytkowi rodzinnemu na złość.
Film ostrzegający i pouczający, jak nie postępować z zapałkami już się skończył.
A u nas wszystkich skupienie panuje dalej...
Po tym wreszcie film, jak na rozgrzewkę dzieciom przystało,
Co można odprężyć się z westchnieniami;
O dwóch takich, którzy ukradli księżyc czyli: "Jacek i Placek", 
Po czym od razu o przed chwilowym pożarze się zapomniało.
A co i jak się w tym filmie działo, nie ma sensu ujmować, 
Skoro każde dziecko w swoim pokoleniu miało możliwość
To oglądać i na swój sposób pojmować.
Klawo jest jak cholera.



            CYGANIE  W  WIOSCE     


Tu gdzie był młyn, mieszka dobry stolarz na całą wieś. 
Przy nim także jego syn, który niczego nie ma za gdzieś. 
Jest tak pojętny i umiejętny, jak jego ojciec,
Żyje i pracuje z ojcem, nigdy nie myśląc uciec w świat?   

Zatem pobudowali nowy dom, obok starego;
Do domu nowego przeprowadził się syn z rodziną,
Później także i rodzice wprowadzili się do nowego domu -
Żyjąc sobie w zgodzie i z jednością wspólną. 
Skoro stary dom od tego czasu stoi pusty,
Odstąpili wędrownym Cyganom, może z pewnością
Co najmniej za małą opłatą, a nie z czystego gestu?

Do wsi rodzina Cyganów konnym wozem wjechała
Z całym swoim wędrownym dobytkiem.   
Zgrzytu końskich kopyt po bruku nie słychać,
Skoro jeszcze ulica nie jest wybrukowana,
A tylko pisk łożysk w kołach wozu.   
Cygański wóz jest trochę inny, niż nasze chłopskie.

My wiejskie smyki biegniemy z ciekawością za Cyganami,   
Aż wjechali na podwórze do rolnika po czym przystąpili
Do czynności jaka przed zakwaterowaniem obowiązuje.

Chłopiec cygański siedzi na wozie, jak przykuty,
Jest zawstydzony, nawet przerażony z tego, gdzie się znajduje.
Za nic nie chce z wozu zejść, ciągle strachem jest przejęty. 
Nawet sam jego ojciec powiedział: "Ja go nie pojmuję,   
Że on dzisiaj jest taki, co do niego nie przystaje, skoro taneczne
Koncerty tu, tam z wielką śmiałością i odwagą sobie radę daje..."   
A dzisiaj siedzi na wozie, jak wstydliwy chłopak
I tylko spod łba wzrokiem mierzy otoczenie.   

A gdy pakunki z wozu przyszedł czas zdejmować, 
Podaje na opak, jakby nie było to rodziców i jego odzienie. 
Matka chłopca w chuście na głowie, w długiej kolorowej spódnicy,
Chodzi od wozu do domu - od domu do wozu i ciągle coś
  w swoim języku szepcze, 
Co jeszcze takiego języka nigdy nie słyszałem nawet
  w Sokółce na żądnej ulicy. 

Nie wiem, gdzie dotąd i jak ci Cyganie mieszkali? 
Ale wiem, że tutaj będzie im dobrze.
Dotąd czasami widziałem ich z oddali,
A od dziś żadna ciekawość nimi się nie oprze.   
Może nawet z chłopcem się zaprzyjaźnimy
I może weźmiemy go ze sobą tam gdzie pójdziemy,   
Co mu na tę chwilę kolegami staniemy się jedynymi.   

I tak się stało, kiedy trochę czasu upłynęło,
On do nas, my do niego się oswoili. 
Teraz, to co znał ze swojej kultury na nowo w nim drgnęło
I dziś nam, jako swoim kolegom za każdym razem tańczy
Cygańskiego "twista", przez co między innymi z nim my się zżyliśmy. 
Chodzimy razem tam, gdzie myśl nas nosie,
Przez co z nim każda chwila jest dobra i miła. 

Jest dla nas, jak maskotka, czy nawet jak zabawka;
To przez ten cygański taniec, którego nauczył się w swoim środowisku. 
Ale nigdy nie jest przez nas poniżany, że inna rasa, poglądy,
kultura, wychowanie, religia ludziom bliska.       
Przychodzi do nas do domu - częstujemy go jedzeniem, 
Które sami jemy, a on odwdzięcza się nam "twistem",
który wszędzie jest wspomnieniem...

Choć ode mnie jest z dwa lata młodszy, ale Sporty pali jak stary. 
A kiedy zaczyna tańczyć - wszystkim nam papieros staje się słodszy;
Kurząc raz po raz nabierając to coraz w dorosłość silniejszej wiary,
Że my to już nie małe kajtki, mając siebie za tolerancyjne
  i sobie wyrozumiałe bratki. 

A kiedy kolega Cygan z ojcem przychodzi do nas do domu; 
Ojciec na dłoni kładzie gumową myszkę, którą używamy do zabawy
I ją jednym palcem tak zwinnie podrzuca,
Że my bierzemy to za zjawisko jakiejś sztuczki,
Mając cyrk w domu nie tracąc monetowej dyszki. 
A syn cygana, w końcu nasz kolega tymczasem tańczy "twista"
Tak dokładnie, zgodnie i rytmicznie jak zegar: "Omega".
                                     


          WIEJSKIE  ZABAWY   
                 [ wiosną ]


Wieś cicha, słoneczna i w cieple miła,
Słońcem promiennym i jasnym niebem nakryta.
Każdym zielonym i kwitnącym drzewem z woni upita,
Co w betonowym mieście dzieciom nawet by się nie wyśniła.

Maj się mai w kwitnące czeremchy -
Zapachem wiaterek z lekka po wsi powiewa... 
Zewsząd przybyłe ptaki przyjmują drzewa, 
Co nawet czasami pochmurny dzień nie jest lichy. 

W duszy i w sercu młodość,
Do tego śpiew ptaków do zabaw zagrzewa:
Mirka, Zosia, Jadzia, Marysia, tym chętniej Ewa
Biegać po wsi nigdy nie mają dość...   

Tym bardziej my chłopcy nie jak na złość:
Miecio, Stasio, Rysio, Tadzio i Jurek
Bierzemy latawiec kierując nim pociągamy za sznurek -
Fruwa pod obłoki o płótnie z napisem: "Gość".   

Fajnie jest jak cholera,
Skoro każdy z nas uciechę ma...
Każda zabawa na sto dwa gra -
Z radości uśmiech na ustach się zbiera... 

Nawet obok w gnieździe na lipie
Bociany klekoczą jak oszalałe!...
Także w olszynach ptaki śpiewają małe
W tej im słoneczno-wiosennej stypie.

Poza budynkami w zagrodach pastwiskowych
Nawet krowy na naszą zabawę spoglądają.
Jedynie cielaki na niezainteresowanych wyglądają, 
Brykają jak to przystało na małych i zdrowych. 

A tam bliżej łąk, gdzie konie,
Przy nich źrebaki cielakom nie są dłużne.   
Za to konie nie odstawiają jałmużnę, 
Im są w powietrzu obojętne nasze latawce ogonie.   

Za to wnet skowronek by się przyczepił,
Żeby choć na chwilę odpocząć,
Kiedy ciągle w powietrzu na wdechu
i wydechu wiosnę musi począć;
Z ciągłym śpiewaniem głos już mu się stępił.

Śpiewając jak samotnik na pustym niebie - 
Zniżając lot w pionie i podnosząc,
Jak nasz latawiec raz to spadając raz to unosząc,
Choć my dobrze wiemy, że w naszej potrzebie.   

Tymczasem dziewczynki wśród wiejskich zabudowań
Bawią się na całego w chowanego...
Aż wreszcie my chłopcy do nich dołączamy dnia pewnego
Zmieniając na jakiś czas zabaw upodobań. 

Wprawdzie zabawa mniejsza do skupienia,
Jak przy puszczaniu latawca,
Ale za to dziewczyna jedna, druga w zabawie jest jak dawca 
Uczucia podniecającego, kiedy kryjąc się przytuleni jesteśmy
Do siebie - czując ciepło nawet bez zimowego odzienia.   

Czując oddech dziewczyny jednej, drugiej,
Trzeciej, czwartej, a nawet i piątej - krew się gotuje...
I naraz ni stąd ni zowąd się dowiaduje,
Że zabawy te w chowanego są lepsze,
  niż latawiec na żyłce długiej. 

Do tego obecność bliska jednej, drugiej dziewczyny
Z każdą chwilą w uczuciu podniecającym narasta...
I z każdym dniem tych zabaw wrażenie takie wyrasta,
Że tylko któregoś dnia zwieńczeniem tego będzie
  choć pocałunek jedyny?

Którą dziewczynę to już bez względu,
Czy Jadzię, Zosię, Marysię, czy Grażynę,
Aby tylko z tego mieć radosną minę
I rozładować siebie z chłopięcego popędu. 

W tym i nie tylko z tego względu
Wiejskie zabawy są tak piękne;
Że tym pokusom z chęcią ulegnę,
Skoro uczucie i krew do dziewczyn
  jest w stadium obłędu!

W takim bądź uniesieniu emocjonalnie erotycznego
Najlepsza na orzeźwienie jest zabawa w "dwa ognie" -
Jedno drugiego, drugą wybijać za linię zgodnie,
Aż wygaśnie temperament i siły opadną rozumu elastycznego.

Klawo jest jak cholera.



            W  SROGIE  ZIMY             


Było to wtedy kiedy jeszcze w piłkę nożną nie grałem,
Wtedy nawet środkiem lata zimy chciałem.

Zdarzało się, że śnieg dwudziestego października już padał,
Ale taki śnieg nikomu ciężaru jeszcze nie zadał.

Kiedy już w południe całkiem się roztopił,
Po nim nawet i deszcz kropił.   

W takiej sytuacji na nartach to tylko zdążyłem
z nasypu piwnicznego kilka razy zjechać
I to wtedy, gdy miałem do szkoły na popołudnie,
co by się do niej nawet i nie chciało furmanką jechać. 

A co dopiero wtedy, gdy pieszo trzeba było dymać
Przez łąkę, kładką przejść rzeką, ścieżką przy rowie,
ścieżką polną, aż ulicznym brukiem przez wieś
Starowlany już blisko szkoły krawężnika się trzymać. 

Pamiętam jak na Wszystkich Świętych obfity śnieg padał,
Choć jeszcze zimy nie było, ale już śnieg kłopoty ludziom zadał.

Po Wszystkich Świętych w kościele i na cmentarzu,
Zanosiliśmy świeczkę zapalić na mogiłę żołnierzy radzieckich
zabitych przez Niemców w zawierusze drugiej wojny światowej
na zagładzie ludzkiego wirażu.

Śnieg padał taki, że świata nie było można dostrzec,
Ale nam wiejskim chłopcom niedopieszczonych za małego dziecka,
jaki fanatycy nie zważając na takie przeszkody 
nawet w zwykłej marynarce nie było zimno po harcersku
do tego grobu w taki wyjątkowy dzień choć z godzinę postrzec...   

Żeby dać wyraz dowodu uznania żołnierzom radzieckim,
uczyli nas w szkole, że przynieśli nam wolność z okupacji hitlerowskiej. 
I w takim pojęciu sprawy rozumieniu jako przyszłość narodu polskiego 
oddaliśmy tym żołnierzom honor i pamięć w przyjaźni radziecko-polskiej.   

Do tej mogiły w tym miejscu gdzie żołnierze radzieccy zostali pochowani 
wcześniej pilnie i starannie olchowymi łatami ogrodziliśmy 
I w tym tak szczególnym dniu mając przy sobie karabiny zrobione z drewna
i hełmy poniemieckie na głowie - pełniliśmy warty wraz z pełną zabawą, 
aczkolwiek i z nie gorszą duma, że choć w tym czasie sami sobie
byliśmy tylko świadkiem tym niemniej okazywaliśmy, że nie tylko
w przyjaźni, ale i w pamięci poległym żołnierzom radzieckim służyliśmy. 

A kiedy mijał listopad i przychodził grudzień -
Wraz i z tym przychodziła zima, a z nią coraz to więcej przybywało
śniegu i coraz to przychodziły silniejsze mrozy z dnia na dzień.

***
A wraz i z tymi udogodnieniami tak udogodnieniami nie z problemami
cieszymy się my korzystając z sanek lub z nart zjeżdżając z górek.
A że ma to miejsce w samym środku wsi to sanki lub narty niosą
nas aż w sam podwórek.

Zwłaszcza, kiedy jest niedziela, to chłopcy na nartach, dziewczynki
na sankach - pełno nas jest na "Antonowej górze"
Nawet i bez względu, czy w dzień siarczyście mroźny,
czy w mniej mroźny i słoneczny, bo nawet i w śnieżyce duże. 

Gdy śnieg pada, a wiatr gwiżdże, z pól pędzi zamiecią ku wiosce,
Aż na pniach drzew i między zabudowaniami nawiewa śniegu na dobre. 

Nam dzieciom wiejskim hartom takie anomalie śnieżne żadną nie są przeszkodą,
Skoro z górki zjeżdżamy sankami i nartami z doskonałą zgodą. 

Mijamy jedni drugich bez żadnych sprzeczek i między nami kolizji,
Mamy w swojej zabawie radość i piękno na srebrzystym śniegu od słońca. 
[ kiedy już przestał padać śnieg ma się rozumieć ]
A kiedy śnieg znów zaczął padać w ten sam dzień, [ ...czy zacznie w następny ]
mimo to jest zawsze pogodnie, kolorowo, kiedy zabawy są oglądane przez
rodziców w okiennej wizji...

Tym bardziej ja, co do tych zabaw jestem z przysposobieniem fanatyka
zwłaszcza kiedy jestem sam na nartach,
Buduję nasyp ze śniegu - po czym najeżdżam - skaczę nartami
lecę w powietrzu kilka metrów, robię to wszystko nie tylko w zabawie,
ale i właścicielowi górki, któremu to robię nie tylko w zabawnych żartach.

Ale i żeby pokazać jaki ze mnie "gieroj". 
A on w oknie tylko głową kręci i zapewne sam do siebie mówi:
"Ty się chłopcze Boga bój?"   

Aby tak skakać z nasypu na nartach do tego nieprzysposobionych,
co przy onych byle jakie okucie, wiązanie.
Ten fanatyczny chłopiec raz dobrze skoczy raz upadnie, ale zawsze
po tym na nogi wstanie. To ja.

Z tego gospodarz obserwujący moje wyczyny w oknie swego domu;
Dziwi się, kręci głową, uśmiecha się nawet widać po ustach,
że ze zdziwieniem gwiżdże sobie pod nosem, że we mnie w tej zabawie
jest tyle głupoty, a nawet fanatyzmu do groma...

Ale cóż na to poradzić kiedy od zawsze jestem chłopcem szalonym,
Kiedy od pierwszej klasy polubiłem sport już wtedy, kiedy starszym
chłopcom podawałem piłki z autu jako lewo ręczny o wzroku zielonym.   

To jeszcze tylko przygrywka, skacząc nartami ze zrobionego przeze mnie nasypu,
Tym bardziej jest mi niebezpieczniej, gdy z górki nartami najeżdżam wprost w płot
gospodarza i tuż przed nim skręcam aż gospodarz kręci głową i jest zdziwiony,
że mam odwagę i potrafię wykonać pokaz takiego typu... 

To jeszcze nic do tego kiedy nartami zjeżdżam do żwirowni -
Wpadając wprost do niej tracąc naraz zjazd po równi.   

Ale te numery to już gospodarz nie może zobaczyć,
Gdy zasłaniała jego własna stodoła, więc tą uciechą sam muszę się raczyć.   

Lub innym razem kiedy nie będę sam, a z rówieśnikami, pokażę im w prostej ochoty
Zjeżdżać z górki w żwirownię, że nie mam strach i tyle u mnie jest odwagi ile głupoty.     

Powtarzam te zjazdy wieloma razy aż do znudzenia
Zanim wszyscy pójdą z tego miejsca, mówiąc tym zabawom do widzenia.

Do jutra bez względu na mróz czy śnieg
Narty są na zimową nudę jak dobry lek. 

A jeszcze wcześniej kiedy to nie miałem własnych nart,
A miał kolega Rysio, to o dziwo jak żart. 

Który zdawałoby się, że jego własny ojciec, choć już jest po szkole
Nie pozwalał mu wyjść na narty, gdzie jest dobry teren poza stodołą.   

Aby sobie pozjeżdżać zwłaszcza po twardym zmarzniętym po odwilży śniegu wtedy
kiedy przyjdzie mróz, nawet konie mogą po śniegu biegać i kopytami nie zapadając się,
Wtedy nadzwyczaj do nart takie dobre warunki stają się.

A jeszcze do tego kiedy śnieg po tym zmarzniętym śniegu z lekka poprószy
To właśnie najbardziej wtedy sanki, czy narty z górki jadą tak,
że tylko się trzymaj, wtedy każdy z nas na sanki lub narty z domu wyruszy.   

Ale jak wspomniałem, że Rysia ojciec nie wypuszczał każąc odrabiać lekcje, mówiąc:   
"Niechaj te durnie zjeżdżają na nartach i sankach, a ty masz się uczyć!"

Ja wiedząc, że z Rysiem ojciec tak postępuje, doszczętnie to wykorzystuję,
bo u moich rodziców do woli mogę się byczyć ile mi pasuje.

A że od sióstr ojca z USA otrzymujemy paczki
Zwłaszcza na Boże Narodzenie kiedy to przed tym i po tym zima
już jest na tip top, podkradam jednego bardzo długiego amerykańskiego
papierosa i zanoszę ojcu Rysia za otrzymanie nart. 
Rysio ze złości i nerwów aż dostał sraczki.*

Z rozpaczy i żalu, że to Miecio pójdzie na narty,
A on musi siedzieć w książkach czytając - przewracając kartki,
jak w grze karciarz karty.   

Biorę narty, zrobione przez człowieka, który ma złote rączki.
[ Ten człowiek mieszka za rzeką, do którego całą wsią chodzimy na telewizję ]
Rysio aż się gotuje w sobie, jakby dostając gorączki. 

Ojciec mu mówi na to: "Masz siedzieć w domu i czytać".
Ach jak mi w tym czasie dobrze, że ja swoich rodziców o nic nie muszę pytać.

Idę sam gdzie chcę i robię co chcę, ale jest fajnie,
Kiedy wolność beztroska w nogach i w głowie i w mowie. 
Rysio nie ma tak fajnie.
Klawo jest jak cholera. 

Aż z tego całkiem mi go żal, lecz wyruszać muszę i chcę na narty w śnieżną dal -
Aż na sam wierzchołek wzgórka nie na ten stromy,     
na ten z którego można będzie zjeżdżać w najdłuższą dal.   

A że śnieg jest zmarznięty, że po nim mogą biegać nawet i ze sto koni 
I nie na robią na nim żadnych śladów, tym bardziej w tym czasie od nart nie stronię.

Zjeżdżając kucam przed oporem powietrza, a z górki narty suną się jak po gładkim stole.
Jadę, jadę, jadę po śniegu twardym i w dodatku śniegiem świeżym poprószonym
z nocy białym kryształowym puchem aż się zatrzymam na "ślewczyźnie" padole. 

Ale klawo jest jak cholera.
A Rysia zapewne chęć i zazdrość zżera? 

Że go nie ma ze mną lub tym bardziej na moim miejscu,
[ Ale ojciec mu zapewne stale uświadamia:
"Za dziesięć lat to ty będziesz na lepszym,
niż on dzisiaj na swoim miejscu!" ]   

Jakby nie było i nie ważne jak będzie jutro.
Dzisiaj moje życie nie poważne daje zabawę i radość...   

Ważne, że wiozą mnie narty aż na "ślewczyznę" -
W moją wiosenną i letnią przebywania chłopięcą ojczyznę. 

Śnieg po odwilży, a następnie po siarczystym mrozie
Twardy jak grunt pod nogami, że pod nim można jechać
nawet konną furmanką na wozie.

Do tego na wierzchu kryształowy śnieg, który prószył w nocy
To wszystko niesie narty i mnie nawet bez wiatru pomocy. 

Aż całkiem powierzchnia gruntu na zero się wypoziomuje -
Dalej już po tym opór powietrza na padole mnie zatrzymuje. 

I tak czynię zjazdy do znudzenia lub do zapadnięcia ciemności.
Rysio tam w domu na pewno jak cholera nadal się złości,
że Miecio na jego deskach z górki sobie szusuje, a ojciec nadal mu bez litości?       
Zapewne mówi: "Ani mi się waż na dwór wychodzić!
Masz lekcje odrabiać, czytać książki, żeby na człowieka wychodzić!   

Jak dobrze, że ja nie muszę się z tym godzić,
Mam luz, wolność, swobodą i zimy urodę i gdzie chęć tam mogę chodzić... 

A czy jutro wyrosnę na człowieka
I jaka jutro dola mnie czeka?

Co tam kiedy rozum chłopięcy i własna moja samowola, dziś nie ważne,
Ważne że i myśleć jest dziś o tym niepoważne. 

To nie na dzisiaj mi sobą zawracanie głowy.   
Ważne, że chodzę na narty poza stodoły.

Tylko szkoda, że to Rysia na dzisiaj boli
Siedząc w domu przy książkach z moli.

Ale w końcu to nie na dzisiaj na mój rozum chłopca cielęcy rozpatrywać.   
Ważne, że mogę na nartach beztrosko bywać... 

Dzisiaj i jutro na nartach, czy mniej lubianych sankach
W południe, pod wieczór, a nawet i w porankach.

Kiedy tylko tego zapragnę.
Niechaj bez problemu zgadnę. 

Ale klawo jest jak cholera. Fajne czasy, fajna zabawa.   
Szkoda tylko, że Rysia z bólu i tęsknoty aż rozpiera, 
że i jutro może nie wyjdzie jest obawa?

Objaśnienie: sraczki.* - autor ma na myśli w przenośni.   


     
    "CZTEREJ  PANCERNI  I  PIES"


Wieś posiada elektrykę już kilka dobrych lat
I choć od tego upłynęło już czasu szmat.

Nikt we wsi jeszcze nie ma telewizora.
A przecież na dzisiaj jest naszła pora.

Na Czterech Pancernych w telewizji!
A zatem w każdym z nas w głowie myśl tylko jednej wizji.

Walić do szkoły na Czterech Pancernych.
My zaliczamy się jako do sympatyków wiernych. 

Na ten wojenny serial w sercu tak nam emocjonalnego,
Dymamy do szkoły ścieżką na skróty przez łąki i pola dnia porannego.   

Po drodze każdy z nas bierze papierosa do gęby,
Paląc - zostawiamy za sobą na ścieżce zbożowej dymu kłęby. 

Przed sobą mamy zapach mieszanego zboża. 
W śród nas chłopak kuzyn z Pomorza. 

Gdy wyszliśmy z zimowo-jarych zbóż, 
Rośnie gęsta koniczyna, w niej ukryjemy finkę nóż.   

W razie w szkole gdyby nauczyciel sprawdził nam kieszenie,
Papierosy ma się rozumieć także, żeby mieć spokojne sumienie. 

Ta koniczyna jest nam bardzo emocjonalnie ważna we wspomnienie.
Na której wcześniej z bratem zbierałem kamienie. 

Za opłatę domu w którym odbywa się nauczanie religijne.   
Uczęszczając na nią - mamy życie katolickie-linijne.       

Właśnie przechodzimy przez zagrodę tego rolnika,
U którego dom jest nasycony nauczaniem o Bogu i Jezusie czego szkoła unika. 

Ma się rozumieć zamykamy za sobą bramkę z jednej strony i drugiej,
Po czym idziemy już ulicą wiejską prostej i długiej.

Która prowadzi aż do samej szkoły, [ i dalej do początku wsi ]   
Do której wchodzimy z lekkim wstydem i strachem przed nauczycielem spuszczając głowy.   

Jak nauczyciel się zachowa? Co powie? 
Że my już o dziewiątej rano w szkole, że nam tylko Pancerni w głowie?!

W szkole w klasie największej, gdzie stoi telewizor, grzecznie siadamy w ławki 
I siedzimy cicho - czekając... aż przyjdzie nauczyciel, nie włączamy tej TV zabawki. 

Po krótkim czasie przychodzi nauczyciel, wszyscy mówimy jednocześnie: - Dzień dobry!
Nauczyciel załączył telewizor. Tymczasem już aż wzdychamy za Pancernymi,
a nie za teatralnym cyklem: Kobry. 

Telewizor się rozgrzewa - po czym już obraz się ukazał,
Ale mruga i skacze aż całkiem horyzont obrazu rozmazał.

Nauczyciel, co w tym czasie papierosa trzyma w ręku -
Włożył do ust i jedną ręką oparł się o obudowę telewizora,
pięścią stuka w obudowę, aż ustabilizował się obraz, lecz bez dźwięku! 

W takim założeniu gałką pokręci w obie strony do regulacji -
Aż ukazał się dobry obraz i głos! Pojawił się sam Jan Suzin:
"Witam dorosłych i młodzież na naszej stacji. 

I zapraszam wszystkich na ulubiony serial: Czterej Pancerni i Pies.
A dzisiejszy odcinek nosi tytuł: "Wysoka Fala".
W tym czasie kuzyn z Pomorza, wykrzyknął: - O, yes!   

Film już się rozpoczął - czołówka leci, oczy moje wybałuszone*   
aż sercem i duszą targa z wrażenia...
Że wreszcie taki dobry film stał się do obejrzenia.

A jak w tym filmie się działo, to każde dziecko o tym wie. 
Tylko powiem, że emocji jest nie mało, które choć w innym kształcie ...wrócą nawet we śnie. 

Objaśnienie: wybałuszone* - z języka gwary etnicznej autora na polski po prostu wytrzeszczył oczy.

11 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2021-01-12 12:48:01)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.
   "PRZYGODY  PANA  MICHAŁA"     
 

We wsi nudy, jak cholera,
Nie tylko dorosłym, a i nawet dzieciom.
W każdym domu telewizja równa się zeru,
Więc czas doznać oświecenia - zacofanym stuleciem.   

Ale jak to uczynić? Jak to zrobić?
Kiedy nikt we wsi nie ma telewizora.
A tutaj na historyczny serial przyszła pora;
Co w nim grają larum, aby bić Turczyna!         

Rzeczpospolita w wojennej potrzebie -
Stambuły idą na Rzeczpospolitą!   
Boże! Miłościwie panujący w Niebie,
Zlituj się i spraw, żeby zatrzymać tę dziką nawałę zlitą!? 

Idziemy mały, duży ścieżką polną,
Choć wydeptaną, obok śniegu po kolana.
W ten zimowy wieczór, chwilą wolną,
...Kiedy zajdziemy, my młodzi kucniemy na podłodze.     

Jeszcze w drodze różnorako wiekiem,
Lecz wszyscy na śnieżnej śnieżce idziemy gęsiego.
Dzisiaj Pan Michał zapanował nad chłopskim człowiekiem;
Co podążamy, miłując Go, jak miłosiernego.

Wieczór, choć przed głównym dziennikiem telewizyjnym,
A widno, jakoby jarzeniówki go oświecały.
Nawet księżyc patrząc na nas, jakoby będąc w dniu innym,
Jasnym uśmiechem świeci do nas cały...

Mróz skrzypi pod stopami,
Szadź pokryła drzewa.
Nawet z olszyn i z lasu zajęcy mami
Ku zagrodom wiejskim, co siano ich rozgrzewa.

My ludzie, od wsi wchodzimy w olchowe krzaki 
I przez rzeką, choć zamarznięta, po z olchowych łat kładce.
Zające z olchowych krzaków i z lasu ku wiosce, jak żołnierzy ataki,
Choć kicając - maszerują, jak ku jakiejś randce.

Dorosły każdy chłop ze Sportem w gębie, 
Woń tytoniowego dymu pozostawia za sobą.
U mnie ból, co dokuczał w zębie,
Jakby zmarkotniał po dręczeniu całą dobą.
Nawet jedną i drugą - całym tygodniem.

Ale dzisiaj w tej niecodziennej dla mnie chwili,
Nawet cały ucięty palec, nie przypisałbym zbrodniom,
W zamian za obejrzenia pułkownika wielkiego żołnierza
Rzeczypospolitej pana Michała i szlachcica Zagłoby, 
Jak i ile dobrego naszej Ojczyźnie uczynili?!   

Już za rzeką w krzakach olszynowych,   
Które choć bez liści, zimowe wiatry osłaniają, 
Choć nie mając wiecznych gałęzi sosnowych,
A jakby otulając nas i oprócz ciepła w duszy,
Jak i na ciele lepszego ciepła wszyscy otrzymają.   

Tutaj akurat w tym miejscu,
Gdzie latem grzęzawisko wyciska wodę.
Ścieżka omija wydeptana zygzakiem
I tak samo w zimie z niezmienioną drogą.

Tutaj w środku olszyn na prawo i lewo,
Gdzie woda wyciskana spod gruntu -
Przybywa z lodu zmarzliny na amen, 
Skuwając olchowe niejedno drzewo                                                 
I wypiętrzając się to coraz wyżej.

Tuż przed podwórzem, gdzie w zimie uśpiony sad,
Na niektórych gałęziach pozostało niejedno jabłko.
W księżycową noc, wi(e)dzieć dobrze jestem rad,
Jak z lasu w sad zające podążają całą spółką.

W tych miejscach, gdzie nawiane kurhany*
I co w sadzie niejedną gałąź objął śnieg,
Tutaj niejeden zając z lasu przez głód został wygnany,
Obgryzie ją i skończy się życia jej bieg.

Przy furtce gospodarza, do którego przygnała nas ciekawości chęć
Za Przygodami Pana Michała, ze ścieżki, którą szliśmy gęsiego 
Wszyscy ilu nas jest skupiliśmy się jakby w szarą kulę na obszarze m2 pięć,   
Różnorako wiekiem, lecz blisko swój do swojego. 

A że furtka jest otwarta, żeby głodne zimą zające
Wchodziły w zagrodę do jej właściciela. 
[ Ma się rozumieć, że nie trzeba było otwierać ], 
Tylko lepiej podeprzeć kijem, żeby przez wiatr nie była dyndająca
I żeby każdy zając mógł wbiec lub wybiec,
Kiedy zagrody w srogą zimę mu się udziela.

Każdy kto jeszcze w tym czasie palił papierosa,
Przed furtką wyrzucił lub z ust wypluł na śnieg. 
I jeden za drugim gęsiego przez podwórek, czując w duszy Herosa,
Ale pod drzwiami domu wszyscy jakby odmienili się w chłopięcy wiek.

Ze wstydu, że z pół kopy jest tu nas
I czy właściciel, gdy będzie otwierał drzwi,
Zapraszając do domu wpuści nas, 
Czy niechętnym gestem odeśle w las?   
Tego jeszcze w tej chwili nikt nie wie?

Tym niemniej, stojąc pod domem przed schodami,
Każdy z nas otrzepał buty ze śniegu,
Aż ziemia zmarznięta zadudniła pod stopami
I w tym samym czasie tego biegu.   

Gospodarza słychać jest, jak rozsuwa zamknięte drzwi,
Więc nie jest potrzeba, aby pięścią w nie zapukać.
I w tej do gospodyni odezwie,
Naraz powiedzieliśmy prawie wszyscy:
- Dobry wieczór! Gospodyni:  - Dobry wieczór!
- W drzwi trzeba było stukać!                                           
- Wchodźcie! Ale was jest pół wsi Cimanie.
Stary chłop odrzekł: - Prawie każdy kto żyw.
Dzisiaj stoi przed nami zadanie:
W filmie zobaczyć, jak Rzeczpospolitej,
Aby odeprzeć Turczyna, będzie powszechny wojenny zryw?! 

Wchodzimy teraz wszyscy po kolei według wieku -
Najpierw starsi, za nimi my chłopcy.
Niecierpliwemu, starszy powiedział: 
- Nie pchaj się mały człowieku!
Nie śpiesz się skoro ten dom jest tobie obcy.

Sieni bardzo małe, jakby były skromną komorą,
Czuć zapach surowych, jak z piwnicy ziemniaków,
Co przypomniała mi się nasza piwnica, która była zmorą,
Kiedy podczas przebudowy domu, służyła jakby za jaskinię
Z czasów przed ewolucyjnych prymitywnych ludzkich ciemniaków. 

W kuchni przez którą do pokoju trzeba przejść,
Niżeli jak w sieniach, pachnie o niebo lepiej.
Uderzyło ciepłem, a z garnka na piecu doszła w zapachu wieść; 
Że w nim grochówka i zapewne kawałki baraniny?   
Czego we własnym domu po powrocie nie będę mógł poczuć.

Drzwi, które wprowadzą z kuchni do pokoju
Są tak samo niskie, jak ze sieni do kuchni,
Że kto z dorosłych w posturze wysoki, ukłon robi,   
Jakby oddając wyższość zwycięzcy po boju.
A my tutaj jeszcze przed tym co nas czeka sporo
Westchnień i w duszy mnóstwo wzruszeń...

Zanim my mali chłopcy weszliśmy do pokoju,
Starsi już prawie wszyscy posiadali na ławach.   
A jeszcze ci stoją, co wrodzony humor mają w nastroju -
Pociskają krótkie polskie przysłowia w kawałach...

W tym samym prawie czasie,
Kiedy starsi i wyżsi wzrostem wszyscy posiadali.
Spojrzałem na telewizor, który jest nakryty
Białą nawleczką w całej swojej obszaru masie,   
Aby kurze wędrujące po pokoju ekranu nieobsiadły.   

W tym czasie, kiedy gospodyni podeszła do telewizora, 
Zdjąć obrus przeciw kurzowy, powiedziała:
- A wy, małe chłopcy, wszyscy siadajcie na podłodze!
Starszego zdanie, w dodatku właścicielki to tak, jak młodszego
Wykonanie, zatem co do jednego posiadaliśmy w sposób turecki,
Zakładając jedną na drugą nogę.

Obrus już zdjęty z telewizora,. Gospodyni załączyła szklany ekran.
Nastrój podniecający, choć w tej chwili na: Jacka i Agatkę jeszcze pora,   
Zanim ujrzymy, ile Turczyny Rzeczypospolitej zadadzą wojenno bitewnych ran?! 

Ja i moim rówieśnikom, choć wiek jeszcze całkiem nie przeminął
Na Jacka i Agatkę, [ młodszych ode mnie już nie ma ]
Nie w głowie mi kiwanie na palcu piłeczką pingpongową,
A z niecierpliwością czekanie, jak na zagadkę;
Kto stawiając się nawałnicy Turczynom
  za Rzeczpospolitą uniesie lub straci głowę?

W tej chwili na razie: Dziennik Telewizyjny; 
W nim między innymi: Wojna w Wietnamie!
Co za strach! Przeraża mnie ten obraz wizyjny;
Jak nagie dzieci giną w Wietnamie! 
Ale, kiedy wrócę do domu, o tym nie powiem mamie.

Tymczasem, my chłopcy zamarliśmy z emocjonalnego wrażenia,
Wpatrzeni w telewizyjny obraz ekranu...
O, Boże! To nie dzieciństwa marzenia,
Przez politykę świat doprowadzić do takiego stanu!? 

[ Wreszcie teraz coś dla serca i dla duszy, na emocjonalne odprężenie;
Telewizyjnego dziennika koniec, a "Wicherek"* humory nam poprawi? ]

- Dobry wieczór Państwu! Dzisiaj w nocy
Będzie księżycowa pogoda, zwłaszcza na Podlasiu.
Co prawda, nadal mróz utrzyma się w swojej mocy!
Ale jutro w dzień słońca będzie do woli w całym północno-wschodnim pasie!   

A więc dzieci na sanki i na narty,
Rodzice na spacer, pogoda będzie sprzyjać!
Zimniejsza fala będzie mijać,
A nadchodzi w cieplejszej aurze!
Do jutra żegnam Pastwa w dobrym nastroju." 

Po "Wicherku"* pojawia się Pani Edytka*: - Dobry wieczór Państwu!
Dzieci miały już Wieczorynkę, po niej minął: Dziennik Telewizyjny.
A zatem teraz zapraszam dorosłych telewidzów na: 
Przygody Pana Michała. Życzę miłego oglądania Państwu.
Tymczasem oddech łapię głębszy, głową kręcę,
  aby odprężyć napięty kręgosłup szyjny.

I... rozpoczyna się...

Tymczasem, kiedy Stambuły szturmowali   
Na twierdzę Kamieniec, aby ją zdobyć -
W całej swej fanatycznej potędze maszerowali,
Aby raz na zawsze Rzeczpospolitą pobić!

Ja, jako chłopiec świadek 14-letni,
Co mi z wrażenia serce pod grdykę podeszło. 
I w tym samym czasie mając w sobie więcej patriotyzmu, niż wiek stuletni,
Co mi kamieniem na sercu zaczęło leżeć i... przez długi czas z serca nie zeszło.

Objaśnienie: "kurhany"* - w języku etnicznym autora oznacza duże zaspy nawianego śniegu. 
"Wicherek" - potocznie nazywany prezenter pogody.   
Pani Edytka* - telewizyjna prezenterka zapowiadania programów. 

Wydarzenia opisane z początku 1970 roku.



SZKOLNA  WYCIECZKA  DO  LASU  NA  DZIEŃ  SPORTOWCA   


Pogoda jak z bajki;
Dzień słoneczny i bezchmurny.
W kieszeni przynajmniej po dwie "fajki"*
U każdego z czterech nas na czas powtórny.

Droga do szkoły zawsze ta sama,
Tylko czas zawsze nie ten sam.
Ścieżką polną, łąkową, aż szkolna brama,
[ Co to wszystko po dzisiaj w pamięci mam. ]

Trawa na łące wybujała,
Tuż przed pierwszym pokosem.
Idąc dzisiaj chęć jest śmiała,
Nie z powodu łąki zapachu pod nosem,
Lecz że dzisiaj szkoła Dzień Sportowca obchodzi,
Bez tornistra iść do szkoły tylko uchodzi. 

Gdzie ścieżka polna,
Wszędzie zboża zielone, 
Nigdzie ugoru nie jest wolna,
Kiedy prace chłopa na roli są zespolone.

W duszy zdrowo,
Jak o poranku czerwcowym.
Z ust wychodzi to i owo*,
Zanim jest się w zbożu chwilowo.

Skowronki, które wiszą w powietrzu nad głową,
Są wiosny czerwcowej ozdobą.
A śpiew ich nadto uszlachetnia obecnością chwilową,
Co są nad nami sobą.

Po zejściu ścieżek i dróg,
Gdzie spotykamy się z dziećmi sąsiedniej wsi.
Nikt nie jest nielubiany, ani wróg,
Bo przecież zawsze schodzimy się do jednej wsi.   

  Nosi nazwę: Starowlany i posiada szkołę,
Do której już przed wojną chodzili ojcowie.
I choć w tym czasie kończyli szkoły połowę,
Cenią ją bardziej nam, niż swoje zdrowie.

Ulica, która posiada kamienny bruk,
Jest niemiła półtrampkom
I kopytom końskim co spod podków zgrzyta stuk
Sypiąc iskrami w każdą z nim randkę.

Pod szkołą, która w rozmiarze,
Jak trzy domy wiejskie, 
Dzieci, jak mało kiedy w nadmiarze,
Albowiem dzisiaj mamy życie sielskie.

Bez tornistra na plecach
I bez obawy lekcji, pytań, dyktanda, 
I bez żadnych uwag, jak bywa na szkolnych wiecach,
A pójdziemy w las, jak idzie cała szkolna granda.
[ W sensie pozytywnym ma się rozumieć,
Skoro ubaw każdy z nas będzie mieć. ]

Szkoła będzie dzisiaj świecić pustkami
I przynajmniej wywietrzą się z niej
Wszystkie nasze dumki i rozterki,
Które podczas lekcji skrywały się w niej.   

Nauczyciele kierownik pod szkołą
Według klas poustawiali nas. 
My prawie każdy mając coś pod połą*,
Gotowi już do wymarszu w las.

Są dwie drogi prowadzące do lasu;
W środku wsi, tuż obok szkoły
I za wsią, którą od czasu do czasu,
Nauczyciele prowadzą dla krajobrazu odnowy.

I otóż dzisiaj, tę że wybrali drogę -   
Mijając sklep: Samopomoc Chłopska; 
Kiedy kojarzą mi się słowa: "nie mogę", 
Gdy prosiłem mamę o złotówkę,
Opowiadała: "Inna jest troska".

A przecież rówieśnicy z bogatszych rodzin,
Zajadali się kruchymi i słodkimi bułeczkami za złotówkę.
A mnie nie raz w tym czasie najlepiej byłoby nie liczyć godzin,
Albowiem często nie mogłem liczyć na bułkę nawet za ceny połowę. 

Pamiętam bardzo dobrze, pewnego razu,
Stolarz dał mi dwa złote, ten u którego za budowę stodoły,
Pasłem krowy może że sto razy
I może ze sto razy nie miałem na to ochoty.

[ Ale te dwa złote, które mi dał -
Nosiłem w kieszeni tak długo aż mi zbrzydło.
I choć na to dużo cierpliwości ja żem miał,
Wreszcie kupiłem sobie dwie tańsze bułki i do tego poidło* ]

Ale dług to dług honorowa sprawa,
Zwłaszcza na wsi wśród chłopów.
A i ich dzieciom jest za to chwała,
Że wspomaganiem rodziców przyczyniają się
W niemałym stopniu do wyeliminowania finansowych kłopotów. 

Wieś, to nie miasto,
Że rówieśnicy mogą sobie dyndać,
Lizać lody, zajadać w kawiarni ciasto,
Na co na wsi nie można się zdać.

Tuż po stu metrach od sklepu: Samopomoc Chłopska,
Jest basen strażacki pełny wody.
W nim tylko utopić smutne myśli,
By z nich wyszła wszelka troska
I nabrać do serca i duszy więcej urody.

Że dzisiaj nie dzień karmienia biednie głodnych chłopskich dzieci,
Lecz dzień: Sportowca Szkolnego, 
Co w zawodach każdy z nas talentem siebie oświeci,
Dając z siebie wszystko, co ma wrodzonego.

To hart, wola i waleczność, jak u chłopskiego patrioty;
Czy w piłkę nożną, coś najbardziej popularnie swojskiego,
Czy nawet w grze w: "dwa ognie" dla zwykłej ochoty
Będziemy grać dla siebie i dla wyczynu polskiego. 

Damy z siebie wszystko na co nas stać,
Kiedy zajdziemy na miejsce przez nauczycieli już w planie wybrane.
Cała nasza chłopięca koleżeńska brać, będziemy tak grać,
Że nawet ptaki leśne powiedzą: co za chłopaki kochane.

Już z wrażenia emocje mną targają,
A my dopiero z wycieczką w miejscu rozstajnych dróg,
Gdzie zawsze stoi i patrzy Miłościwy Bóg, 
Któremu choć w ciszy i w skryciu ukłony składamy.

I choć ze szkoły został wygnany Bóg,   
A wiszą na ścianach opaśli dygnitarze, zamiast krzyża.   
Gdyby nie obawy przed nauczycielami,
Uklęklibyśmy z pokłonem u Jego nóg.
Lecz i bez tego, Wiara nam się nie obniża.

Między rozstajem dróg, a lasem,
Pola w zbożu zielonym, jak las.
Nad nimi ptaki przelatujące tymczasem
Do swoich miejsc z różnych tras.

Jedynie nad naszymi głowami,
Skowronki donikąd nie dążą,
Zawsze zajęte swoimi śpiewami,
Wisząc nad nami, w locie nie krążą.

Te małe ptaszki zarazem piękne
Zawsze, kiedy ich słyszę,
Jakby dzieciństwo mi przypominały.
Choć ciągle śpiewają, nigdy struny im nie pękły,
Choć zawsze jakby o coś się upominały.

Tymczasem mimo skowronek jeden i drugi nas bałamucił,
To i tak przecież ciągle do lasu podążamy -
Dróżką polną nierówną, lecz z tego powodu nikt z nas się nie przewrócił, 
A w dobrym humorze i w nastroju wszyscy się mamy.

Pola o zielonych łanach zbóż
Już się skończyły i za naszymi plecami pozostały.
Wiatr, który wyprawiał na zbożach fale mórz,
Przybiegł na skraj lasu, lecz mu za to nie ma chwały. 

Skoro rozbił się na nim, jak o mur
I w lesie gałęzie nawet się nie chwieją.
Tylko dźwięczny jest nasz szkolny chór -
Któremu ptaki nawet nie dorównają. 

Ale las, to nie przedszkole
I nie boisko na którym wrzeszczą dzieci.
Tutaj trzeba wyszukać puste pole,
Gdzie na czas pobytu miło czas zleci. 

Dotychczas, gdzie idąc polną drogą   
Po odciskach kolein od balonowych wozów* -
W środku, gdzie koń kopytami wybił ciągnąc wóz z trwogą,
Piasek się złocił od słońca w blasku ziemskim.

Lecz nam przyszedł czas z drogi polnej
Wstąpić w leśną polanę
I ukończyć marsz drogi szkolnej,
Jak na dzisiaj odrobioną lekcję zadaną.

Ale to tylko filozofia z pozoru,
Jaką lekcję mamy dzisiaj w zadaniu;
My chłopcy już wiemy bez żadnego sporu,
Że w piłkę nożną będziemy wyróżniać się w graniu. 

W miejscu już wybranym
Na leśnej polanie co najmniej z hektarowej
W wiosenno polne kwiaty obszarem ubranym
W chwili dla nas na dziś wzorowej.

Nauczyciel od wychowania fizycznego,
Powiedział: "Dziewczyny na lewo, chłopcy na prawo!
Przez chwilę odpocząć do zadania pilnego,
Które zaraz zaczniecie grać śmiało.

Na lekko spadzistej polanie, 
Prawie wszyscy posiadaliśmy do odpoczynku,
Z małymi przerwami między klasami.
Wśród klas, nauczyciele w rękach z kwiatami,
Co już dziewczynki po drodze zdążyły nazrywać
I wręczyć w dowód uczniowskiego uczynku.

Kiedy zwłaszcza już nauczyciele zdążyli
Odpocząć mniej więcej po dwu kilometrowym marszu.
I kiedy jeden lub dwa papierosy wypalić płuca zażyły,
Wstał nauczyciel od wychowania fizycznego i powiedział:
"Dzieci, uwaga! Dziewczynki i chłopcy do klas czwartych, grać w: dwa ognie.
A dziewczyny klasy pięć - osiem w: siatkówkę,
Chłopcy w piłkę nożną, wybierzcie drużyny sobie zgodnie."

O paradoks ustaliliśmy, że klasa piąta i szósta
Będzie grać z klasą siódmą i ósmą.
A że polana w miejscu wybrania na boisko w zachwaszczeniu jest pusta,
To też od razu wyznaczyliśmy boisko, a za bramki posłużyły kamienie,
Które z cienia w słońcu za ten czas oschną... 

Siódemka, co do drużyny została wybrana,
Miałem na to największy wpływ.
Co do gry przez nauczyciela swoboda została nam dana,
Dowolny będziemy zaznaczać swego hartu szlif.

I... gra rozpoczęła się na całego,
Ile w nas sił, ducha i umiejętności.
A że choć nami nie ma sędziego,
Zasady gry rozumiemy w całej futbolu okazałości.

Biegamy, jak młode źrebaki,
Walczymy, jak młode lwy.
Nawet naszą grą zachwycone są leśne ptaki,
A i myślę, że i Wy.   

Piłkę jeden do drugiego podajemy...
Atak za atakiem jest przeprowadzany...
Strzał, gol, lecz przeciwnicy mówią, że gola nie uznajemy, 
Że to niby faul ręki nienabity, a świadomie nadziany! 

Więc dalej jest zero do zera,
Choć przeciwnik pod każdym względem nas przewyższa.
I choć siłą i większą masą ciała, nas poniewiera,
To jednak nasza drużyna strzeliła gola pierwsza.

Gol! Ach, co za radość,
Starsze konie z nami przegrywają. 
Aż bierze ich cholera i złość,
Że w tej chwili upokorzenia doznają.

Krzyczą na siebie, mobilizują się do lepszej gry;
Chodzą z piłką środkiem, skrzydłami.
I zanim obejrzeliśmy się, mamy już bramki trzy,
Czego nie moglibyśmy przewidzieć nawet i ze snami.

Ale choć my jesteśmy mniejszej posturze
I w słabszej sile fizycznej.
Za to lepszego mamy asa w swojej dodatkowej pulu,
Którym jest nasz hart, waleczność, co już wyróżnia się w chwili optycznej.

Mniejsi jesteśmy, ale zwinniejsi i jakby szybsi:
Piłkę zagrywa Miecio do Rysia, Rysio do Edzia,
Atak idzie i już bramka w powietrzu wisi,
Bo na krzyż Edzio do Rysia, Rysio do Edzia,
Edzio strzela, bramkarz broni,
Ale Miecio dobija i gol, jest gol! Jest 3:2. 
Z taką grą, to przeciwnik z remisu się nie wybroni.

Ale gra się ułożyła i potoczyła nie po naszej myśli,
Bo to przeciwnik opuścił nam czoła, strzelając gola.
I tak na przerwę z wynikiem 4:2 zeszliśmy
W umęczeniu, pocie, lecz silna nadal jest wola.

- Hola, hola, chłopaki, nie załamujcie się!
Nasza niezłomna wola, to strzelić jednego, dwa gole,
Jest to możliwe tylko w nieustępliwość wczujcie się!
Po przerwie na samym początku oddamy im do gry pole,
A jak przejmiemy piłkę, to z kontratakiem
Po skrzydłach, a środkiem pójdę ja i da nam gra szybko gole,
Jeśli ułoży się nam akcja pod tym znakiem?!
Tylko niech Edek, piłkę dobrze mi dogra.

Druga połowa już się rozpoczęła...
Obie strony gramy, ile w nas chęci i sił.
Każda akcja za akcją jest zawzięta
I już z naszej akcji strzelić gola moment tkwił,
Ale w przeciwniku tyle jest sił i woli,
Że wybił piłkę na aut, ze strachu, że to nie żart,
Że my gramy sposobem, jakby z ułożonych kart.

Czesio wyrzuca piłkę z autu, wprost do nóg Edzia,
Edzio mając dobry atut, piłkę podaje szybko do Miecia,   
Miecio strzela, jest gol! A więc już tylko 4:3, do nędzy mol.

Tymczasem starszy przeciwnik wychytrzył się,
[ Chyba już z braku siły ]
I zaczął strzelać na bramkę z dystansu...
Ale w tym jego błąd tkwił, że w tym założeniu pomylił się,
Skoro z tej gry i my złapaliśmy drugi oddech
I jak przejmiemy piłkę, to niech im za to będzie grzech.

Kiedy wyrównamy na 4:4, wtedy już nas nie pokonają,
Skoro przy remisie wzmocnimy w żagle stery
I z prowadzeniem wyniku, niech się pożegnają.
I tak się stało, przyjęcie piłki, atak z naszej strony -
Nam gol! A im z prowadzenia tylko zostały opiłki
I mamy wynik remisowy, za co chwała Bogu i nasze ukłony.

Gramy dalej... pot ścieka, jak z konia, w dzień orki w upale,
Do tego serce wali, jak dzwon, od biegania,
Lecz to wszystko nic ku chwale,
Że możemy ich pokonać lub zremisować,
Ale nie damy porażki za nic zanotować.

W końcu rozszalałe my, choć mniejsze chłopaki
Od starszego i większego przeciwnika,
Na czas po utracie piłki nie powróciliśmy do obrony,
przez co pod bramką zrobiły się braki
I straciliśmy gola, co z tego przeciwnikowi na 5:4 wynika.

Czas trzydzieści minutowy drugiej połowy upływa,
Co prawda z boiska schodzimy przegrani wynikiem,   
Ale hart i duch nasz w tej grze zasłynął,
Że my walczyliśmy całym sercem i wzornikiem.   

A ta porażka jednobramkowa
Jest raczej naszym duchowym zwycięstwem,
Choć wynik na to nie wskazywał, skoro starszych chłopców zmowa,
Starszym wiekiem i fizycznie pokonać nas w grze, to żadnym zwycięstwem.

My daliśmy z siebie wszystko, co było w nas.
.............................................................................................
Przez czterdzieści lat przechowywał to starowlanski las, 
By dzisiaj mógł ja to uwieńczyć na papier.   

Objaśnienia: fajki* - autor miał na myśli papierosy Sporty. 
to i owo* - rozmowa i dym papierosowy.
coś pod połą* - pod pachą.
poidło* - autor miał na myśli: oranżadę. 
balonowych wozów* - autor miał na myśli wóz chłopski z kołami na powietrze.   


           KINO  OBJAZDOWE  W  WIOSCE     


Żadnego ogłoszenia na tablicy ogłoszeniowej w sołectwie wsi Cimanie,
Żadnej ustnej informacji od sołtysa w chwili owej, 
A tutaj ni stąd, ni zowąd miłe spotkanie,
Bo z powiatu Sokółka zawitało do naszej wsi kino objazdowe
O imieniu niedźwięcznym, jak jaskółka, a mające nazwę: "Sokół", rodowe
Od ptaka, który krążył nad miastem przed wieki,
Sięgając wzrokiem miasta, pól, łąk i Sokołdy rzeki.   
Ale przeszłość historii zostawmy przyszłym pokoleniom,
Dzisiaj tylko skupmy się na przy ziemskich sprawach.
Żyjąc tutaj bez historii, uprawiając rolę ku swoim zadowoleniom,
Dzisiaj dla odmiany najlepiej zapomnieć o chłopskich uprawach.
A imponować się kinem wiejsko-objazdowym,
Nie biorąc pod uwagę kina szkolnego, jak tutaj, co jak prawie domowym,
Mając wszystko, co ma do przekazania, a nic do ukrycia.
Zatem po wsi wiadomość rozeszła się, przez same bystre ludzi oko,
Z zastanawianiem się, co dzisiaj nam pokaże kino: Sokół w filmie z wytwórni: Oko[?]
Tymczasem na razie wóz techniczny z kinem objazdowym przybył na podwórko do sołtysa,
A rolą sołtysa jest znaleźć dom na kino.
W samochodzie objazdowym, który nazywa się: Nysa,
Jest umieszczona cała aparatura objazdowego kina, dobrego jak stare wino.
Sołtys w niczym nie namyślając się, wybrał
Pierwszy najbliższy dom jemu po sąsiedzku.
A że to jest dom jego siostry i szwagra, ułatwione zadanie ma,
Nie musząc agitować się, że to dla dobra społecznego po radziecku.
Tym samym dom do kina jest już znaleziony,
Pozostało tylko to, aby każdy w wiosce człowiek został powiadomiony.
A zatem sołtys długo nie namyślając się, wyznaczył
Chłopców, którzy już byli na podwórzu jako ciekawscy obserwatorzy,
Żeby przebiegli się po wsi - od domu do domu, aby każdy gospodarz był raczył
Przyjść na kino, które odbędzie się pod numerem 15 gwarantując,
że w filmie grać będą dobrzy aktorzy!
Kiedy wróciliśmy na miejsce z powrotem,
Nyska kinowa stoi już pod domem, gdzie ma być wyświetlany film. 
Operator, który jest kierownikiem i zarazem pilotem,
Dokładnie sprawdził, czy projektor współgra z płótnem pod wzajemny profil.
A po tym światło tylko zostaje zgasić -
I ruszać ma to, co emocją ma nas porazić?!
Ludzi w domu numer 15 pełny dzienny pokój, z podobieństwem, 
jak u rolnika na: Przygodach Pana Michała,
Tylko z różnicą taką, że tutaj mniejszy spokój,
Skoro rodzina domu kinowego bardziej nas wszystkich zna.
Zatem i luz prawie u każdego lepszy jest,
Starzy chłopi, co przyszli, siedząc na ławach, fajczą
I pociskali pierdoły, a efekt, to coraz jest śmieszniejszy,
"Jak to nasikali Niemcom do zupy, kiedy z Hitlerem walczyli".     
Śmiechu na cały dom co niemiara
I w ludziach radość na twarzach, a w sercach wiara.
Chłopi kręcą tyłkami na stołkach i ławach,
A my smyki wiejskie, jak poddani po turecku na podłodze.
Tymczasem w pokoju po fajkach i skrętach dymu, jak mgły na wieczornych łąkach,
Aż ktoś bardziej rozumniejszy, otworzył sieni drzwi dla przewietrzenia i ochłody. 
Przeciąg i zarazem chłodne powietrze przez pokój powiało,
Aż w duszy po dymie bardziej rześko każdy mógł się poczuć.
Okna zasłonięte, naraz ciemno się stało
I zanim ruszył projektor, ja już o wojnie zacząłem snuć...
Światło zgasił ktoś i projektora kinowego zaczęła brzęczeć oś!...
Jak zwykle i wszędzie - najpierw: Polska Kronika Filmowa -
W niej mowa: "Jak to Polska Socjalistyczna Rośnie w Siłę i Dobrobyt!"
Obraz na całe okno - wersja kinowa, 
A więc dzisiaj mamy u siebie nowoczesny byt.
Warszawę, całą Polskę, Układ Socjalistyczny,
A nawet za dalekim morzem przyjacielską Kubę.
Taki na dzisiaj jest realistyczny świat,
A więc jesteśmy przed poprawą losu, a nie przed jego zgubą,
Choć nie wierzę już nawet i ja w to,
Że: chłop śpi, a mu rośnie, bo to tylko z cieni prawdy tło.

[ Prawda jest taka, że jak ten, kto tak myśli, a tym bardziej tak to mówi,
to niech zaprzęga parę koni do pługa - i niech od rana do wieczerzy poorze -
wtedy rozum mu wyśni, że chłop z roli nigdy jaj nie struga. ]

Jak tutaj nie lubić objazdowego kina,
Tym bardziej Socjalistycznej Ojczyzny,
Która na wysokość zadania się wspina,
Aby pokazać dobroci swoje wyżyny.
Jedna Polska, jedna Ojczyzna, jeden ustrój,
Szanować i kochać trzeba nam to.
A ty Zachodzie nam nie truj,
Że Socjalizm, to tylko złudne cienie dobrobytu tło.
Chłop ma ziemię - i jest na niej panem,
A nie jakimś tam na Zachodzie bezdomnym "Vanem". 
Polska Kronika Filmowa dobiegła do końca,
A tylko jej dźwięk jeszcze pozostał w uszach
I w sercu z Bratnich Krajów Przyjaźń płynąca...

Orząc pole, wspominać będę - w przerwie karmiąc
konie, odpoczywając przy gruszach.

Tymczasem światło zapalił ktoś,
Na projektorze taśma skończyła kręcić się.
Tymczasem ryknął ktoś, jak łoś
I do śmiechu chwila uwiła się.
W przerwie chłopy tytoniem fajki nabijają i w "Gromadę" skręty skręcają,
Kurzą - po czym dymy, aż pod sufit się snują i już ku podłodze nie wracają. 
Okno odsłonił i otworzył, jakiś gość,
Zapewne, co dymu nie lubił.
Kiedy świeżego powietrza weszło dość,
Oddech świeżości samopoczucie polubił.   
Gdy operator projektora zmienił taśmę, powiedział:
"Niech, światło zgasi i zasłony zasłoni, ktoś!"
Już bzyczy projektor i taśmy ruszyły, a w tym czasie już każdy cicho siedzi,             
Bo już wie, że za chwilę zobaczy machinę rozpędzonej wojennej zawieruchy - zła oś.
A tym, co ma się przeciwstawić temu wojennemu złu,
Miał być nie nikt inny jak tylko filmowy: Franek Dolas;
Co miał usłyszeć i zobaczyć, gdy obudził się ze snu?!
Taśma filmowa z bzyczeniem powoli obraca się...
Wśród nas starych i młodych cisza grobowa.
Nawet z nas smyków nikt nie wierci się i nie odwraca się,
A na twarzach uwaga skupiona i mina dębowa.
Czołówka filmowa podnosi na duchu:
"Dojdziesz bracie chociaż krucho jest".
"Franku Dolasie", ty Polski nasz zuchu
Za chwilę przejdziesz pierwszy wojenny chrzest.
Gdzie się nie pojawisz - myślisz,
Że to ty rozpętałeś II wojnę światową, 
Choć walczysz naprawdę, a ci się wydaje, że śnisz.
A kiedy wojenny los rzucił ciebie
Do Austrii - Jugosławii - na Morze Śródziemne
I w końcu do Północnej Afryki - a z powrotem do Włoch.

I kiedy w kraju najeźdźcy, słońce świeciło na czystym niebie,
W naszym ukochanym kraju płonął każdy Gród! 
Bo palił Je Niemiec szalony i dziki!

Lecz ty musiałeś walczyć tam, gdzie posłał ciebie los,
By w tułaczce wojennej po świecie
W końcu mógł wrócić ty i twój głos,
Że gdzie nie byłeś, walczyłeś o Polskę:
jesienią, w zimie, wioną i w upalnym lecie.
Aż w powrocie za ukochanym krajem,
Znalazłeś się w złotym zbożu pod Lublinem Polskim rajem.
Aby znaleźć i dołączyć do swoich kamratów,
Żeby walczyć o WOLNĄ POLSKĘ,
Co będziesz mieć partyzantów za braci,
A oni ci dadzą karabin i swoją troskę.
Po tym raz z przypadku, innym razem z waleczności -
Rozwalisz niejeden oddział niemiecki - przyczyniając się do jego upadku,
Co po tym u kamratów zyskujesz ogrom wdzięczności. 
I będziesz chwalony po wsiach i w lesie,
Wszędzie tam, gdzie wojenny po kraju los ciebie zaniesie.

A ja po tym, kiedy będę biegł zygzakiem:
Wsią, polem, łąką, lasem
I będę dumą niesiony nad ptakiem.
I kiedy kija rzucę przed siebie, czasem:
Będę myślał, że zabiłem kilka Niemców,
Co moją Ojczyznę i wieś przyszli mordować i palić!
A na mogiłach naszym żołnierzom, które odkryję w lesie,
Nie zabraknie Biało-Czerwonych wieńców.   
A w sercu Niemcom za skalanie mojej Ojczyzny,
Nigdy nie będę mógł darować!
Dopóty dopóki życia mi nie zbraknie,
Hitlerowcom moja pogarda, będzie nie do przełknięcia,   
A mnie nie pójdzie w zapomnienie...



                    NIESZCZĘSNE  DWADZIEŚCIA  ZŁOTYCH   

https://dziennikpolski24.pl/dziewczyna-z-banknotu/ar/3095240

Dziadek dał wnukowi Andrzejowi dwadzieścia złotych, za które ma kupić mu papierosy Sporty.     
O którym chłopcu historia, chodzi do klas IV do której dzieci piszą piórem maczając w atrament 
ze szkolnej ławki kałamarzu. Ja już nie należę do tych dzieci. Chodzę do szkoły powyżej klasy
czwartej. Młodszy kolega ze wsi, który być może przez zapomnienie lub pomyłkę pechowo
włożył butelkę z atramentem do kieszeni w której znajdowały się właśnie te nieszczęsne mu
dwadzieścia złotych. Otóż i ten nieszczęsny atrament, który miał w kieszeni - wylał mu się
i zamoczył właśnie te nieszczęsne dwadzieścia złotych, które przez zamoczenie stały się na
całej powierzchni granatowe z byłej srebrzeni. Po tym stał się Andrzejowi problem arcytrudny!
Z tym zamoczonym atramentem banknotem poszedł do Spółdzielni*, żeby zrealizować to na
co pieniądze są przeznaczone. Ale sprzedawca już nie przyjął tych pieniędzy!
Andrzej, choć przed nim rozpłakał się. Sprzedawca powiedział:
"Nieś z powrotem do domu te zamoczone atramentem pieniądze.
Nie przyjmę tych pieniędzy! Do kurdy nędzy."         

Zwykły przypadek sprawił, że razem wracamy ze szkoły. Kiedy kładką przeszliśmy rzekę
i wstąpiliśmy na grunt suchy, zbliżając się już blisko Andrzeja domu, wyciągnął z kieszeni
umoczony w atramencie banknot dwudziestozłotowy i powiedział:
- Wyrzucę, a dziadkowi powiem, że zgubiłem. Albo powiem, że ktoś ukradł mi z klasy?!

Widząc to, co chce robić Andrzej, zdziwiło mnie to i zaszokowało. Ja mu na to:
- Nie wyrzucaj! Jeśli masz wyrzucić, to lepiej daj mnie?
Nie namyślając się długo i tak zrobił. Ale spytałem: 
- Jeśli mama spyta, dlaczego nie przyniosłeś dziadkowi papierosów?
I co się stało z pieniędzmi?   
Jeśli mama powie do domu nie wracaj! Jeśli z kimś się zmówiłeś? 
Andrzej tak jest zaszokowany i przejęty tym, co się stało z pieniędzmi,
że nie umie na to mi odpowiedzieć. 
Za to ja mu na to: 
- Powiesz, że zgubiłeś. 
Sam już nie wiem potem ile dni minęło. I z jakim zapytaniem dziadka, matki, Andrzeju żyłeś?
Ale chyba twoja wytrzymałością pękła?! I musiałeś na swoją korzyść wytłumaczyć się kłamiąc,
jak było - z naporu dziadka i matki, gdzie się podziały dwadzieścia złotych? I myślę, że choć
ci nie było miło, to jednak dla świętego spokoju, żeby ciebie już nie męczyli, wymyśliłeś i
powiedziałeś: Mietek ukradł. Przyczyniając się tym do wytłumaczenia, którego nie powinieneś
wymyślić. W tym czasie zanim przyszła na mnie niewinna kara, jak grom z nieba, pokazałem
te dwadzieścia złotych koledze Rysiowi, jeszcze mokre w atramencie, które przez parę dni
suszyliśmy, po czym poszliśmy do Pawłowicz do sklepu na zakupy. Rysio, choć jest ode mnie
tylko miesiąc starszy, jednakże wzrostem i intelektem przewyższa mnie. W sklepie zmyśla
sprzedawcy, że jak to mocno ojciec go zbije - łojąc pasem mu skórę, nie dając wiary, że
banknot zabrudził atramentem. Słuchając to sprzedawca, widać, że uczuciem już go wzrusza.
Po czym sprzedawca powiedział do Rysia:   
- Co ty, mój biedny chłopcze, chcesz kupić za ten banknot? 
Rysio, szybko bez namysłu odpowiada:   
- Ojciec kazał kupić wino i papierosy Sport. 
Sprzedawca bez podejrzenia lub nie chce podejrzewać, podaje wino patykiem pisane i paczkę
Sportów, po czym podliczył w zeszycie, z czego pozostało jeszcze z dwa złote, więc dodał nam
kilka dropsy. Wracamy tą sama drogą, którą szliśmy do sklepu polami, łąkami wzdłuż rzeki,
wzdłuż rowów, aż do własnych łąk, zadowoleni smoktamy sobie dropsy pod papieros, który
paląc przez to jest słodszy. Gdy krzaczki olszynowe już się skończyły i pozostały tylko pastwiska,
aż pod obory i stodoły tu, gdzie wierzby wzdłuż pastwiska rosną, tu ukryjemy wino w spróchniałym
pniu, jak w dziuplę, papierosy w Rysia szopie za domem na czas krótszy niż wino.

Jest czerwiec jeszcze przed wakacjami, skoro jeszcze chodzimy do szkoły.
Po szkole na "ślewczyźnie" pasiemy krowy, Rysio swoje, przez miedzę jak swoje.
Tutaj na "ślewczyźnie" jest tyle pięknej przyrody: łąki pachnące, pastwiska zielone, olszyn
liście lepkie, w olszynach drozdy, kukułki, sroki, wrony i pasące się krowy, a dla tej całej urody
chodzą po łące przy krzakach z pobliskich gniazd bociany. Dziś przyszedł już czas wyjąć ukryte
wino ze schowka i spróbować zakazanego grzechu. Kiedy na wieczór komary i bąki już tak
nie dokuczają krowom, dobrze się pasą, mamy na to sposób i czas, by ukryć się w młodych
pędach olszyny tak gęstych, że nawet nie przedostaje się cień, a tylko ku górze nad liśćmi
unosi się dym ze Sporta, dziś kurzyliśmy sobie po całym, a nie jak zazwyczaj jednego na dwóch.
Już zaraz zaczniemy otwierać wino, przed otwarciem przekazujemy sobie z rąk do rąk -
oglądamy i czytamy etykietkę. Emocje wzrastają, co trudno słowem opisać, tym bardziej wyraz
duchowy dać, że kiedy już na zmianę uporamy się z korkiem - wybijając go od spodu butelki,
jak to robią pospolite pijaczki. Obserwujemy tymczasem wokoło otoczenie bystrym okiem,
czy jakiś chłop z naszej wsi nie chodzi w krzakach? Gdy Rysio zaczął nalewać wino do szklanki,
ze strachu dalej rozglądamy się, choć młode pędy olszyny skrywają nas, mimo to boimy się,
czy ktoś przypadkiem nie nadejdzie i zauważy nas? A kiedy przed chwilą paliliśmy papierosy,
to z pewnością czuć dym na pięćdziesiąt metrów? Gdy Rysio już nalał wina do połowy szklanki,
podaje mi i kiedy już grzech pokusy trzymam w ręku, a zapach wina wąchając doszedł do nosa,
chwilę lękam się, czy pić, czy nie. Ale ciągotki powstrzymać teraz już nie w sposób, choć przeraża
obawa. Zanim zdecyduję się wypić, wącham podsuwając szklankę po nos kilka razy, aż nabrałem
odwagi wypić. Piję po woli, nie jak pijak, a sączę jakby przez słomkę, wstrząsnęło mną, poczułem
jabłkowy smak. Teraz kolei na Rysia, wlewa sobie tyle ile mnie, pije trochę szybciej, niż ja i nie widać,
żeby wstrząsnęło go tak jak mnie. Pierwszy raz w życiu mamy zaliczone już po pół szklanki -
nagle jakoś inaczej w oczach zrobiło się! Tak jakoś obojętnie, jakby wszystko zmęczone jest
w nas. A że mamy ze sobą chleb biały tak zwany "kuźniczański" i słoninę wędzoną, co to Rysia
ojciec przynosi wracając z przeładunku desek z Gieniusz, posłużyło to nam do zakąski.
Mimo to wino tak szybko nas rozbiera, że zaczyna kręcić się nam świat!
Czekamy chwilę, aż polepszy się nam... Gdy nagłe zachwianie równowagi i krajobrazu minie,
walniemy sobie po Sporcie. O dziwo po winie smakuje i nie otumania. Gdy sztachniemy się
po papierosie, trzeba będzie raczyć się zająć krowami, iść zobaczyć, gdzie są, zostawiając w
gęstym olszynowym młodniku wino, chleb, słoninę i papierosy. Okazuje się, że krowy pasą się,
jak ze snami, tak jakby pilnował je Anioł bosy. Zatem z powrotem wracamy w olszynowy gęsty
młodnik, tam czekało na nas wino, zakąska i papierosy. Obok nas siedzi sobie w gniazdku mały
ptaszek, rozpłodnik, nie zważając na kotłujący się dym z papierosa i na nasze rozmowy.
Teraz walniemy sobie wina drugą kolejkę, co już na głowę wyjdzie po całej szklance.
Teraz nagle olszyny stają się nam takie, jakby poszły w taniec i tak jakby świat przed nami
obracał się dokoła!... Wszystko kręciło się w głowie, nic nie jest smutne, tylko wesołe, nawet
język plącze się w mowie i w oczach drzewa zniekształcają się olchowe!...
Ale jeszcze na tyle dobrze świta rozum nam, że ukrywamy, gdzie siedzieliśmy pod darń, butelkę
z resztą wina, a chleb i słoninę zjemy jeszcze dziś, kiedy wrócimy, bo po winie apetyt stał się
przyczyną więcej jeść. Ale to, co dzisiaj uczyniliśmy, nie należy do naszej dumy i chwały wcale. 
Po tej pierwszej praktyce z alkoholem, czas już wrócić do naszych pasących się krów, ale jak
tu z miejsca wstać, gdy w głowie szumi i w oczach zniekształcają się krzaki! 
Zdobywamy się na nogi wstać - wychodzimy na pustą łąki polanę, gdzie krowy mogą być, 
bo po drodze w krzakach nie widzimy ich. W oczach niebo kręci się, łąka i nawet rów!
Widzimy krowy skubiące trawę i dobrze pasące się, jak Rysia, tak i moje.
Jesteśmy przy miedzy rozdzielającej łąkę po stronie mojej i Rysia, Rysio wskazuje na stronę
mojego pastwiska, że tu są jego krowy i łąka, tłumaczę mu, że całkiem stracił orientację!
- Po lewej stronie są moje krowy i pastwisko, a Twoje krowy i pastwisko po prawej stronie!
Mnie to bardzo dziwi, ale i zarazem dodaje dumy, że Rysio bardziej masywniejszy w posturze,
a w głowie mocnej kręci mu się, niż w ogóle mnie, skoro bardziej postradał rozumy! 
Za ten czas popróbowania zakazanego grzechu pierwszy raz w życiu, którym było wino,
krowy nasze na pastwisku wymieszały się, bo raz, że nas przy krowach nie było, w dodatku
do olszyny nie odgradzają pastwiska rowy, przez co bez naszej obecności beztrosko siebie 
chodziły. W tym miejscu nasze pastwiska po obu stronach nie mają zakrzaczenia, jedynie
na mojej stronie pastwiska rosną dwie olchy, jedna tuż przy miedzy z pastwiskiem Rysia,
niezbyt wysoka, na którą prawie nie wchodzę, druga olcha rośnie po stronie przeciwnej też
tuż przy miedzy drugiego sąsiada. [ Jest olchą bardzo starą z gałęziami od ziemi tak nisko,
że sięgam rękoma i wchodzę na olchę, kiedy tylko chcę pasąc krowy, kiedy tylko chcę sobie
pośpiewać - huśtając się prawie na samym wierzchołku. A na tyle tak bardzo użytecznie
służy mi ta olcha do zabawy chłopięcej, iż w górnej części konarów olcha jest w kształcie "U",
co ułatwia mi siedzenie bez jakichkolwiek zagrożeń, że spadnę. Mogę na niej nawet i spać,
gdybym tylko zechciał, choć tego nigdy nie robię, szkoda czasu. Druga zaleta tej olch, to to,
że z wysokości kilku metrów nad ziemią mogę obserwować wkoło teren jak ptak patrząc
na wieś, co się dzieje. A widać wszystko doskonale nawet to, co robią ludzie w zagrodach,
na swoim podwórku. Tam gdzie nie ma zakrzaczenie, dobrze widać łąki i rzekę meandrem
leniwie snującą, gościniec, którym kursują autobusy PKS-u Sokółka - Sidra i z powrotem,
wieś sąsiednią Achrymowce, pola uprawne mojej i sąsiedniej wsi. Widzę nawet gołębie moje
na dachu stodoły lub w powietrzu, ptaki, które przelatują tu, tam i ówdzie. Coś pięknego, cały
krajobraz aż po horyzont na oku moim, jak u myśliwego ptaka, których nie brakuje w koło.
A jeszcze bardziej coś piękniejszego, kiedy siedząc na olsze - wnet kołysząc się na niej -
śpiewam sobie różne znane mi piosenki, nawet czasami drę się na całe gardło, gdy mi odbije
z rozrywki chłopięcej, czy niekiedy nawet z chłopięcej głupoty, a dla chłopca to jest ważne.
Dalibóg, klawo jest jak cholera. Co tam miasto może dorównać tym naszym wiejskim zabawom,
w żadnym razie. A i zamienić się za nic nie chciałbym, zwłaszcza na stałe, bo tutaj jest tak
naturalnie dla chłopców buszować w naturze przyrody. No chyba na krótki czas zobaczyć
miasto i wrócić z powrotem na swoje wiejskie siedlisko, to tak. ]

Tymczasem Rysiowi tak bardzo wino pomieszało w głowie, że stracił orientację i z upartością
chce iść do swoich krów na pastwisko po mojej stronie, gdzie pasą się moje krowy. 
Usiłuję wytłumaczyć mu:
- Po drugiej stronie miedzy są twoje krowy i twoje pastwisko!
  Rysio z uporem maniaka, wskazuje:
- Nie po drugiej stronie pastwiska są moje krowy!
Tak ta strona, którą Rysio wskazuje, jest przecież moją stroną pastwiska i po tej stronie pasą
się moje krowy. W tym czasie całkowicie mnie rozśmieszył, że wszystko bierze na odwrót.
Co mu wskażę, że jego pastwisko i krowy znajdują się po drugiej stronie, a on robi odwrót
i pokazuje mi, że właśnie po mojej stronie jest jego pastwisko i są jego krowy i to ja mam
mu uwierzyć, a nie on mi. Całe szczęście, że to się dzieje w środku czasu wypasu krów,
zatem do zachodu słońca mamy czas wytrzeźwieć. Ale tymczasem Rysio te same numery
powtarza, że już aż nie chce mi się go słuchać. W ciągu dalszym powoli trzeźwiejemy, a krowy
jakby współgrały z nami, pasąc się jak z nut, skubiąc soczystą trawę mordami.
I my coraz bardziej po nagłym alkoholowym szoku trzeźwiejemy.   

Słonce powoli kładzie się za stare olchy,
Cień, który kładł się na nie, bardziej je wydłuża. 
Czas nam, który po alkoholu jest lichy
Bardziej zdrowieje i do snu się nie zanurza.   

Tymczasem od strony rzeki i olszyny
Rześki wiaterek chłodzik przywiewa...
Na dzień dzisiejszy, który jest jedyny 
Z organizmu alkohol powoli wywiewa...     

Alkoholu w organizmie już coraz mniej -     
I dalej ubywa, za to coraz to więcej kaca.     
Głowa zaczyna boleć coraz mocniej,     
Jak u dorosłych, co na jutro gorzej wraca.     

Krowy trawę skubią w spokoju,
Bo i bąki przez cień poznikały.   
Tym samym jeszcze nie nadszedł czas
Zapędzić do rzecznego wodopoju. 
Toć sami idziemy do rzeki kapać się -
Orzeźwić siebie na czas ten nam nikły.

A że rzeka zatrzymana tamą nawadniającą -     
Wody wezbrało po wylewające koryto.
W dodatku za dnia w słońcu ugrzana -     
Pod wieczór ciepła, można wygrzać się,
Gdzie kończą się po łące i w krzakach rozlewiska.   

Dzisiaj, żeby ostudzić siebie z reakcji alkoholowej,
Nie jest nam wskazane przy brzegach pluskać się jak dzieci.
A dane jest i koniecznie zanurkować aż do dna,
Gdzie są prądy wody zimnej i zdrowej -
I schłodzić organizm tak aż orzeźwienie przyjdzie,   
A otumanienie alkoholowe z organizmu ujdzie.   

Woda paruje z ugrzania za dnia i jest ciepła, 
Choć od połowy głębokości zimna, jak ze studni.
Ale co tam nam chłopcom ze wsi,
Skoro jesteśmy na wszystko wytrzymali jak harty
I przy tym była alkoholowa moc w nas maleje,
A umysł powraca otwarty - to coraz mniej niepokoju 
I nasze głowy tym zmartwieniem już mniej się trudzą. 

Na lewo i prawo rzeki wilgocią pachnie.   
W krzakach ptaki, jak najęte głośno śpiewają, 
Że aż trudno opuścić tutaj to miejsce, 
Skąd nasze uszy tyle ptasich głosów doznają.   
Teraz już z kąpieli, po naszej winie alkoholowej
Na dobre nasz organizm odetchnął. 

Czas już nastał wracać do krów
I powoli szykować się pędzić na noc do obory.
To co zrobiliśmy dzisiaj, nie mówiąc nikomu
I nie myśląc na dzisiaj, że to kiedyś zrobimy znowu.

Do dnia dzisiejszego nie wiem ile czasu upłynęło, ale pamiętam i wiem, że matka Andrzej,
który dał mi te nieszczęsne dwadzieścia złotych, dowiedziawszy się wersji syna - przybiegła
do wioski w to miejsce, gdzie z kolegą Rysiem byłem, zdenerwowania, wściekła, a wręcz
nawet rozjuszona, z kupy kamieni, których prawie w każdym gospodarstwie przy ulicy nie
brakuje wzięła do ręki pierwszy napotkany kamień taki, co ledwo w garść objęła i biegnie
wprost w moim kierunku ze złośliwym głośnym na całą wieś krzykiem i z gniewną twarzą
i ruchami rąk w złowieszczym geście:
- Ty złodziaj! Addawaj dwadzcać złotych, katorje majamu synawi ukrał! Bo cibja zabju!
[ - Ty złodzieju! Oddawaj dwadzieścia złotych, które mojemu synowi ukradłeś! Bo ciebie zabiję! ]   
Będąc z Rysiem na ulicy przypłocie, widząc co się święci, ze strachu uciekam - przełażę wprost
przez płot do ogródka Zosi rodziców. W tym czasie, gdy pokonuję przeszkodę płotu, wściekłością
rozjuszona kobieta rzuca we mnie kamieniem trafiając wprost w pierś między żebra z czego
aż dech mi zatkało. Jednak udaje mi się nie zahaczyć nogawką spodni o sztachetę i nie zawisnąć 
na płocie, a pokonać przeszkodę tak nagłą nie planującą i skoczyć wprost do ogródka Zosi
rodziców, po czym, choć będąc otumanionym po uderzeniu kamieniem i w dodatku śmiertelnie
przestraszonym, serce tak mocna zaczęło walić, jakbym przebiegł szkolne zawody na Dzień
Dziecka lub Dzień Sportowca o dystansie 1000 metrów i to z rezultatem premiowanym na podium.
A że strach ma wielkie oczy, to też szybko podniosłem się i uciekam w krzaki na "ślewczyznę"
mego dzieciństwa, to mnie uratowało kto wie może od gorszego maltretowania i poturbowania,
gdyby tak kobieta dopadła mnie w swoje ręce. Proszę teraz sobie wyobrazić, gdyby trafiła mnie
kamieniem w głowę, mogłaby nawet i zabić, a co najmniej z pewnością spowodować uszczerbek
na zdrowiu, a nawet na umyśle dozgonnie?! Obeszła się ze mną jak w tym szlachcica powiedzeniu:
Chłop żywemu nie przepuści. W moim przypadku podobnie i chłopka żywemu nie przepuściła i to
chłopcu. Z krzaków "ślewczyzny", które oddalone są od wsi kilkaset metrów, obserwuję kiedy
ta wścieła na mnie kobieta pójdzie do domu, wtedy wrócę i ja. Szok przeżyłem niesamowity,
bo przecież i niespodziewany. Są ludzie, że za poważniejsze rzeczy nic nie zrobią, a są, że za
błahe sprawy mogą człowieka zabić. Ludzie są różni lepsi, dobrzy, ale i źli, potłuczeni!   

[ Moje honorowe po kilku latach zachowanie: po tym tak niefortunnym i przykro niemiłym dla
mnie incydencie, będąc już na Górnym Śląsku, ale w tym czasie przebywając na urlopie w miejscu
rodzinnym, wracając akurat w danym dniu z Sokółki z pociągu ze stacji Racewo, w dodatku będąc
dość sporo alkoholowo podchmielonym, tuż przed wsią na pastwiskowym pagórku, co zwie się:
"zadworje", ale po stronie chłopca rodziców gospodarstwa, spotykam najmłodszego syna Bogdana
tej kobiety, która tak przykro, a wręcz agresywnie i brutalnie mnie potraktowała godząc kamieniem
wprost w pierś! [ Wiadome, że z pewnością z przyczyn nieprawdziwego streszczenia się jej syna,
który dał mi te nieszczęsne dwadzieścia złotych. Dałem otóż temu chłopcu pięćdziesiąt złotych,
mówiąc mu, żeby tylko powiedział o tym rodzicom. Nie mówiąc mu za co i dlaczego jestem dzisiaj
takim hojnym wujkiem, a co ze zdziwieniem, że przecież nie jestem wujkiem. Co on po tym zrobił,
nie wiem, bo po dzisiaj nigdy go nie pytałem. Nigdy nie chciałem wracać do tak nieprzyjemnego
dla mnie incydentu z historii mojego życia młodego życia. Ale wiem do dzisiaj, że mam świadomość,
że postąpiłem tak, żeby mieć czyste sumienie rewanżując się, choć tak do końca nie byłem winien,
a zwłaszcza nie byłem złodziejem. Dwadzieścia złotych, które parę lat temu dał mi młodszy kolega
Andrzej, a jak znamy z jakich okoliczności, że i tak wyrzuciłby je. Tylko z drugiej strony już nie
musiałby na swoją korzyść kłamać, że ukradł mu Mietek. ] 

Objaśnienie: spółdzielni* - autor miał na myśli sklep spożywczy na wsi zwanym jako:
Samopomoc Chłopska* - która pod takim szyldem funkcjonowała.                   



                           W  A  K  A  C  J  A  M  I

          ZBIOROWA  WYCIECZKA  DO  LASU  PO  JAGODY


Kiedy jestem chłopcem, pamiętam dobrze, że kiedy tuż tuż przed żniwami, ale tymczasem
są już dojrzałe czarne jagody. Zatem w danym dniu umówionym cała wieś, zwłaszcza kobiety, 
dziewczynki i chłopcy wyruszamy do lasu tzw. "dużego lasu" lub "gliniszczańskiego".
Zwanym dużym lasem dlatego, że jest rzeczywiście dużym pod względem obszarowym i pod
względem, jak i sam las - bór. A z drugiej strony "gliniszczański" - dlatego przez ludzi mojej wsi
jest nazwany, bo znajduje się blisko wsi Gliniszcze Wielkie. Zatem, kiedy już wiemy, gdzie leży
las tzw. "gliniszczański" i wiemy, że w nim jest dużo czarnych jagód, a więc wyruszamy z pieszą 
wycieczką do lasu po czarne jagody.


Lato w pełni pod każdym względem;
Dzień piękny w pogodę i słoneczny.
Każdy[a] kto zainteresowany[a] z domu uwija się pędem,
Biorąc w rękę kubek, konewkę i swój ze sobą hart waleczny.

Ulica we wsi jak prawie w każdej, prosta,
Więc każdy-a, co już z domu wyszedł-a,
Widzi każdego-ą schodzących, gdzie wyznaczyła wyprawy starosta, 
Na dzisiaj przewodniczka twoja i moja na sto dwa.

Słońce z nieba promieniami na głowę grzeje,
Ale nam wiejskim zuchom żadna przywara, a błogosławieństwo.
Z drogi na lewo i prawo zboże srebrem i złotem powoli dośpieje   
Co niedługo w ziarnie otrzyma w kontraktacji dobre Państwo.

Ale zanim to się stanie, spełni,
Dzisiaj mamy zadanie wyłącznie dla siebie.
Iść po czarne jagody na późniejsze danie,
że uzbieramy będąc tego całkowicie pewni,
Czego na przyszłość życzymy i Tobie.

Drogą żwirową idąc do wybranego celu;
Matki, siostry, bracia, ale bez żadnych ojców.
Spośród chłopców, co jest nas wiele,
Kiedy wejdziemy w głęboki las, radości będzie, że ów.

Ale na razie - jeszcze w tej chwili
Z drogi żwirowo-piaszczystej wchodzimy w ścieżkę krętą,
Która wiedzie nas zimowym i jarym zbożem, co w nim nie raz już byli
Na tę chwilę i na wcześniejszą w psotach niepojętą.

Poranek rześko zdrowy, choć słoneczny i ciepły,
W dodatku zbożem pachnie prawie dojrzałym.
I choć po wczesnym wstaniu, wzrok jest jeszcze jakoby oślepły,
Lecz nogi idą przed siebie chodem śmiałym.

Ścieżka w zbożu jest wąska,
Tak wąska, aż każde z nas ociera się o zboże.
W dodatku kręta, jak na wietrze wstążka,
Ale każde z nas dalej iść nią może.

Jeszcze ze zboża nie wyszliśmy na gościniec,
A tyle już za sobą i w sobie mamy wrażeń...
Nawet, co jeszcze wczoraj obolały był na nodze siniec,
Dzisiaj bez urazu, jakoby wczoraj nie było zdarzeń.

Wychodząc ze ścieżki zbożowej na gościniec,
Wprost napotyka nas Jezus przydrożny.
Będąc nagle naszych dusz odmieniec,
Co przed Nim każda-y z nas robi się bardziej pobożny.

I każda-y głębiej westchnie z wrażeń
Z ciarkami przechodzącymi po skórze.
W tym czasie naraz tyle skojarzeń,
Że i widzi ten, co panuje na Górze.

Dodając nam siły i wiary na drogę,
A Jezus jako Boży Syn Krzyżem Błogosławi.
Teraz nikt z nas nie powie, że sił nie mam - i iść nie mogę,
Skoro nawet Jezus idzie z nami, choć krwią łzawi.

Idąc gościńcem - żwir pod obuwiem chrupie,
Ale wczesnym porankiem nie ma kurzu.
Wszyscy podążamy w zwartej grupie,
Będąc w sercu z Tobą, Jezu, Ty nasz stróżu.

A kiedy doszliśmy do wsi Starowlany,
Dalej nie przez serce jej,
A poza stodołami, zwyczaj taki praktykowany
Za naszych dziadów - i w chwili tej.

Stąd polna droga wiedzie nas w las, 
Który wreszcie złożył cień na głowy.
I choć jeszcze połowę drogi zostawia czas,
O przystanku do odpoczynku nie ma mowy.

Będąc już w lesie, podążając
Ścieżką krętą i dróżkami polnymi,
Ujrzałem na polanie jak kica latosi zając,
W grupie my chłopcy, co jesteśmy wśród
                dziewczynek i kobiet jedynymi.

Co możemy gonić polnego szaraka,
I zanim któryś chłopiec z nas zdecydował,
Już ja przekazując mamie konewkę,
       pogonię go, a rzeczywistość jest taka,                                 
Że choć młodziak szarak zygzakiem uchodzi, pościg krótko trwał.

Złapawszy go - wystraszony wydaje głosy, jak ludzkie niemowlę, 
I choć go uspokajam - po głowie i grzbiecie głaskając,
Zając dalej wydaje przeraźliwe głosy, chce być wolnym,
                                jak polny wiatr, mając dziką wolę,
A nie w rękach człowieka przed którym strachem o życie się lękając.

I choć zajączek przeraźliwie mocno wydaje płaczący głos
Nad swoim losem, schwytanym przez chłopca barbarzyńcę,
Tak mu się wydając, nie wiedząc, że ten chłopiec,
                       tylko chce lepszy urządzić mu los,
Trzymając go, choć w niewolniczej klatce, ale za to zawsze
   z koniczynką, tworząc mu na swój sposób dobroczyńcę.       
 
Po tym, że w pobliżu jest gospodarstwo
I w dodatku przy stodole pusta klatka królicza,
Umieściłem tam przerażonego biedaka, nie pytając państwo
Właścicieli, żeby oto tutaj do drogi powrotnej zostawić jego oblicze.

Idąc dalej... - po drodze tu, gdzie inny gospodarz ma studnię,
Czas jest zatrzymać się i napompować
Ze studni głębinowej wody dla orzeźwienia, która na jej dnie
Jest nie tylko rześka i orzeźwiająca, ale i jak kryształ może smakować.

Studnia, która przez nas chłopców pierwszy raz widziana,
Wzbudzała ogromne nią zainteresowanie.
Pompując wodę z głębi dna, aż do jej sikania,
Nabieramy wody kto żyw i w dalszą drogę bez wiedzy,
                                     co dzisiaj jeszcze się stanie?

Tymczasem w lesie na polanie,
Obok tej pompy pod lasem stoi zabudowanie jednego rolnika,
A po obu stronach rośnie piękny sad, w którym pasą się krowie łanie,
Choć w nim rośnie trawa samorodna dzika.

A kto w tym domu żyje, palił w piecu, [ skoro z komina dym się tli ],
Ale nam się nie objawił, choć przy pompie wodnej czasu trochę zeszło.
Orzeźwieni zdrową wodą ze studni głębi, idziemy dalej, bo czas się piekli                                     
I coraz to mocniej na głowę z nieba słońce grzeje jak przez szkło.

Ale zanim, ktoś z tyłka puścił wiatry, ktoś stukną kubkiem o konewkę,
Polana się skończyła i znowu dalej wąską dróżką przez las.
Tymczasem przecinając nam drogę, chłopiec trzymając się za ręce, prowadzi dziewkę,
Zatrzymując się do odpoczynku lub do przyglądania się nam,
                  gdzie leżał duży nie zważając na nic martwy głaz.

A od tego miejsca już tuż, tuż docelowy
blisko duży rośnie las sosnowo-świerkowy,                                 
Tak duży, że aż jest straszno, tylko wtedy gdyby tutaj był sam.
Stoi wysoki, gęsty potężny i zdrowy jak las dębowy
I ani prześwitu słońca na deko, ani na jeden gram.

Czym dalej w głęboki las tym więcej jagodnika,
A zatem już nadszedł rozproszyć się czas
I sam sobie być tylko do zbierania jagód za wspólnika,
Choć w odległości wzrokowej z chłopców jeden przy drugim lepiej być wśród nas.

W razie ze chce się nam potajemnie puścić papierosowego dymka,
Wtedy na migi, na pstryknięcie palcami lub na zagwizdanie
Jeden drugiego przywoła, znając jaka nasza jest rymka
I jakie nasze cwane przed mamami jest się chowanie.

A że nałóg, to jak na wątrobie żołądkowy głód,
Czym dłużej w płucach bez papierosowego dymu
Tym mocniejszy nałogu narasta w organizmie obwód,
Co wszystko jest ze sobą powiązane do rymu.

W lesie, choć cień to ciepło,
Bo i gdzieniegdzie przebija się słońce.
W dodatku mrówki, krowie bąki na ciało kleją się na oślepło,
Jak podczas pasania krów na łące.

W wielkim lesie między sosnami nie tak jak między świerkami,
Skoro świerki rosną gęściej i dają cień nie dając światła, 
Pod tym cieniem brak iglastych drzew,
Rosną liściaste krzaki miejscami,
Za które możemy się ukryć w gębach z papierosami.

W pewnym oddaleniu od mam,
Zdaje się nam, że nic nie przeczuwają.
Więc każdy z nas w gębie papierosa trzyma sam
I kurzy tak długo, aż w głowie objawy otumanienia zagrają...! 

Już po krótkim czasie otumanienie o sobie daje znać -
I tak jakoś bez komfortowo w duszy się stało.
Całe szczęście, że ten objaw miał krótko trwać,
Więc powracamy bliżej dziewczyn i mam
              i nadal zbieramy jagody żwawo.

W lesie, który nad naszymi głowami szumi,
Przypomniał mi naszej wsi las tzw. "bagienny". 
Gęstość jego dołem całkowicie szumy wiatru tłumi     
I każdy cicho sobie stoi krzak niskopienny.

W konarach wierzchołków sosen i świerków
                  oprócz kołysania się do połowy,
Szumiąc - ładnie melodie gra,
Słychać jest pohukiwanie sowy
I dzięcioła, który głośno w korę drzewa wali!...   

I tak czas bez nudów powoli przemija,
Aż w konewkach i kubkach staje się pełno jagód.
Ale przez czas ten niejeden komar, bąk krwi nam sporo wypija, 
Nie w sposób przed nimi jest obronić się, choć każdy z nas
  odruchami broniąc się wykonuje niezliczoną ilość zwodów.

Oprócz pełnych kubków i po nakrywki konewek,
Kiedy już ma się do woli jagód.
I w brzuchach słodziej jest, niż od pocałunków dziewek,
Czas już przyszedł wracać do swojej wsi rodów.   

A zająca, którego w drodze powrotnej
miałem zabrać z gospodarza króliczej klatki,
Kiedy tam dotarłem, wcale już go nie było, tylko klatka otwarta.
Ktoś go zabrał lub wypuścił, rzekły nasze matki,
Lecz iść do gospodarza pytać - nie mam odwagi i sprawa tego nie jest warta.

Choć żalu i zawiedzenia jest sporo,
Kto mi tego złapanego zajączka podwędził? 
Lecz wiekiem już żyję z taką porą,
Że do jutra po tym szaraku żal, jak sen z powiek mi się spędzi.

W końcu jestem, jakby nie było chłopcem chłopskim,
A nie tam byle jakiś rozpieszczony miejski bachor.
Przy dobrym szczęściu już na jutro podobnego zajączka
                       mogę dogonić i złapać na polu wiejskim
I nie musi do tego przykładać swojej wróżby wiejski znachor.

12 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2020-11-01 22:26:06)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.
         "KOLUMBOWIE"
  [ Powstanie  Warszawskie ]     


Jest rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty,   
Już bez znaczenia roku jaka pora.
W ciągu dalszym we wsi nie ma telewizora,
A w telewizji "Kolumbów" może już z odcinek piąty? 

Są tylko dwie możliwości na powstańczy serial
Do szkoły, albo za rzekę do gospodarza.
Do niego jest bliżej, choć wstyd zraża,
A do szkoły za to drogi większa jest dal.

Zatem wybieramy gospodarza już z przyzwyczajenia,
A nie temu, że bliżej, niż do szkoły.
Po drugie nauczyciel królika nie wyjmie spod poły,
Wypominając, że nam bliżej na film, niż do uczenia.

Ten film: Kolumbowie, nie ma tyle sympatyków,
Co wcześniej: Pancerni, Michał i Kloss,
Zwłaszcza u naszych ojców, kiedy jego los
Jest nadawany zaraz po południu, może z racji polityków?

Ale nam smykom, to jeszcze lepiej,
A w dodatku, kiedy to jest niedziela.
Żaden obowiązek, żadna praca nam się nie udziela,
Skoro tak, to dymamy na Kolumbów, czym prędzej tym lepiej.

Króliki nakarmione, gołębie w powietrzu podbijają niebo,
W święta wyjątkowo krów nie pasiemy.
W takie dni robimy, co chcemy,
Nawet zakopać się możemy pod glebą.

Niedziela, czy święta, to nam hasanie bezpańskie,
Do domu pojawiamy się tylko wtedy, kiedy wygłodniejemy.
W lecie przeważnie nad wodą dniejemy, 
A z nami kuzyn, co ma maniery gdańskie.

Jemu, to dobrze, bo on telewizor ma w swoim domu,
A nam chłopcom wiejskim na razie tylko pomarzyć.
Rozpędziłem się za tęsknotą na razie niespełnioną,   
  ale czemu przecież nie można wyobrazić,
A może na Boże Narodzenie we wsi kupić telewizor
  przyjdzie do głowy komu?

Wiem to na pewno, że jeszcze nie będą moi rodzice,
Może ktoś we wsi z bardziej oświeconych i bogatszych?
Nic nie pozostaje jak czekać tych czasów przyszłych,
Aż we wsi pojawią się sobie jacyś hojni dziedzice?

Nas - tych, co przyjdą na telewizję także nie wygonią,
We wsi wśród swoich nie ma takiego zwyczaju.
A więc, kiedy to przyjdzie, [ a na pewno ] to będzie nam jak w raju,
Myślę, że zalążki tej przyszłości już na gościńcu dzwonią.

Odbiegłem myślą od tematu z którym w drodze jesteśmy związani,
Choć ta sama droga w każdą roku porę,
Tylko zimą ścieżki czasami inne, kiedy śniegu nawieje warstwę sporą,
Którą musimy nie raz przetrzeć sami, bo tędy nie przetrą konie, ani sanie. 

Tym razem jest nas czterech jak często,
Co siebie nazywamy: "Czterej Pancerni", ale bez psa. 
Już w olszynowych krzakach kładką przekraczamy rzekę,
Szybciej, szybciej, bo już chyba do rozpoczęcia Kolumbów
  zostało sekund nie więcej jak ze sto?

Więc od rzeki, którą mamy już za sobą,
Łąkową polaną trochę ścieżki krętej i już gospodarza sad i podwórek.
Otwierając furtkę śmiało, szybciej aż pod schody i domu drzwi,
  bez obawy, że możne któregoś z nas ugryźć burek,
Skoro jest przy stodole, ciągając łańcuch za sobą.

I tak, choć z lekką krępacją, ale pośpiesznie weszliśmy do domu,
Jak zwykle przez sieni, kuchnię i do mniejszego pokoju.
W kuchni nie ma nikogo, więc powiedzieć: dzień dobry,
  nie jest komu w naszym dostoju, 
Ale za to w pokoju, gdzie stoi telewizor, jest komu.

A zatem bez wyjścia, wchodząc do pokoju, czynimy to dostojnie,   
Co gospodarze przyjmują to z uśmiechem na twarzy.
Po czym gospodyni mówi: "Chłopcy, szybko siadajcie na ławę,
  bo już Edytka [ którą tak uwielbia ] zaprasza na Kolumbów
   do wojennych wiraży,
Jak zwykle miło, z uśmiechem, dostojnie."

Napisy płyną białą farbą napisane na murach, Kolumbowie grają
  w siatkówkę, moderator wymienia krótki ich życiorys i pseudonim.
Gdzieś za murami syrena wyje! Kolumbowie wsłuchując się -
  myślą, już chyba po nim?
Tym bardziej myślę ja, jak strasznie było w tamtych porach.

Ta muzyka przeraża, sygnał, strach przed śmiercią,
To wszystko we mnie się kumuluje,
Ale w tym czasie w sobie waleczność, a nie strach znajduję,
Chcąc być tam, gdzie Kolumbowie i walczyć z niemiecką podłością. 
Tymczasem Kolumbowie z niemieckimi nazistami walczą wręcz,
Choć pod każdym względem stojąc na drodze śmierci,
Skoro Niemcy w niezliczonej przewadze, do budynku
  piwnicy wrzucają granaty, palą miotaczem ognia jak czarci -
I niektórym z Kolumbów, choć nadchodzi śmierć,
  a ty żołnierzu, nawet ani jęcz!

Usta w ciszę, to Niemiec nie usłyszy,
Który do piwnicy wrzuca granaty i wyziewa ogień z miotacza!
Wczoraj, dzisiaj i jutro akowca warszawskiego - powstańca
  los śmierci lub życie warzy się nie jak wojennego gracza,
A jak bohatera, co staje przed niemieckim nazistowskim miotaczem ognia, 
  co raz po raz szwab ogień wypuszcza z miotacza dyszy!...

A w murach budynku, gdzie żołnierz został ranny -
Po schodach czołgając się jak bez nóg -
Nie mogąc walczyć i nie mogąc uciec, choć na umyśle znając wiele dróg,
Niemiec go bez skrupuł z zimną krwią zastrzelił na oczach jego panny. 

A później zbliżając się do panny, chcąc ją zgwałcić!
Panna, jak na bohaterkę i Polkę przystało, odebrać sobie życie,
Gardząc Niemcem, woli umrzeć, niż za życie stosunku odbycie.     
Tak tylko Polka za honor mogła życie stracić.

Strach i dreszcze mnie przeszywają...
Ach, gdybym mógł tam być,
Może zabiłbym Niemca i żołnierzowi i żołnierce
  uratowałbym życie, aby dalej byli waleczni i mogli żyć.
Ale takie historie na dzisiaj nawet w filmie nie bywają.

Film już się skończył - napisy płyną,
Czas wstać z ławy i wracać do domu.
Emocje z wojennych wrażeń mając w sercu i w duszy do gromu
I choć bohaterstwo czuje w Polakach i w sobie,
  to jednak kładę się spać ze smutną miną.



      BUDA  NA  ŁĄCE     


Każdemu dziecku w swoim wieku, 
Zanim wyrosną z dzieciństwa,
Lepiej dobrego coś robić, jak w dorosłym człowieku,
Niżby chłopięce mieć złe jakieś tam świństwa.

A że pomysłów u chłopców,
Jak u dzieci nigdy nie brakuje;
To też podczas pasania krów,
Każdy z nas zabawę znajduje.

Aby w miejscu się nie zanudzać,
Kiedy krowy trawę spokojnie skubią.
We własnej lub w wspólnej zabawie umiemy sobie radzić
I to jest naszą wiejskich dzieci chlubą.

Wymyślamy na nudy różne zabawy,
Bo i pilnując krów, można się nudzić.
Tam, gdzie dziewczynki - bawią się gotując strawy,
Tam, gdzie chłopcy -  męskim zwyczajem chcą się trudzić.

Od dzisiaj na łące budę zaczniemy budować,
Aby dawała nam schronienie przed deszczem.
Kiedy zacznie padać, będzie można się schować     
Przed obfitym i ulewnym nagłym jego nadejściem.   

A burze czasami takie przechodzą, że strach,
Jak opisywałem w: "BŁYSKAWICE, PIORUNY, GRZMOTY I SAME KROWY ".     
A tak nad głową będzie się mieć dach
I o zmoknięciu już nie będzie żadnej mowy.

Na taki pomysł z budą
Wpaść w ogóle nie było trudno,
Skoro za rzeką jest już pobudowana pod brzózką wysmukło chudą,
Gdzie codziennie dziadek przy niej ma za zadanie jedno;

Wkoło niej na swoim pastwisku pilnować krów
Od drogi do rzeki
I od rowu po rów,
Jak pastwiska jest obszar szeroki. 

Tak i my dwaj bratanki,
Nie z pokrewieństwa, a z chłopięcej przyjaźni,
Stale razem w południe, na wieczór i w wakacyjne poranki,
Zawsze coś chcemy robić z chęci i z wyobraźni.

Znosimy na miejsce budowy budy:
Piłę, siekierę, noża i gwoździe.
Materiału mając na budowę ogrom "wsiudy"*
Z obu stron naszych łąk w krzakach na całym obwodzie.     

Olchy rąbiemy tam, gdzie są najgęściej
I tam, gdzie najdalej w krzakach od łąki.
Po Rysia stronie, niż po mojej częściej,
Choć na mojej stronie stoją grubsze drągi.

Narąbane znosimy w miejsce, gdzie powstanie buda,
Na miedzy między naszymi łąkami.
Robimy nie tak jak się uda,
A z pomysłem jakby byli od tego majstrami.

Staramy się ciosać drągi na wymiar krokiew -   
Po czym zbijamy je o większym rozmiarze,
  niż wysokość naszych głów -
I stawiając wbijamy je w ziemi gniew,
Że naruszamy żywioł jej trawy, bez żadnych słów.

W odstępie co pół metra stanęło krokiew cztery -
Wbite w ziemię, jak palik na łańcuch dla krów.
Zatem szkielet budowy stoi już szczery,
I radości narodziło się w nas, że ów...

Teraz tylko pozostaje do krokiew przybić łaty
I pokryć liśćmi z świeżych olch.
Z tej budowy cieszymy się jak z własnej chaty,
Łażąc po krokwiach, mając budę już za surowy dach.

Konstrukcja krokiew wkopana w ziemię solidnie, 
Chodząc po niej nie ma żadnych ruchów. 
Tymczasem krowy, choć myślą bezwstydnie,
Łatwy jest je pasania chów.

Trawę skubią mordami, na 50 metrowy słuch.   
Słońce opadające kładzie na pastwisko cień,
Z czego komarów i bąków mniej aktywny ruch,
Zatem ulga na kończący się dzień.

Dziadek, który za rzeką ma budę,
Jest ona pokryta słomą.
Nam chłopcom byłoby już obłudą
Budować identycznie taką samą.

Zatem znosimy olchowe gałęzie
Z wyrębu drągów i łat.
Na pokrycie budy potrzeba więcej gałęzi,
Niż moglibyśmy zebrać z olchowych drągów i łat.

W tej potrzebie nie próżnujemy,
Po odpoczynku z papierosem Sporty w gębie,   
W gąszczy olch, gałęzie siekierą i nożem tniemy,
Cwanie tak, że nie ma śladu przy ich zrębie.   

Przyniesionymi gałęziami pokrywamy budy łaty,
Tak jakby to miało być słomą.
Czujemy się jakby przodkowie z przed laty,
Co pokrywali swoją stodołę.

Choć liście olszynowe są lepkie i pachną swoiście,
Dają więcej nauki, niżby słoma.
Nakryta na budy łat każda gałązka - każde liście,
W duszy i na ustach sprawia radości nam do groma...

Kiedy dach budy został pokryty -
Pozostało uporać się ze stronami szczytowymi.
A żeby z budy ma być krajobraz odkryty,
Trzeba wyciąć okienko sposobami swoistymi.   

Z drugiej głównej strony
Wejście, które choć z gałęzi i z liści olchowych,
Trzeba zrobić drzwi przed wiatrem, deszczem dla osłony
I będzie buda gotowa na dni słoneczne i niepogodnych.

Buda stoi gotowa, a w niej my dwaj
Siedzimy i kurzymy Sporty od czasu do czasu.   
Teraz na łące mamy swoisty raj
I nie musimy podczas deszczu skrywać się pod olchę,
  kiedy deszcz pada od czasu do czasu.

A zatem klawo jest jak cholera;
W budzie jest cień, sucho,
Kurząc papierosy, radość w nas się zbiera
I uśmiech na ustach po jedne i drugie ucho...

I choć dym z papierosa kotłuje się pod budy nakrycie nad nami,
I choć czasami papieros mnie chwilowo otumania.
To nie zakłóca naszej chłopięcej radości i zabawy żadnymi dniami -
Dzisiaj - i do następnego w budzie spotkania.
Klawo jest jak cholera.

Objaśnienie: "wsiudy"* - z języka etnicznego na prawidłowy po prostu wszędzie.



       CYRK  NA  ŁĄCE


Buda na łące już stoi wykonana,
Pasąc krowy można wejść do niej z rana,
Po południu, na wieczór i o każdej porze
Mogę ja i kolega Rysio może.
Teraz żaden deszcz nam nie jest straszny,
A dzień deszczowy nawet jest jasny.
Jedynie grzmotów się boimy,
Ale w tej chwili świeci słońce,
  więc już nad drugim pomysłem się dwoimy i troimy.
Cyrk na łące przyszedł nam do głowy,
Zatem żeby go wznieść, musi pójść w ruch materiał olchowy;
Jeszcze grubsze drągi, niż poszły na budę.
Ale będzie jazda na nudę: piła, siekiera w ręku
I ruszamy w głąb olszynowy bez żadnego lęku.
Krowy pasą się sobie jak nigdy spokojnie
I to po obu łąki naszych stronach skubią trawę ze smakiem upojnie.
A tylko od czasu do czasu trzeba zerkać na nie,
  aby nie dopuścić do ambarasu.
Gdyby je całkiem byśmy spuścili z oczu,
Mogłyby pójść bezpańsko po cudzych łąkach,
  które leżą przy naszych łąkach na uboczu.
Więc trzeba mieć na głowie i cyrk, i krowy,
Lepiej już tam, gdzie nasze łąki oddzielają rowy.
Ale to akurat jest w olszynowych krzakach,
Gdzie krowy mniej przebywają z racji łąki w brakach.
Krowy zostają na obszarze łąki niezakrzaczonej,
Tutaj jest w bród trawy gęstej nieskoszonej.
My, pozostawiając krowy na otwartej łące,
Zmierzamy w olszynowe krzaki,
  gdzie już nas nie dotknie słońce.
Rysio, piłkę ręczną w ręku,
Ja, siekierę, która wraz z piłą gotowe już do dźwięku
Wyrębu lub spiłowania olchowego drągu,
Zaraz robota zacznie wrzeć przy torfowym "spągu".   
Ziemia łąkowa pachnie torfem, rzeka wodą,
A my, razem idąc w olchy ze wspólną zgodą,
Aby wybrany olchowy drąg, jeszcze żywy,
Za chwilę ściąć i zwalić go jak martwy.
Olchy rosną wszędzie dość gęsto,
Gdyby zliczyć, może ze sto.
To tylko po Rysia stronie,
Po mojej stronie są także takie, że nie obejmą dłonie.
Zatem wybór nie trwa długo,
W dodatku słońce między olchami pada na nasze głowy smugą.
Jest fajnie, zdrowo i w duszy młodo,
W piersiach przyrodą gra z natury zgodą.
Olchę powalić piłą i siekierą do nas należy,
Rysio, ja okiem jedną, drugą olchę zmierzymy.
I wspólnie za wybraną, życie jej odebrać poczynamy,
Lecz za to swego jej nie oddamy.
Ono należy do Boga w Niebie Najwyższego,
Olcha, którą zaraz powalimy, do wyboru naszego.
Fajnie jest jak cholera,
Choć cyrk zaczynamy w budowie od zera,
Ale za dzień, dwa, trzy stanie na łące.
Na razie u nas tylko policzki i skronie gorące.
Póki co, dziki gołąb w krzakach pohukuje,
Obok nas gdzieś drozd drozduje,
Wrony nad olszyną kraczą.
W rzece wody po koryta brzegi, bo tama zatrzymana,
  wygodnie na wodzie kaczki kwaczą,
Gdzieś w głębi krzaków, gdzie przy brzegu koryta rzeki lęgi miały,
Nieraz młode kaczki na wodzie łapałem i choć byłem śmiały,
Ciężko było je złapać, a nawet to było niemożliwe,
Choć kaczki były młode po wylęgu,
  a na wodzie nadto były zwinne i ruchliwe.
Myślą zapędziłem się za życiem pogańskim,
Ciekawe o czym teraz Rysio myśli, czy nad językiem polskim?
Czy o tym, co ja przed chwilą?
Czy o tym, że ojciec w "górkach"* buduje dom jak willę?                   
Tak czy owak, olchę już rąbiemy,
Aż łoskot w echu roznosi się po ślewczyźnie, olcha pada ku ziemi,
Łamiąc swoim ciężarem olszynowy młodnik,
Co wyrósł parę lat temu jako olch rozpłodnik.
Trochę szkoda tego młodnika, że padając olcha jak bela,
  łamiąc do ziemi przerzedziła,
Ale za rok podniesie się i będzie tak,
  jakby tu żadna obecność nie była.
Teraz siekierą oczesać gałęzie przyszła pora,
A że olcha jest spora,
Trochę to potrwało,
Zanim gałęzie odrąbać nam się zdało.
Końce dwa zostały piłką ręczną odcięte,
Na oko pięć kroków wcześniej odmierzeniem wzięte.
I we dwóch jednocześnie po podniesieniu na ramiona,
Niesiemy w miejsce, gdzie stanie cyrku korona.
Ta bela będąc drągiem po którym będziemy uczyć się chodzić,
Kiedy cyrk już stanie, ale zanim co, musi się jeszcze nam
  wiele wysiłku i pomysłu się zrodzić.
Aż ten wymyślony i spragniony cyrk stanie się faktem,   
Teraz w pocie czoła pracujemy nad tym aktem.
Główny drąg już jest jako podłoże do chodzenia -
Mając na myśli jak linę w prawdziwym cyrku,
  w telewizji ze wspomnienia.
Teraz jeszcze trzeba dalsze cztery drągi wybrać do ścięcia,
Które będą skrzyżowane jak krokiew i mocno zbite gwoździami pięć 
  calowymi, które były z Gieniusz do wzięcia
Przez ojca Rysia, który pracuje na przeładunku desek
I często różne wymiary gwoździ przynosi.
A kiedy wiosna - między latem jest tutaj,
  gdzie krowy pasiemy, łąkę kosił.
Czasami zaprzęga konia i jedzie w "górki", bo tam ich jest pole
I tam budują się, żeby było lepiej. Ja to we wsi wolę.
Ale zanim to się stanie,
Pora na cyrk budowanie.
Obszar do wyszukania materiału mamy po obu stronach naszych łąk,
Chłodno w krzakach, zdrowo jest, nie siada na nic żadem bąk.
Ziemia w krzakach pachnie torfem, olchami
I tylko my wśród olszynowych krzaków sami
Na ziemi, bo na drzewie, to zawsze jakiś ptak zaśpiewa,
Poskrzeczy jak sroka lub szpaki zwalą się na olchowe drzewa.
Na takim przyrodniczym łonie aż chce się być -
Można tutaj dniem i nawet nocą żyć.
Wszystko jest z Natury zrodzone,
Nic tutaj przez ludzi nie jest przywleczone.
Poza tym jedynie, co rów melioracyjny wykonany,
Jest jeszcze tak młody, że bez zarośli zadbany.
No i chyba ta siekiera i piła,
Co w naszych rękach zaraz zadźwięczy jako siła
I sposób na twarde i nieugięte olchowe drzewo.
Módl się za nami pogańska Ewo,
Aby nam bez niczego udało się jeszcze położyć cztery drągi,
Siły jest sporo i na wieczór nie dokuczając bąki.
Wybieramy drągi do ścięcia, jeden po drugim
I jeden po drugim w odstępie krótkim
Przy pomocy siekiery i piły na ziemię zwalamy,
Z uśmiechem i radością Pana Boga wychwalamy.
Tylko tutaj i teraz budowlańcami się stajemy -
Już teraz budować cyrk poczniemy.
Siekiery łoskot idzie nad rzeką i po krzakach,
Aż wystrach poruszenia ptactwa począł się w ptakach! 
Ptaki krzyczą na gałęziach i unoszą się w powietrze,
Zwłaszcza wrony, jakby dla olch obrony,
  ale dla nas to tylko trzy po trzy.
My swoje robimy i nic, i nikt od tego nas nie odwiedzie,
Kiedy to co czynimy, to z chęcią, a nie w biedzie.
Czas już obrąbać z olchy gałęzie,
Mimo ptaki pogubiły z nami więzi. 
Po chwili wszystko wróci do normy,
A my i tak nie odstąpimy od wybranej formy.
"Ciach, trach" siekierą - i gałąź po gałęzi
Odskakuje od olchowego drąga bez żadnej z nami więzi.
Końce z obu stron także, gdzie trzeba, upiłowane,
A teraz drągi na ramiona i jest wynieść z krzaków nam zadane.
My choć chłopcy mający po czternaście lat,
Ale siły u nas jak u dorosłego chłopa szmat.
Dźwigamy drąg po drągu
I w miejsce cyrku wybrane położyć na "spągu".
Krów paść nie trzeba - same się pasą,
Tylko od czasu do czasu trzeba spojrzeć
  nad przebywaniem dozwoloną im trasą,
Aby samowolnie nie poszły za wyznaczony obszar.
A że z nieba już słońce nie pali jak żar,
To nawet same wyszły z krzaków na otwartą łąki przestrzeń
I mordami skubią trawę, jakby z koncertu życzeń.
Sprawiają nam nie zawód, a luz,
Jakby ich w ogóle nie było i nie potrzebny stróż.
Zatem do dzieła w kontynuacji wznosić cyrk: raz dwa
Czesanie drągów, dopasowanie do ich łączenia trwa...
Składanie w kształcie krokiew z wypustem końców tak,
Aby drąg poziomy miał oparcie wszak,
Choć mimo go przybije się ćwiekami,
Choć to nie posłuży wiekami,
A przez tę tylko wiosnę,
No może i na następną wiosnę radosną.
Po tym przyjdą inne zainteresowania,
A zwłaszcza obowiązki od dziejów zarania,
Jak świat stary nic nas nie ominie
I nic nam nie zginie
To co jest nam dane
Lub za obowiązek przypisane.
Ale póki co, bierzemy się za dzisiejszą robotę,
Skoro mamy pomysł i ochotę.
Co przyjdzie za rok lub dwa
To przyszłość twoja Rysiu i ma, która widoczna jak mgła.
Niech czeka sama na siebie,
Aż wszystko przyjdzie w obowiązku i w potrzebie.
Dzisiaj nam tylko cyrk w głowie
Obojętnie kto co nam powie.
My robimy - i robimy swoje,
A później zaczniemy trenować cyrkowe podboje.
Jeden drąg wraz z drugim
Już jest przybity gwoździem długimi
Jednym, drugim, trzecim, czwartym -
Po dwa na krzyż z dwóch stron każdy sobie jednakowo wartym,
Że za nic i żaden nasz ciężar nierozpołowiczy tej mocy,       
Nawet nie zniweczą wiązania tego demony mocy. 
A zatem z pewnością siebie i swojej roboty
Bierzemy się za drugą część stojaka dopóty
Dopóki dzień nie odda się ciemnością,
Tak my nie poddamy się nad tą sposobnością.
Dwa stojaki już są, leżą zbite na łące,
A w nich jeszcze gwoździe nawet gorące
Od ich wbicie w drągi - jako stojaki,
Gwoździe służyć będą jako pewniaki.
Teraz tylko wykopać w ziemi dołki
Tak jak wymiar stojaków wymaga, a że drągi nie kołki
I na tę konstrukcję cyrkową nie będą siadać ptaki,
A po niej będziemy chodzić my, więc ma służyć za znaki:
Solidności wykonania, pewności wytrzymania
Pod każdym względem według naszego zadania,
Które nas czeka najpierw do treningu, następnie w pokazie,
Ale póki co to trzeba stojaki dobrze zamontować na razie.
Uśmiech nam pod nosem zagościł -
I panoszy się z miną wesołą, co już od dawna nie gościł.
Cztery dołki pod drągi stojaki wykopane na wysokości kolana,
A teraz tylko je wstawić tak jak na to oczekiwano.
Podnosząc drągi stojaka, czujemy się jak stolarze,
Nawet lepiej, jak budowlańcy, a nie jak gówniarze,
Którym tylko głupoty w głowie,
Niech sam Pan Bóg nas uchowa,
Bo i skoro taki szczytny cel nam przyświeca,
To też niech Jego nad nami patronowaniu jasności dodaje świeca.
Aby my stojaki wstawili do jam wykopanych jeden po drugim
  podnieśli jak się należy pionowo ustawionych -
Następnie zasypać ziemią i kamieniami usztywniając
Tak aby już podczas chodzenia żadnych luzu ruchów nie doznając.
Tymczasem słońce już układa się do snu, niebo czerwone,
Słońce zaraz zajdzie za horyzont, łąki pachną,
  choć już dawno były skoszone.
Cień z olch dziesięć razy dłuższy, niż one,
A tam gdzie wrony siadają na ich koronie,
Przyozdabiają temu ruchomych cieni.
Bo ptak, jak człowiek by przetrwać nigdy się nie leni.
Ptaki i my zawsze mamy coś do roboty;
Ptaki szukają pożywienia by przetrwać,
  my coś robimy choćby dla psoty.
Są gatunki ssaków, że nigdy się nie lenią
Bez względu czy to ptaki, czy ludzie siebie docenią
I przeto są ciągle w pewnym ruchu pracowici, aktywni,
I w tym co robią, czynią są pozytywni.
Na przykład nawet krowy, żeby żyć - muszą trawę skubać,
Bo przecież nie robią tego, aby o siebie za-dbać.
Szkielety dwa cyrku już stoją wkopane w ziemię,
Usiadłszy zastanawiamy się jak cyrkowi dać na imię?
A że już papierosy Sporty palimy
Siedząc na trawie kopcąc Sporta nad tym myślimy...
Rysio mówi: Nadajmy imię cyrkowi - "ślewczyzna".
- Co ty Mietku na to? Ja: A może nadajmy - "Ojczyzna"?
Rysio: Dobry pomysł. Ja: Ale najpierw zamocujmy na stojaki główny drąg
Tak aby było chodzić po nim, jak po linie bez trzymania się rąk.
Rysio: To już dokończymy to jutro, dzisiaj już ciemnieje!
Przez noc może jakaś dodatkowa myśl nam dośpieje?
Ja: Dobrze! Masz rację, ale teraz pędźmy krowy do obór!
Jutro pomyślimy, co jeszcze pójdzie nam pod siekiery topór?
Zachód słońca jest przeuroczy -
Niebo czerwone, piękne, co nawet ślepego zauroczy.
"Ślewczyzna" na której odbywa się nasz czas,
Pachnie wilgocią, wodą, ziemią i olszynami, bo wszędzie jej las.
Szpaki lawiną na łąkę przed nocą lądują,
Co zawsze i wszędzie swoim podziwem mnie szokują.
Zawsze od dziecka lubiłem, jak chmarą jak lawiną
Z lotu zwalały się na łąkę, czeremchy, czy na jarzębinę.
Co dzień mogę tego doświadczać, obserwować, podziwiać
Szpaki, choć są psotnikami i szkodnikami za ich na łąkę lądowanie
  zapominam, aby je za wszystko obwiniać.
A jeszcze ładniej i jest atrakcyjniej,
Kiedy zrywają się z powrotem do lotu tym niemniej
Piękno tworzą same w sobie
I tak jakby niebu ku ozdobie.
Aż gdzieś za olszynami na innej łące usiądą,
Już stamtąd zapewne i z pewnością, gdzieś na noc zagłębią.
Ziąb coraz to wyraźniej jest odczuwalny -
Chłodem wieczornym przeszywa koszulę jak dreszcz powitalny!
Słońce zaszło już na dobre,
A tylko niebo czerwone na te porę
Pozostaje urokiem zachodniego nieba
I przy ziemi ta mgła, którą wydaje wilgotna gleba -
Przewala się nad rzeką i po olszynowych krzakach,
Słuchając śpiewu w wieczornych słowikach.
Tymczasem krowy bez naszego zapędu,
Same zdążyły jedna za drugą udać się do wodo pędu,
A nim jest przecież nic innego jak rzeka,
Która choć płynąca, każdego zachodu słońca czeka.
W tym czasie krowy same wyszły z stromego wydeptanego wodopoju
I pędzą jedna za drugą do chlewa bez żadnego oporu.

Nam tylko pozostało iść za krowami, nie trzeba je nawet poganiać
Drogą nawet nie zbaczają w szkodę, nie zachodzi potrzeba
  z powrotem na drogę je przyganiać.
Idą, a nawet biegną, znając swoją drogę, jak ludzie,
Zawsze krowom się dziwiłem, że wiedzą obora ich gdzie.
Jak ptaki do swego gniazda bezbłędnie potrafią wrócić,
Tak i krowy bezbłędnie wracają ku swoim zagrodom,
  i że się zagubią, nie ma co się smucić.
I w ten sposób znaleźliśmy się już na ulicy wiejskiej,
Co dwie furmanki minąć się mogą bez problemu.
A co najważniejsze, że na boso można pobiegać z nas każdemu.

Gdy krowy weszły na podwórko w chłodniejszym obejściu,
Już mama czeka z wiadrem na krów wydojenie, a teraz w podejściu
Do pierwszej lepszej, która jest najbliżej
I która aż sama naprasza się o wydojenie jej, by było lżej.
Matka kuca przy krowie, wiadro między nogi,
Ciąga wymiona aż mleko dudni po pustym
  jeszcze wiadrze z radością bez trwogi.
Mleko pachnie na całe podwórko.
A ja z mleka nabrałem piany z powtórką,
Kiedy piana najbardziej mi smakuje,
Więc spijam ją i już na mleko nie oczekuje.
No chyba później, gdy mama krowy wydoi
I mleko przecedzi, kiedy w mleku piana się troi.
Albo jeśli nic nie będzie w domu na kolację,
Jak na przykład szczawiu z podsmażonymi
  kartoflami na patelni za dobrą rację.
Albo lebioda z krupnikiem i z kartoflami,
Czy nawet zupa z młodej pokrzywy ze wszystkim jak lebioda.
A jeśli nic z tego nie ma, to wspomniane wcześniej świeże mleko
  z pajdą czarnego chleba też wygoda.
I po tym spać, bo dzisiaj był robotny dzień.
A jutro dokończyć robotę, kiedy w miejscu
  cyrku pokryje nas słoneczny cień.

Rano mimo po takim pracowitym dniu,
Śniło mi się, jak smutny siedziałem na sosnowym pniu.
Tymczasem Niemcy pojawili się na motocyklach i w wozach bojowych
Z marszu ostrzeliwując korony drzew sosnowych!
W tym czasie z tego pnia uciekłem w zboże
Zygzakiem, gdyby do mnie z automatu puścili serię,
  czując mocny zapach ziemi podłoże.
I tak się stało - seria z automatów od Niemców poszła po zbożu!
A że zboże jest dośpiałe, zaczęło się palić! Jak ropa na morzu!
W środku ja tego ognia sam bez żadnego wyjścia -
W śmiertelnym strachu, że zaraz zginę od kul niemieckich lub
  spłonę w płonącym zbożu i śmiercią naturalną nie trafię do Bożego Czyśćca?!
Aż wreszcie się obudziłem - i po tym zostałem uwolniony
Znachodząc się w łóżku cały spocony.
Tymczasem za oknem na dworze widniało,
Ale jeszcze słońce jest u nocnych narodów, choć ich powoli już żegnało.
Mogłem jeszcze raz zasnąć na godzinę lub dwie,
Zanim mama lub sam się obudzę, mając serce lwie
Do wczesnego wstawania i do pędzenia krów na przekąskę poranną,
  ale zanim co jeszcze trochę pośpię - wypocznę po śnie,
   który wymęczył mnie, jak na jakimś żołnierzy froncie,
    którzy po bitwie do snu się garną?
Rano wstając o godzinie piątej, wypijając kubek
  wczorajszego mleka z dużą kromką chleba

I pędzi się krowy na poranną zmianę, bo na wsi tak trzeba.
Rysia na swoim pastwisku jeszcze nie ma,
Śpi dalej i Bóg wie, co mu się we śnie zda?
Rankami krowy, ojciec lub matka uwiązują w sadzie,
A więc Rysio śpi dalej w takim mu układzie.

Na łące spotkaliśmy się na zmianie po popołudniowej,
Bo Rysio pasie krowy tylko w porze takowej.
Zatem kiedy słońce osiadło za korony starych olch,
  a cień to coraz wyciąga się na łąkę i coraz to jest bardziej rześko,
Teraz wzięliśmy się za dalszą robotę dokończenia budowy cyrku,
  mając za zabawę łąki siedlisko.
Drąg piąty główny wznośmy na te cztery drągi skośne krzyżaki, 
  które już mocno sterczą wkopane w ziemię
I przybijamy mocno po obu stronach pięć calowymi gwoździami 
  nadając cyrkowi: "Ojczyzna" imię.
Ale klawo jest jak cholera, gęby nam się śmieją, radośni jesteśmy,
  siadamy na łące, wypalamy po papierosie,
A potem robimy drabinę, aby wygodnie wchodzić na główny drąg
  poziomy, przybijając ją do drągu pionowego, pamiętając o wszystkim,
   nic nie mając w nosie.
Po drabinie wchodząc na drąg poziomy, po którym mamy chodzić -
  i uczyć się pionizacji, i równowagi utrzymania się,
   przybijamy do drągów krzyżaków wiechę,
Tym samym dopełniając budowy naszego pomysłu, jak to robią nasi
  ojcowie stawiając krokwie w zabudowaniach gospodarczych,
   wprowadzając azbest, a wyeliminowując strzechę.
A zatem wszystko jest zapięte na ostatni guzik 
I gra na 102, wierząc w to, że czuwa nad tym "Boży strózik".   
Teraz tylko pozostaje nauczyć się chodzić -
Samemu po poziomym drągu i z kijem w rękach dla równowagi,
  kiedy przyciągania ziemskiego nie da się zwodzić.
O krowach też pamiętamy, gdyby ktoś z Was zapomniał
I od czasu do czasu któryś z nas wspomniał,
Aby rzucać na nie okiem - i jeśli oddalając się zapomną,
  że weszły na łąki cudze, przywracamy im ich miejsce,
Że tutaj, a nie tam macie skubać trawę w naszej o was trosce.             
Tym niemniej wreszcie nadeszła pora po drabinie wejść na poziomą
  część drągu cyrku i do woli chodzić po nim - ucząc się równowagi,
A gdy jej już się nauczymy, będziemy się starać zrobić obrotowego
  fiołka, jak już nabierzemy pewności i odwagi
Podczas tych chodzenia nauk w powietrzu, jeśli stracimy równowagę,
  to skaczemy na ziemię w trawę miękką, jak murawa boiska.
Chodzimy, chodzimy bez kija poziomego, z kijem uczymy się zrobić obrót
w pionie i choć ze strachu nogi drżą, i serce ściska,
Powtarzamy to wszystko tak długo, aż dojdziemy do perfekcji,
sami na siebie tylko wskazani i sami sobie dajemy rady lekcji.

Mijają dni, a my co dnia chodzimy i chodzimy po drągu,
  jak po sztywnej linie -
I zanim nauczymy się chodzić, obroty robić do perfekcji,
  tak aby nie spaść, sporo czasu minie.
Ale my wiejskie chłopcy harty nie pękamy się nauki,
  tak jak nie pękaliśmy się roboty -
Co dnia uczymy się, a nawet przez tygodnie -
  od poniedziałku do soboty.
A kiedy już czas przyjdzie uwierzyć w siebie i przekonać się,
  że już umiemy podstawowe czynności chodzenia
   i robienia obrotów - fiołków tym bardziej chodzenia.

Umieścimy ogłoszenie na tablicy sołectwa
  wsi Cimanie: Drodzy mieszkańcy!
W dniu niedzielnym o godzinie 17.00
  odbędzie się pokaz cyrkowy na "ślewczyźnie".
Wstęp darmowy cyrku pokazowego do odwiedzenia.

Ludzi przyszło pół wsi - rodzice, dziadkowie, dzieci, chłopcy, panny - 
  i zasiedli na łące wkoło cyrku, wpatrzeni w nas, co my pokażemy?
A my z tego faktu, choć miło zaskoczeni, jesteśmy emocjonalnie
  podnieceni, że wszyscy będą się przyglądać nam,
   co my pokazać możemy?
Tymczasem z wrażenia i emocji serce tak mocno bije,
Co tam mocno bije, dygocze, aż czuje jak pulsuje w szyję!
Myślę, skoro u mnie, to i u Rysia zapewne tak samo,
Nawet widać to u obu nas! Ale do gry - pokazu,
  trzeba włączyć "power'a", dynamo.
Wejść jeden po drugim na konstrukcję cyrku po drabinie -
Chodzić po drągu, jak w prawdziwym cyrku po linie.
Ale zanim to uczynimy, najpierw wykonaliśmy jednocześnie ukłon
  w kierunku ciekawych zebranych,
A oni nagrodzili nas gromkimi oklaskami całą wsią barwnych.
Więc nic nam nie pozostało, jak wejść na cyrk przez nas zrobiony
Na sam szczyt poziomej jego korony.
Rysio pozostał po stronie jego drabiny,
A ja bez trudu trzymając ręce poziomo idę na drugą stronę
  bez okazywania żadnej strachu miny. -
U ciekawskich obecnych zapanowała cisza i skupienie,
Po tym raz jeszcze wszyscy obecni powitali nas oklaskami,
  aż po nasze wzruszenie.
Fajnie jest jak cholera, ale dla ciekawskich widzów,
A nas strach aż poniewiera, przecież nie jak prawdziwych cyrkowców, 
A jak zwykłych wiejskich chłopców, którym przyszedł taki niecodzienny pomysł,
Wpaść na taki wariacki zabaw wymysł.
Zatem nie ma już żadnego odwrotu, żadnej rezygnacji,
Trzeba dać pokaz na jaki nas stać, przejść do akcji.
Słońce w oczy nie razi, opadło już za stare olchy, cień sprzyja,
Zatem to wszystko sprzymierzeńcem nam, więc w ręce cyrkowego kija
I trzeba rozpocząć cyrkowy pokaz - po to ludzie przyszli,
  aby nas zobaczyć, co my pokażemy?
Więc mrugnęliśmy do siebie, że zaczynać już możemy!
Trzymając wyciągnięte ręce przed siebie - idziemy ku sobie,
A u ludzi wsi cisza jak w martwym grobie.
A kiedy doszliśmy do siebie, odwróciliśmy się plecami,
Pobraliśmy się za ręce, a Rysio przechylił mnie na swoje plecy -
  i się obrócił na drągu, chwiejąc się chwilami,
Postawił mnie z powrotem na poziomy drąg, jak na linę -
I powrócił w sam róg drągu ze skrzyżowanymi krokwiami,
   mając ze strachu wyraźną minę,
Że nam się udało, jak jakimś cyrkowcom,
Co w okolicy nie przyszło do głowy żadnym chłopcom.
Zebrani tutaj wszyscy zaczęli bić nam brawo - i krzyczeć: 
"Wy należycie do chłopców zuchwałych!
Wy należycie do chłopców wspaniałych..."
Po tym pokazie zapalić papierosa z wrażenia i z radości nie możemy,
Ach jak dla uspokojenia stresu zapalić chcemy.
Nic z tego skoro przy nas są i dorośli, którzy teraz sobie bez problemu palą.
Więc zatem łapiemy głębszy oddech - i choć nogi drżą, bo i nie chodzimy salą,
A jakby nie było, choć na drągu, ale 2-3 metry nad ziemią,
Zatem i chwilami ze strachu brakuje tchu, chociaż siły w nas drzemią.   
Początek występu poszedł bez żadnych błędów i wpadek,
Nawet bił brawo jeden taki, co był nam nieufny gagatek.
Teraz przed nami i widzami najtrudniejsza próba,
Jeśli wszystko z planem pójdzie nie czeka nas uśmieszków i kpin zguba.
Łapiemy głęboki oddech i zbliżamy się do siebie -
Po czym Rysio ode mnie się odwraca plecami, mówiąc:
- Wchodź na mnie, tylko nie patrz ku niebie!
A że przykucnął, wejść jest łatwo i bez problemu w tej potrzebie,
Teraz powoli wstał - i po drągu idzie ku brzegowi swojemu.
Siedząc na Rysia ramionach, teraz jak nigdy ufając tylko jemu jednemu.
Widzowie zamarli ze zdumienia,
Jak ja siedzę na Rysia ramionach i ze zdziwienia,
Że to potrafimy, poczekali aż Rysio dojdzie do uchwytu,
Wtedy zaczęli bić mocne brawo z zachwytu.
Na koniec daliśmy próbę pokazu
W obrocie na drągu, a widzowie po tym od razu:
"O kurde! Ale oni potrafią jak w prawdziwym cyrku,
Chodzą po drągu, jak ptaki po sznurku!"
Bijąc po tym brawo, aż echo po olszynach się roznosi
I ku górze nad olchy się unosi.
Pot z nas spływa, jakby przebiegli maraton w upale,
Serce waliło ze strachu, lecz pokaz daliśmy wytrwale.
Mając satysfakcję, że nasz pomysł i cel nie poszedł na marne
I że całej wsi wszystko mogliśmy pokazać, co nie wyszło nam marnie.
Klawo jest jak cholera.

Objaśnienie: w "górkach", "górki" - obszar ziem rolno-uprawnych,
które w określeniu mieszkańców moje wsi są tzw."górkami"
i należą do naszej rodzinnej wsi gospodarzy, leżącej na tzw. koloniach.

Historia wydarzenia z 1970 roku. 



            DZIKI  CHMIEL  I  CZAPY  SŁONECZNIKA  =  ELEKTRYKA


Budę na łące już mamy, siedzimy w niej za każdym razem, kiedy pasiemy na "ślewczyźnie"
krowy. Siedzimy w budzie dla cienia, przed deszczem, a zwłaszcza, gdy chcemy pokurzyć
papierosa. Właśnie buda jest dobrym miejscem na ukrycie się przed dorosłymi w razie
ktoś będzie na łące lub przechodził, żeby nas nie zobaczył, jak palimy papierosy.
Cyrkiem także już daliśmy pokaz naszym mieszkańcom wsi z udaniem według zamiarów.
Teraz przyszedł czas na zabawę taką, że nawet największym mózgom nie przyszłoby do
głowy, a mianowicie założyć elektrykę z pędów dzikiego chmielu, który rośnie tu i ówdzie
w olszynowych krzakach. Za słupy na których przez na będzie prowadzona elektryka
mają posłużyć ma się rozumieć i to jest proste, że olszyny, a za lampy oświetleniowe
mają posłużyć puste czapy słoneczników. Co za zabawa, co za nasz wymysł, żeby wpaść
na taki idiotyczny pomysł, ale dla nas to tylko będzie dobra zabawa i sposób na nudy pasąc
krowy i nie będziemy musieli sterczeć jak kołki samotne bezczynne łąkowe kołki, bo krowy
przyganiać na własne pastwisko jest tylko wtedy potrzebne, gdy wyjdą za swój rewir,
a to zdarza się nierzadko i raz na godzinę. Z drugiej strony można trenować biegi po łące,
skoki wzwyż, wcześniej robiąc z kij olchowych słupki, a ze sznurka wysokość skoku, skoki
w dal, śpiewać wchodząc na olchę, ale to już wszystko było. Zatem elektryka, to już co
innego odmiennego, jak nigdy nikomu się nie wymyśliło. Krowy jak zwykle dobrze mordami
skubią trawę. Na burzę się nie zbiera, komary, bąki krów nie gryzą, bacznie krów nie trzeba
pilnować, to też wykorzystując tę okazję idziemy w olchowe krzaki i wyszukujemy, gdzie
rośnie dziki chmiel. Jakie to piękne, radosne, a nawet szczęśliwe być w olszynowych krzakach
tuż obok meandrem snującej się rzeki pachnącej wodą, która nie raz nie dwa dawała nam 
zabawę w nauce pływania, kąpieli, a i pożywienie, kiedy łowiliśmy: sumy, miętusy, raki,
a nawet i szczupaki. Zajadanie porzeczek, malin, które w swoim czasie dojrzałości obdzielały
nas obfitą ilością znajdując się wprost nad brzegiem rzeki, tym bardziej i częściej rozrzuconych
w głębi krzaków obszaru olszynowego. Ta nasza dzieciństwa chłopięca "ślewczyzna" daje
i obnaża się nam nie tylko w zabawie wiejskim chłopcom, ale nawet i jest w stanie żywić
w porze wiosenno-letniej tylko trzeba o to zadbać czyli jest przez naturę podana nam nie
gotową rybą, a wędka, którą potrafiliśmy do cna wykorzystać. Czego więcej można chcieć
od życia w naszym wieku i z naszymi potrzebami, kiedy wszędzie dookoła nawet może nas
nakarmić Natura Przyroda. W krzakach olszynowych w sezonie: porzeczki, a czasami i nawet
można znaleźć, gdzieś na wyższych partiach gruntu czerwone jagody, nie przypominając
już o wspomnianych malinach. A w lesie w sezonie: jagody czarne i zwłaszcza czerwone,
różne grzyby jadalne można targać koszami do domu. W domu to już robota mamy i sióstr,
aby je obrządzić i przyrządzić. Nie byłbym chłopcem wiejskim wychowanym na wsi, gdybym
jeszcze nie wspomniał o borówkach na bagnach, w lesie o malinach, orzechach laskowych
w sezonie wrześniowym, nawet na polu jabłonie dzikie gdzieniegdzie się znajdują, tym
bardziej grusze. Ale my dzisiaj znajdujemy się na łące tutaj, gdzie stoi już buda i cyrk nasz
wysiłek, ale i radość zabaw chłopięcych. Teraz czas i pora nadeszła na zabawę w linię
elektryczną, tym niemniej i zatem po znalezieniu chmielu dzikiego, ściągamy go na ziemię,
  który zwisa jak sznurek z taką różnicą, że jest grubszy, ma liście i kwiaty i pachnie, który
zapach mięty do dzisiaj pamiętam. Zapewne i Rysio ten zapach pamięta. Gdy go spotkam
zapytam czy pamięta. Wracając z powrotem do gromadzenia chmielu, ściągamy go z krzaków
olchowych tyle ile według wyobraźni nam potrzeba, po tym bierzemy jak siano ile można
objąć rękami i przyciągamy na miejsce wyznaczone. Tam gdzie nagromadziliśmy chmielu
wraz z kwieciem i liśćmi, oddzielamy liście i kwiecie, które robią nam miłe wrażenie w dotyku
i w zapachu, że wręcz ciągle czy prawie ciągle chce się wąchać kwiaty chmielu, a nawet
je jeść. Po oddzieleniu liści i kwiatów od pędów chmielu, zaczynamy wiązać, aby miały
zadowalającą długość do posłużenia jako druty elektryczne i tak tym sposobem zaczęliśmy
pędy chmielu od olchy do olchy montować na łąkowej polanie nie po stronie łąki Rysia,
a akurat po stronie łąki mojej, choćby z tego powodu i przede wszystkim, że po mojej stronie
łąki rosną odpowiednie olchy w odpowiednim oddaleniu od siebie, że na nie można zawiesić
pędy chmielu, jako w naszym zabawy rozumieniu linii elektrycznej. I tak od olchy do olchy
nie po jednej lince, a po trzy lub nawet i po cztery linki zaciągamy, aby to robiło wrażenie
jak najbardziej naturalnego podobieństwa do linii elektrycznej. Powiedz, że zabawę mamy
niesamowitą. Czego chłopcy ze wsi nie wymyślą. Klawo jest jak cholera. Może to jest głupie,
ale dla nas piękne w zabawie i nie próżnujemy jak te gołe kołki stercząc przy krowach.
Pędów chmielu wystarczy nie tylko na cztery linki od olchy do olchy, ale nawet na całą
długość od miedzy do miedzy mego pastwiska, a tych olch jest sporo. Kiedy ściągaliśmy
pędy chmielu z olch czuliśmy się jak opryszki, którzy niszczyli coś czego nie powinni.
Ale kiedy pędy chmielu zaciągaliśmy od olchy do olchy i to po trzy cztery linki, czuliśmy się
jak elektrycy, którzy sześć lat wcześniej montowali w naszej wsi elektrykę tą prawdziwą.
Po pędach chmielu, który faktem stał się zaciągnięty na olchy, teraz przyszedł czas na czapy
słonecznika, puste wyłuszczone z pestek ma się rozumieć. A że już późny sierpień tuż przed
bliskim rozpoczęciem szkoły, słoneczników w naszych ogrodach rośnie tyle, że bez żadnego
problemu wykręcaliśmy z łodyg dojrzałe czy już prawie dojrzałe czapy słonecznika, aby wróble
czy inne im podobne ptaszki nie zdążyły przed nami opróżnić do cna pełne czapy słonecznika.
Pestki w czapach słonecznika, choć są w niektórych zbyt miękkie, ale co najważniejsze pełne.
Podczas łupienia słonecznika, jak z mego ogródka tak i z Rysia co tam ogródka, to dobre
określenie na działce w mieście. U nas mówi się: z ogrodu. Lubię nie tylko czapom słonecznika
z łodyg ukręcić łeb, ale i lubię oczyszczać z kwiecia, które z coraz to większym dojrzewaniem
pestek coraz to bardziej dojrzewa kwiecie, które z czasem, gdy wiatr nie osypie, czy ja, samo
się osypało. Lubię palcami czy całą dłonią strasznie wyłuskiwać nasiona na ubranie jak na
przykład na koszulę, a następnie pestki nawet na pół surowe pakować do kieszeni spodni,
czy nawet marynarki, jeśli w niej się jest. Na koniec najlepszą satysfakcją oczywiście jest
zajadanie pestek, a jak smakują soczyste bujne. Po złupieniu czap słonecznika z ogrodu i po
wyłuszczeniu, czas najwyższy nadszedł zanieść na plecach na "ślewczyznę" i tam na olchach
przy linii elektrycznej z pędów chmielu przywiązać na dowolne wybrane olchy. I w ten, a nie
w inny sposób rozumiemy i się cieszyliśmy, że dokonaliśmy na terenie łąki i swego miejsca
chłopięcej zabawy elektryfikację swego pastwiska. Po tym w myśli, wyobraźni i z zabawą
udajemy, że zapalamy lampy elektryczne na naszej łące dla nas i dla naszych krów, choć
krowom to zapewne obojętne. Z dnia na dzień pędy chmielu na słońcu wysychają, jak i puste
czapy po słoneczniku. A my jeszcze w sierpniu podczas wakacji i kiedy już poszliśmy do szkoły,
to i we wrześniu po szkole pasąc krowy po południu, mamy ubaw czego dokonaliśmy podczas
wakacji z nieograniczonej naszej wyobraźni pomysłu na budę, cyrk i elektrykę, która poniekąd
wyżej została opisana. Klawo jest jak cholera.

* * *
Dzisiaj po czterdziestu latach świat jest inny i inna wyobraźnia, myślenie, zapotrzebowanie,
czasy inne. Ale ja osobiście wolałbym czasy moje z mego dzieciństwa, niżby czasy obecne
młodzieży. My byliśmy szczęśliwsi, kiedy nie znaliśmy za dziecka telewizji, internetu, komórek.
Żyliśmy na łonie natury, jak "buszmeni", co myślę, że młodzież czytająca moje opowiadanie
chciałaby być wtedy na moim miejscu.



GRUSZKI  I  "DEBIL"  NAUCZYCIEL


Już po wakacjach czas wrześniowy -
Czas rozpoczęty chodzenia do szkoły.

https://photos.google.com/photo/AF1QipMkYkJEpNDxD0F82EPF02LlTc9wsVeV-4pClYgp?hl=pl

Już skończyło się brykanie,
Już skończyło się dyndanie
Na "ślewczyźnie" po łące.
Teraz trzeba siedzieć przy nielubianej książce.
Nie lubię chodzić do szkoły.
Wolałbym dalej paść krowy,
Ciężko robić na gospodarce u siebie,
Po ludziach, nawet zbijać obłoki na niebie, 
Aby tylko nie chodzić do tej tak nielubianej szkoły.
Ależ cóż zrobić, kiedy czas szkolny i jest się zdrowym.
Szkoła mnie tylko cieszy z powodu sportu i trochę z powodu dziewczyn 
Poza tym, żeby do szkoły nie chodzić w zamian wolałbym wykonać każdy czyn.
Nie lubię żadnego przedmiotu prócz gimnastyki i geografii,
Nie lubię i religii, która po lekcjach raz w tygodniu odbywa się
  w domu prywatnym z księdzem z sokolańskiej parafii.       
Na religii ksiądz pyta pacierza, jak dziecka komunijnego
I sam nie wiem czy dla zabawy, czy dla Boga Świętego?
Dzisiaj w dodatku przyszedłem do szkoły na pusty żołądek głodny
I w dodatku jakiś taki dzisiaj smutnym, nudny
W aktywności, jakby wyczuwał, że coś złego się stanie,
Tylko oto jest nieodgadnione pytanie?
Jest przerwa między lekcjami długa,
Podczas niej w kilku nas chodzimy po brukowanej ulicy,
  każdy z nas obiboka struga.
Znajdujemy się w miejscu autobusowego przystanku
  po prawej stronie ulicy w kierunku Sokółki
I co teraz się stanie, to nawet nie wywróżyłyby jaskółki. 
Choć na przystanku jest ławka, nie siadamy,
Chłopcy przełażą przez płot po półdzikie gruszki, mówią do mnie:
Na ciebie też czekamy.
- Chodź! Jakbym przeczuwałem zło, chociaż jestem głodny -
  kiszki marsza grają, szorstko w brzuchu i na wątrobie,
Nie mogę się zdecydować chłopcom i sobie.
Chodzę po ulicy przy płocie,
Ale za kamratami po gruszki płotu nie przeskakuję w istocie.
A tutaj ni stąd ni zowąd nauczyciel z kancelarii do nas gwizdnął!
I z krzykiem zawołał: - Chodźcie tutaj wszyscy.
Ze strachu w szkolnym ganku jesteśmy w chwilę jedną.
Nauczyciel: - Chodźcie, chodźcie do kancelarii. 
Szybciej, szybko! Gruszek wam się zachciało, dawać ręce po kolei.
I w chwili tej, tak jak w kolejności stoimy jednego po drugim nas bierze
I wkłada trzy ołówki między palce - ściskając dłonią z siłą
  tylko w jego znanej mierze.
Ale na pewno ściska palce mocno, skoro chłopcy drą się aż do płaczu!
A u nauczyciela ani krzty żalu nas w tym podłym katowania wiejskich dzieci, 
[ w zamyśle moim - ty bezczelny i podły graczu. ] 
Aż i przyszła na mnie pora. Nauczyciel: - Miecik, dawaj rękę!
Ja mu na to. - Proszę pana. Ja nie byłem w gruszkach.
[ W zamyśle moim  - nie godzę się na taką mękę! ]
Nauczyciel: - Miecik, jeszcze się stawiasz, dawaj rękę lewą lub prawą!
Widzę, że nie ma wyjścia i nie ma co się stawiać.
Ten "debil" pastwi się taką dokuczania dzieci strawą. 
W końcu, daję mu rękę lewą, skoro od urodzenia jestem mańkutem,
Łatwiej jest znieść mękę za gruszki - nie gruszki z tych pokut.
"Debil" nauczyciel wsadził ołówki między moje palce, strach mnie ogarnął aż drętwieję,
Ale o żadnej ucieczce nie ma mowy, choć ze strachu na nagach prawie już się chwieję.
W końcu ściska swoją męską dłonią, chłopca dłoń,
Ból straszny, krzyknąłem: Ajaj! I weź ten ból bez krzyku wchłoń.
Łzy z powiek potoczyły się po policzkach,
Ale bez żadnego szlochania w płaczu, tylko ogromnie srogi strach. 

[ Dzisiaj nie do pomyślenia, żeby wam w szkole takie coś mogło się przydarzyć,
to co nam 40 lat temu na porządku dziennym w szkole mogło się zdarzać. 
Jak dorośniecie doceniajcie swoje dobre czasy i szanujcie prawa demokracji.
A ja mam tę satysfakcję, że moje pokolenie tę demokrację wam wywalczyło. ]



      BUNT  CHŁOPCA  ADASIA


Nie wiem, co się stało?
Nie wiem dlaczego?
Ale wiem, że lat ma tak mało,
Żeby uciekać od świata chłopięcego.

Chodzi zaledwie do III klasy,
A że to jest na przełomie września i października.
I choć dopiero zaczął chodzić do szkoły,
  już idąc do niej, zbaczał z drogi jej trasy,
A więc wagaruje, co z tego wynika.

Zamiast iść z rówieśnikiem do szkoły,
Idzie w las - i tam koczuje...
Coś z nim się stało - w psychice stał się nie zdrowy,
Gdy zamiast do szkoły, w lesie się znajduje.

Trwa to ze trzy tygodnie,
A jemu wagary nie wychodzą z głowy.
Z lasu wychodzi do rzeki, rękami łowi małe sumy,
  które bezradne pełzają po rzece dnie   
I wraca z rybami w gęsty młody las sosnowy.

Tam w wybranym miejscu rozpala ognisko
I na ułożonych kamieniach smaży właśnie te małe sumy.
Wagary trwają już tak długo, że z całej naszej wsi
  zna całe szkolne środowisko,
Ale do rodziców nikt z nas nie doniósł,
  aby nie urazić naszej dorastającej w kapowaniu dumy.

Raczej łatwiej i lepiej jest nam z wagarowicza kpić,
Że zgłupiał, przestając chodzić do szkoły.
Niż donieść rodzicom, że mu lepiej w lesie być
I chować się przed szkołą poza stodoły. 

Aż nauczyciele wreszcie zorientowali się, 
  że tutaj z nim jest coś nie tak,
Tyle upłynęło czasu, a go nie ma w szkole.
A i rodzice, co się stało z ich synem, nie dają nic za żaden znak,
Że synowi jest tylko w głowie nie szkoła, a dzikie pole. 

A że z nauczycieli kierownik szkoły ma motor Jawa,
Przyjechał do rodziców z zapytaniem, co jest z ich synem?
Rodzice zdziwieni, że nauczyciel przyjechał, jak nie proszona zjawa,
Powiadamiając: że wasz syn nie chodzi do szkoły!
Stojąc uczeń nad niechlubnym czynem.   

Zanim chłopiec wiedział, że rodzice nie wiedzą,
Że on nie chodzi do szkoły - wagaruje.
Szedł do szkoły, raczej na wagary i wracał miedzą
Jakby nic, wszystko w porządku jakby jest, 
  że ani ojciec, ani matka nic nie wyrokuje.

Kiedy sprawa już się wykryła, z prawdą się spotkała.
A chłopiec z lasu obserwował podróż Jawą nauczyciela!
Od razu myśl w jego głowie zaświtała,
Że to w jego sprawie, rodzicom uświadomienie się ...udziela!

Zatem w takim niecodziennym chłopca położeniu,
Mając świadomość, że za wagary ojciec złoi mu skórę pasem. 
Nie wrócił do wieczora do domu ku rodzicom zdziwieniu,
Po czym rodzice zaalarmowali ludzi wsi, szukać chłopca tymczasem.

Cała wieś zgromadziła się pod domem, przerażona,
Jakby chłopiec zginął, do tej pory go nie ma!
Grupkami po kilka osób gromada ludzi rozdzielona,
Już szukają chłopca godzinami trzema...

Chodzą po "ślewczyźnie" - krzak po krzaku przeczesując,
Tymczasem chłopiec z lasu skrył się przy stodole w szopie,
Na rusztowanie pod samą słomianą strzechą w ukryciu
  już na noc myśli snując,
Że ludzie wsi go nie znajdą, choć ich jest w ilości kopie.

I tak tam ze trzy dni i noce przesiedział
I za nic nikt ze wsi nie mógł odgadnąć. 
Tylko sam on i Pan Bóg wiedział,
Że w szopie w strachu on siedzi, z głodu blednąc.

Wieś, pola, "slewczyznę" i pobliskie lasy przeszukane,
A chłopca ani śladu, ani słychu, ani ducha.
Matki chłopca oczy wypłakane,
Bo to syn, a nie jakaś mucha.

W końcu ojciec chłopca wpadł na pomysł,
Sprawdzić syna w szopie w sianie pod strzechą.
I tak się sprawdził jego domysł,
Znachodząc tam syna, ku rodzicom z uciechą.

A mały chłopiec Adaś, kiedy zobaczył ojca -
Wpadł w furię ze strachu, że ojciec go zbije. 
Czując się za swój bunt jako winowajca,
Cały się trząsł i płakał, jak dziecko nie czyje.

Ojciec to widząc, chyba w tym czasie zmienił zdanie -
I zamiast ściągnąć pas ze spodni,
Przytulił syna i powiedział: Choć, synu do domu,
  nic złego już ci się nie stanie! 
I po tym syn przestał płakać.
I zaczął chodzić do szkoły w każde dni.



     "STAWKA  WIĘKSZA  NIŻ  ŻYCIE"


W ciągu dalszym we wsi nikt nie ma telewizora,
A w telewizji to coraz więcej dobrych seriali.
Obecnie na: Stawkę większą niż życie przyszła pora;
Jak to Polacy z Niemcami się rozprawiali.

A że my chłopcy wiejskie,
Co od małego przebywając wśród dorosłych,
Dziesiątki razy mając okazję słuchać opowieści polskie -
Uczyliśmy się patriotyzmu, nie wyrastając na chłopców złych.

Zwłaszcza taki film jak: Stawka większa niż życie,
Doda nam duchowego patriotycznego wcielenia za Ojczyzną.   
Każdy chłopiec Klossem interesuje się pospolicie - 
Znosząc okupację kraju, jak na sobie bliznę.

Mieliśmy już: Czterech pancernych i psa, 
Co po dzisiaj z nas czterech,
Każdy przybrał jedno z ich imion i pocztówek masa,
Nie mieć przypiętych na ścianie jest jak grzech.

Tak, że mieliśmy już: Przygody Pana Michała,
Co już wcześniej opisałem z emocjami patriotycznymi.
Tamtym czasem niezmierna radość nas rozgrzewała,
Z czego surowa zima nawet była nam czasem ślicznym.

Na dzisiaj, co prawda historia przygód Klossa
Jest z innego wieku, z naszego żyjącego wieku.
Lecz emocje są takie same w każdym człowieku -
Dużym, małym, który ma na ten serial dobrego nosa.

Kiedy przyjdzie wieczór i czas nadejdzie na Klossa,
Idąc nawet zapału nie przysłoni żadna mgła, żadna rosa,
Nawet gdy była surowo-mroźna zima,
Dzisiaj chęci naszej żadna pora roku nie zatrzyma.

Kiedy wieczór już się zbliża,
A słońce układa się do snu za olszynami,
Tymczasem tym bardziej czas się przybliża
Wymaszerować samym chłopom z synami.

Jakie to piękne i emocjonalne
Iść tak w grupie na Klossa.
Każdy z nas mały, duży myśli realnie
I duchowo wzbogaca siebie, jak ekonomiczna hossa.

Dzisiaj jak w zimie na: Przygody Pana Michała,
Nie trzeba w śniegu iść gęsiego,
A całą szerokością drogi polnej, jak dusza zachciała
Tak, że aż nawet swój nie pilnuje się swojego.

Jedynie w krzakach olszynowych,
Jak gęsi jeden za drugim podążamy,
Każdy krok, każdy zakręt ścieżki znamy
I śpiew wszystkich ptaków na czas dni wieczornych.         

Rzekę kładką przejść trzeba, 
Jak idąc do szkoły co dnia przechodzimy.     
W świetle księżyca w lustrze wody ugrzęzło niebo,
Doskonale dziś w pogodny wieczór to widzimy. 

Do tego wcale niedużego domu,
Co się wcale nie nadaje na świetlicę, 
Weszło nas z pół kopy - chłopów do gromu,   
A aż w kopie ciekawe źrenice. 

Pokój aż trzeszczy w szwach;
Ławy i podłoga zapełniona.
A emocji tym bardziej, jak po dach,
...I zaraz będzie chwila spełniona.

Już pojawiła się: Edytka Wojtczak:
- Dzień dobry Szanownym Państwu!
Dzisiaj jest czwartek, a więc zapraszamy
Państwa na sympatycznego przystojnego Klossa. 

Skupienie u wszystkich niesamowite -
W nim podniecenie jeszcze ogromniejsze.
W czołówce: Stawki większej niż życie -
  już uciekającego chłopca zabito! 
A w całym filmie wszystko może być jeszcze straszniejsze?!

Dzisiaj odcinek nosi tytuł: Akcja - Liść dębu -
W lesie Weipert mają wylądować polscy spadochroniarze!
A że nasi z ruchu oporu wraz z Klossem z niemieckiego 
  magazynu zdobyli mundury - i w nie się przebrali,
   aby zaimprowizować, że niby prowadzą jako jeńców polskich
    spadochroniarzy, którzy właśnie zostali zrzuceni w lesie
     Weipert i tym samym sposobem maszerowali do sztabu
      niemieckiego, po drodze załatwiając napotkany niemiecki patrol.

Co za film, co za napięcie, jakie ogromne emocje,
Co za patriotyczny czyn poświęcać się Ojczyźnie -
I walczyć na śmierć i życie za Ojczyznę,
Tylko uwzględniając jedną rację; że lepiej umrzeć
  za wolną Polskę, niż żyć w zniewolonej Polsce.

W tym czasie ciekawość rozbudzona do wytrzymałości granic -
Skupienie takie, że nawet powieki nie mrugają.
W tym czasie, tego czasu nie zamieniłbym na nic,
Aby dopatrzyć jaką Polacy waleczność Ojczyźnie oddają.

W tym czasie w zamku, gdzie jest sztab niemiecki,
Rozgrywa się życie lub śmierć kapitana Klossa!
Piękna długonoga francuska, kogo wskaże że zabił Knota? 
Oczywiście nie Klossa, a niemieckiego oficera łachudrę,   
Który ją erotycznie wykorzystał, przyrzekając niby,
Że postara się uwolnić jej ukochanego Kalerta.   

Wreszcie [ tylko rzekomo w przebraniu Niemcy ] z jeńcami
  docierają na plac zamku, gdzie mieści się sztab niemiecki -
   i tam w zaskoczeniu zdejmują z ramion automaty,
I rozprawiają się z niemieckimi żołnierzami!
A Klossowi pod przymrużeniem oka Polacy pozwalają
  uciec z niemieckim generałem.

Cudowny film bohaterski, waleczny,
Nawet można oddać życie za taki czyn,
Gdyby czas się cofnął za wsteczny.
Boże! zrobię to, tylko to uczyń. 

A kiedy Amerykanie przekraczali na wozach bojowych i czołgach most 
I kiedy kapitan Kloss z generałem przestali temu się przyglądać.
I kiedy Kloss przyrzekł generałowi, że będzie milczał, z uśmiechem
Za plecami niemieckiego generała - film się skończył.

A my chłopcy mogliśmy tymczasem westchnąć
I podnosić się z tureckiego siedzenia, 
Wyjść na dwór, świeżym powietrzem odetchnąć,                 
Wracając do domu jeszcze o tym filmie myśląc na do widzenia.

13 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2020-08-17 20:56:41)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.
                               KOLCZASTY  DRUT   


W moich czasach dzieciństwa, kiedy trudno jest nawet o rower, a już nie ma mowy,
żeby ktoś miał samochód ma się rozumieć Warszawę lub Syrenkę, tym bardziej radziecką
Czajkę, a nawet czeską Skodę, a już jakiegoś zagranicznego Mustanga, to nikt z dorosłych,
tym bardziej z dzieci nie widział na własne oczy. Więc zatem i z tego powodu ludzie chodzą
do najbliższych miejsc, jak sąsiednia wieś, pieszo. Stąd skracając drogę - są ścieżki, którymi
chodzimy. Ścieżki istnieją przez pola, łąki, wzdłuż rowów, nawet zdarza się, że i wzdłuż rzeki.
Nie inaczej jest i w naszej wsi. Do szkoły chodziliśmy gościńcem tylko przez pierwszy rok.
A kiedy po roku oswoiliśmy się z chodzeniem do szkoły, orientując się bardziej w kierunkach,
przeszliśmy w chodzeniu do szkoły na skróty ścieżką. Proszę was rówieśników mieszczan
sobie wyobrazić, że nie idziecie do szkoły w mieście chodnikiem pełnym ludzi i gdzie na ulicy
przejeżdża dużo samochodów, a nawet co jakiś czas hałas gwiżdżących tramwajów.
Tylko idziecie do szkoły polną ścieżką w czerwcu przez pola w zbożu zielonym wyższym od
nas smyków - łąką ukwieconą tuż przed pokosem i to nie po melioracji zasianej przez ludzi,
a zrodzoną jak najbardziej przez samą Naturę Przyrodę, przez olszyny wzdłuż rzeki.
Idąc ścieżką wśród zbóż - słychać jest śpiew skowronków nad głową - idąc ścieżką przez
łąkę - słychać jest śpiewy ptaków i można obserwować ich loty jak: czajek, kulików, dzikich
kaczek na terenie podmokłym i bagnistym. W krzakach olszynowych również rozchodzących
się śpiewów różnych ptaków, snującej tu i ówdzie zakolami cichej rzeki mego dzieciństwa,
pięknej i naturalnej od stuleci, wody czystej i zimnej jakby ze źródła, co można ją pić do woli,
będąc nad rzeką, gdyby naszło ochocze pragnienie. My dzieci i młodzież wsi dzisiaj przez ten
cudowny krajobraz chodzimy do szkoły. W dniu dzisiejszym jest nas trzech: brat mój starszy
Stasio, kolega Rysio i ja. Idąc do szkoły mamy już za sobą drogę polną należącą jeszcze do
naszej wsi - przeszliśmy już rzekę kładką zrobioną z dwóch olch o grubości chłopskiej ręki i
za rzeką wzdłuż rowu melioracyjnego w krzakach olchowych - aż znaleźliśmy się już na drodze
polnej, która należy do rolnika, do którego chodzimy na telewizję, bo w naszej wsi nadal nikt
nie posiada telewizora. Ta polna droga służy rolnikowi w dojeździe do łąki, pola, lasu i w końcu
do drogi, która prawie jest już jak gościniec, co łączy w dojeździe wieś Starowany z Zwierżanami.
Obecnie, gdzie się znajdujemy, przy polnej drodze z prawej strony znajduje się warzywny
ogródek rolnika tego właśnie o którym przed chwilą wspominałem. Dzień jest poranny mniej
więcej godzina 7:30 rano, czas jesienny - październik, obficie mglisty z widocznością do mniej
pięćdziesięciu metrów. Kiedy już minęliśmy warzywny ogródek, droga polna lekko skręca w lewo. 
I w tym miejscu ni stąd ni zowąd słyszymy warkot nadjeżdżającego motocykla.
Bez zastanowienia się od razu wiemy, że to jedzie do domu najstarszy syn rolnika, wracający
ze sklepu spożywczego w Starowlanach, gdzie podążamy do szkoły. A może i skądinąd wraca,
ale to już on tylko o tym wie i to jest tylko jego sprawa. I co w tej chwili nagle się wydarza:
otóż ni stąd ni zowąd, Rysio nic do brata i mnie nie mówiąc, sam tylko wiedząc sobie lub nie,
co mu strzeliło do głowy?! Otóż nagle z koleiny drogi polnej, która jest wyrżnięta od wozu
chłopskiego, ale już na kołach balonowych czyli ogumowanych z powietrzem, gdybyście chcieli
wiedzieć. Tenże właśnie Rysio w tej chwili gwałtownie i bez namysły zbacza z tejże koleiny
i zarazem polnej drogi, podbiega do kolczastego drutu, który leży między polną drogą,
a polem rolnika, z racji wieku już oderwany od słupa spróchniałego, przedtem służącego
jako ogrodzenie, żeby pędzące z łąki lub pola bydło nie wchodziło w szkodę.
Po złapaniu za drut - po prostu nagle bez namysłu, lekkomyślnie z głupoty, sam nie wiem
dlaczego, co go opętało?! Co mu się stało? Czemu tak postąpił? Co mu strzeliło do głowy?
Otóż gwałtownie przeciąga właśnie ten kolczasty drut przez środek drogę!
Tak to szybko zrobił, że ja i brat nie zdążyliśmy na to zareagować, aby zaniechać tego.
W tym czasie nadjeżdżający motocyklista, syn rolnika do którego chodzimy na telewizję,
zauważył ten nieprzemyślany Rysia głupi i zagrażający wypadkowi, a nawet życiu wybryk,
zatrąbił! Z pewnością ma na myśli, co my dobrego, a raczej złego uczyniliśmy głupki!
Motocyklista widząc tą sytuację i przekonywując się w jakim płożeniu się znajduje - nagle
hamował, aż motocykl zarzuciło i upał jak kaskader robi to w telewizji, sunąc się wraz
z motocyklem po ziemi i tylko w tym czasie aż zastękał! Po tym perfidnym akcie, jakiego
dopuścił się nasz kolega Rysio, zrozumieliśmy jaki dla motocyklisty to był niespotykanie
niespodziewany przypadek na który w ogóle nie był przygotowany i nie zdawał sobie z tego
sprawy, że dzisiaj takie coś spotka go na drodze. A tutaj jak widzicie dzisiaj naprawdę tak
się wydarzyło! Wiedząc, co się stało - nagle szybko do nas dotarło, jakiego występku dopuścił
się Rysio. Ale w takiej sytuacji i w takim zaistniałym położeniu po prostu stajemy się winnymi
wszyscy! Więc wystraszeni nagle zaczynamy uciekać, po kilkudziesięciu metrach brat zboczył
z drogi polnej i pobiegł przez łąkę podmokłą w kierunku krzaków olchowych i rzeki, która cicho,
spokojnie i niewinnie płynie do Biebrzy. Ja z Rysiem uciekam polną drogą aż do ogrodzenia
podwórka gospodarza przez który przechodzimy idąc do szkoły, tak prowadzi ścieżka.
Już przy płocie oddalonym od miejsca zdarzenia ze 300 metrów dopiero obejrzeliśmy się gdzie
jest motocyklista, czy ściga nas i gdzie jest brat?! Tymczasem stoimy przy furtce i obserwujemy
motocyklistę co robi, czy będzie ścigał nas, czy brata. W tym czasie zdążył już podnieść się
z ziemi, postawić motocykl i próbuje uruchomić, aż wreszcie udało mu się zapalić, usiadł na
motocykl i zaczął jechać przez łąkę w kierunku brata, nie zdając sprawy, że łąka jest podmokła,
prawie jak bagno, że szybko ugrzęźnie. Ale zapewne będąc w szoku po upadku nie pomyślał
racjonalnie ścigać nas po suchym, a nie brata po podmokłym terenie. A z drugiej strony upiekło
się nam, ale szkoda tylko brata. Najlepiej, żeby nikogo z nas nie ścigał. Długo nie pojechał,
po kilkudziesięciu metrach ugrzązł motocykl i w tym miejscu go pozostawił, stojąc przy furtce
całe zdarzenie obserwujemy. Od tego miejsca zaczął biec za bratem. Czemu brat zboczył
z polnej drogi i zaczął uciekać w krzaki, a nie z nami jak prowadzi polna droga do szkoły o tym
tylko on wie. Przypuszczam, że odruchowo zadziałał impuls strachu, albo może doszedł do
wniosku, że jak będzie uciekał przez podmokłą łąkę w krzaki, to motocyklista nie pobiegnie
za nim, a tym bardziej nie będzie gonić na motocyklu. Motocyklista wracając do domu, nie wiemy
czy jest podpitym? Czy z tego przypadku jest w szoku? Skoro zamiast zostawić leżący motocykl
i gonić nas, tego nie uczynił. Brat w tym czasie już przebiegł teren podmokły i zbliżył się do
krzaków, w których płynie rzeka, co może stać się jemu przeszkodą, zależy w jakim miejscu
szerokości koryta się znajdzie?! Brat tak spieprzał, aż woda bryzgała spod nóg, mając już blisko
do olszynowych krzaków, w których będzie mógł się ukryć, gdzieś tam dalej, jak pokona jeszcze
stojącą mu na drodze rzekę. Motocyklista nie zrezygnuje z pościgu za bratem, będąc aż tak
bardzo złym i zdeterminowanym! Mnie i Rysiowi dopisało lepsze szczęście, że nas nie wybrał
do ścigania, choć grunt jest lepszy jak na motor tak i dla nóg. Myślę, że rzecz z tego się wzięła,
że motocyklista upatrzył brata, a nie nas, iż zapewne uważa, że to brat przyczynił się do rozciągnięcia
kolczastego drutu przez polną drogę, choćby z tej jemu racji, bo jest z nas najstarszy, a dokładnie
nas zna, kiedy często chodzimy do jego rodziców na telewizję. Kiedy brat zniknął w olszynowych
krzakach, po nim i motocyklista, który pobiegł w jego kierunku. Szok jego przez wypadek tak wybrał,
a nie inaczej. Gdy brata i motocyklistę straciliśmy już z oczu, ze strachem i przerażeniem w oczach,
co będzie dalej, poszliśmy z Rysiem do szkoły przez podwórek rolnika. Teraz nie wiemy gdzie się
znajduje brat i motocyklista, czy już go złapał i okłada? Czy bratu udało uciec i się schować
w krzakach, ewentualnie w lesie, gdzie przez pole orne na pagórku w pobliżu się znajduje?
W szkole już przed ósmą zanim rozpoczęły się lekcje, już od tej pory strach nami trzęsie,
że w każdej chwili może w szkole się pojawić motocyklista ze skargą na nasz perfidny występek,
jaki my mu uczyniliśmy idąc do szkoły?! Lekcja po lekcji mija, a motocyklista w szkole się nie
pojawia i czym dłużej motocyklisty w szkole nie ma, tym bardziej my jesteśmy w napiętym strachu.
Też z tego powodu i nie przybywa pewności, że to już mamy z głowy, a panuje ciągły strach, 
że w każdej chwili motocyklista może się pojawić?! Na szczęście nasze w szkole się nie pojawił.
Nie wiadomo co się dziej z bratem, kiedy w szkole się nie pojawił?! Kiedy po lekcjach wróciliśmy
do domu, brat już był. I kiedy już w wolnej chwili jeszcze tego samego dnia z bratem zeszliśmy
się z Rysiem, brat wszystko po kolei w szczegółach nam opowiedział:

- Kiedy zobaczyłem, że motocyklista ściga mnie, pozostawiając na mokradłach motor!
Ja będąc tymczasem ukryty w olszynowych krzakach, już widziałem to, że motocyklista za nic nie
odpuści, przeskoczyłem w najwęższym miejscu koryta rzeki i spieprzałem w głęboki las "Edzika".*
A kiedy już wbiegłem w las, obserwowałem czy podąża za mną motocyklista?!
No i tak było - pojawił się za mną zasapany w ten młody gęsty sosnowy las, gdzie ja już ukryty
przebywałem i chodził - szukając mnie krzak po krzaku, raz po raz wołając do mnie:

"Gdzie jesteś? Odezwij się! Nic ci nie zrobię!"

- Ale ja w dupę nie byłem bity, więc nie wierzyłem mu. Wiedziałem, że jeśli pokażę mu się lub
znajdzie mnie, to mnie rozszarpie?! Więc siedziałem cicho ukryty w młodniku sosnowym i jak
w moim kierunku coraz to bardziej się zbliżał, wtedy w bezpieczne miejsce oddalałem się,
tak aby nie usłyszał nawet mego oddychania, tym bardziej nie zauważył mnie, tak naprawdę
w jakim miejscu ja się znajduję, aby mógł penetrować bardziej krzak po krzaku w kierunku moim.
Ale ja miałem nad nim tą przewagę, że cały czas go widziałem i obserwowałem, jak on się zbliża
w te miejsce sosnowego młodnika, gdzie ja już byłem w nim ukryty. To mi dawało przewagę,
że choć on mnie szukał, ale to ja ciągle go wzrokiem śledziłem i kiedy zbliżał się w moim kierunku,
ja zmieniałem miejsce ukrycia oddalając się od niego. A był tak upartym i zdeterminowanym,
że chodził po lesie, sam nie wiem, ale może z klika godzin. Za wszelką cenę chciał mnie znaleźć
i za kamraty dopaść. Ze strachu serce mi waliło jak nigdy, tak jakbym był na prawdziwej wojnie
i szukali mnie Niemcy. Strach był niesamowity i te z drgawką czekanie czy znajdzie mnie, czy nie?
Chodził po lesie - szukał mnie, siadał na pieńku ściętego drzewa, palił papierosa - i nie odchodził
za nic stąd, wiedząc, że ja tutaj gdzieś muszę być. Ale ja uciekać z lasu nie mogłem, bałem się,
że jeśli mnie zobaczy, będzie biegł za mną do wsi, a w ostateczności i przyjdzie za mną aż do domu.
Aż w końcu zrezygnował, wyszedł z lasu i poszedł w kierunku rzeki do swego domu.
W tym czasie wreszcie mogłem z ulgą odetchnąć, ale dalej go obserwowałem, gdzie w końcu się uda? 
Kiedy upewniłem się, że poszedł w kierunku domu i na dobre zniknął z horyzontu widoczności,
siedziałem dalej, aż po pewnym czasie poszedłem do domu.

- No, widzisz Rysiu, co ty narobiłeś.

Po tym paskudnym i bezmyślnym incydencie z głupoty Rysia, całe szczęście, że motocyklista nie
zgłosił nauczycielom do szkoły. Byłoby przez nauczyciela wychowawcę ciąganie za uszy, otwartą
ręką bicie po głowie, a nawet bicie linijką metrowa po otwartej dłoni lub cyrklem w zależności,
który nauczyciel wziąłby się za to, żeby za karę dać nam porządną nauczkę, tak żeby zapamiętali
raz a na zawsze, a jest ich dwóch do takich robót. Szczerze mówiąc, że ta niekonsekwencja
naszego zachowania nam się upiekła, ale jest nauczka na przyszłość, żeby już z głupoty takiego
numeru nikomu nigdy nie wyciąć, ani innego nigdy, nigdy, przenigdy podobnego.
A że do motocyklisty domu chodziliśmy na telewizję, z tego powodu przestaliśmy przez jakiś czas
chodzić, aż sprawa naszego chuligańskiego wybryku powoli ucichnie w oczach i myśli motocyklisty.
Lub jak pojedzie w delegację do roboty zakładać elektrykę po wsiach, gdzie jeszcze elektryka nie
dotarła, zwłaszcza po wiejskich koloniach. A kiedy już po jakimś sporym czasie, odważyliśmy się
pójść na telewizję, motocyklista akurat jest na weekendzie w domu, serca nam walą ze strachu,
że w każdej chwili spyta nas o ten były jemu nieprzyjemny i groźny dla życia incydent naszego
idiotycznego wygłupu?! Co my na to odpowiemy? Ze strachu nie wiem. Gdy spyta, serce mi pęknie.
Ale zachowuje się tak jakby nas za były incydent nie posądzał, tak jakby to nigdy się nie wydarzyło.
Sam już nie wiem czy dlatego, że nie bierze nas z tego wydarzenia za winowajców?
Czy aby już odpuścił sobie i nam to co się kiedyś stało? Co za tym idzie po prostu to nam się upiekło
bez konsekwencji, chociaż tylko jest winien sam Rysio. Ale mimo to na koniec uświadamiam Was
Czytelników w wieku takim, jakim my byliśmy w tej faktycznej z życia wziętej opowiadania treści.
Uczcie się na cudzych błędach, a nie na swoich.

Objaśnienie: "Edzika, Edzik" - czyli z języka potocznego autora na prawidłowy: Edward, rolnik naszej
wsi, właściciel lasu o którym w opisie jest mowa.



                     PIERWSZY  TELEWIZOR  WE  WSI   


Jest grudzień 1970 roku. Do tej pory w całej wsi u nikogo nie było telewizora.
Zanim pojawił się pierwszy telewizor u gospodarza mojej wsi, na telewizję chodziliśmy
do gospodarza za rzeką. Teraz już będzie łatwiej i odważniej, bez większego krępowania się,
czy wstydu [ jaki mieliśmy chodząc za rzekę ] chodzić na telewizję do domu we własnej wsi.
Gospodarz, który jako pierwszy we wsi zdecydował się na zakup telewizora, skoro ma pięciu
synów, z których aż czterech pozostaje jeszcze w domu przy rodzicach. I myślę, że z pewnością
z tego powodu ojciec zdecydował się na zakup telewizora, bo po prostu jest komu oglądać telewizję.
A jeszcze do tego, żyją dziadkowie, choć oni jako ludzie starej daty mają własny odrębny pokój
i mało są zainteresowani telewizją lub wcale, bo najczęściej przebywają w tym odrębnym od całej
rodziny pokoju. Ale myślę najważniejsze w tym jest to, że ten gospodarz musiał mieć uzbieraną
gotówkę, aby kupić telewizor, albo może wziął i na raty. Ale jakie to ma mnie znaczenie,
najważniejsze że wreszcie we wsi jest do kogo chodzić na telewizję.

Dzisiaj po całej wsi rozeszła się nowina,   
Że gospodarz Władek kupił telewizor!
Skoro ta wiadomość i doszła i do nas,
Zatem przez to wyłoniła się spora radość.

Telewizja jak magnez ludzi przyciąga,
A tu w dodatku zbliżają się Święta.
Każdy ze wsi kto ciekaw, chce iść na tego dziwoląga,
Zobaczyć co słychać w świecie?

Kobiet raczej to za bardzo nie interesuje,
Zawsze mają co robić w domu.
Chłopi za to idą śmiało, jak zimą z lasu i pól zające
Na te małe okienko w obrazie czarno-białym. 

Mnie i bratu też jest nie w sposób to opuścić
Takie nowoczesne wydarzenie we wsi.
Zatem prawie biegniemy przez wieś całą,
Aż pod dom gospodarza o numerze "1". 

W którym chłopów już siedzi z tuzin,
Wpatrzeni są w ten mały ekranik...
Pojawił się sam pan Jan Suzin,
Zapraszając najpierw dzieci na "Wieczorynkę",
Po niej na "Dziennik Telewizyjny",
A później na teatr sensacji: "Kobra".     

Kiedy dzieciom bajka leci,
Chłopi chłopskie pociskają kawały... 
A kiedy "Dziennik Telewizyjny" się rozpoczął,
Cisza zapanowała i oczy w telewizor wpatrzone,
Widząc co pokazuje świat cały.

Mnie najbardziej przeraził Wietnam -
Wojna w Wietnamie tak daleko,
A taki mocny wzbudziło strach i lęk!
Śmierć, jak zamknięte trumny wieko.

Żołnierze okupanci palą wioski,
Ogień wypluwają miotacze!
Przerażenie w oczach moich, Boże drogi z troski,
Czemuż to tak jest, że dziecko wietnamskie płacze?! 
I nagle nagie biegnie przed siebie, ale donikąd,
Jedynie przed strachem, lękiem i śmiercią.

Nawet chłopi, którzy wojnę przeżyli,
A nawet, co w niej brali udział,
Ze skupieniem w zażenowaniu uwagę na tym skupili,
Jaki światem zapanował zły szatan.

Jeden z chłopów, który jest bardziej oczytany
I więcej świata zwiedził od reszty,
Powiedział: "To polityka, to polityka, co pokazuje ekran szklany."
Pomyślałem - świecie, świecie, cóż ty robisz, cóż ty robisz?!

To co pokazuje czarno-biały ekran szklany,
Zasmucił nas małych i dużych bez wyjątku.
Może teraz "Wicherek" dobrą pogodą
Doda nam humoru po tym, co oczy strasznego ujrzały?
Bo ja wolę śnieżną zimę, zwłaszcza na samym jej początku,
Niż smucić się, choć tak daleko, ale wojna.

Teraz rozpoczyna się to na co wszyscy czekają -
Na ekranie wąż "Kobra" ku nam się przybliża.
A w tym teatrze jak w filmie aktorzy grają,
Chodzą po ulicy, Fronczewskiego na rogu poznałem.

W domu przy piecu ciepło, przy oknie zimno,
Ja z bratem na krzesłach przy drzwiach.
Ciągnie chłodem, ale to nic, telewizor jest ważniejszy.
Chłopi palą machorkę i "Sporty",
Dym wisi pod sufitem, ciągną go drzwi i okna.

Z kuchni przez sieni wchodzi do pokoju gospodyni
I z pretensjami: "Ale napaliliście, ale śmierdzi dymem!"
Otworzyła drzwi na wylot. Wszyscy milczą jak zaklęci,
Nawet własny mąż i synowie.

Chłód ciągnie po plecach i pokoju,
A dym uchodzi z pokoju do sieni.
Zimy trochę weszło - i w tym zdroju -
Raz dwa i w powietrzu się odmieni.

Gospodyni: "Chłopi nie palcie papierosów,
Bo dymu aż w powietrzu siekierę idzie powiesić!"

Chłopi milczą, jak zaklęci,
No bo cóż, jeszcze gospodyni nas wygoni.
A tutaj na ekranie "Kobra" się kręci - 
Fronczewski jako "Harry" gdzieś do kumpla dzwoni.

Na ulicy zza węgła ktoś do kogoś strzela!
A mnie aż ciarki po plecach przeszły.
Gospodyni do kuchni poszła.
Chłop z chłopem przełamanym "Sportem" się podzielił
I już znowu kopcą - dymy po pokoju poszły.

"Kobra" już się skończyła - napisy płyną. 
Czas z krzesła dupę podnieść - i do domu wracać.
Ale od dziś ze wszystkich domów we wsi
Tylko na ten najmilej oczyma będę spozierać.

Dopóki w moim rodzinnym domu
Te cudo szklane się nie pojawi.
Oj, długo, długo na to będę musiał poczekać.
A dzisiaj nawet przez myśl nie przeszło, kiedy?



                                            Z I M Ą

                                   WYPADEK  NA  NARTACH


Zima w pełni pod każdym względem; śniegu warstwa metrowa, a tam, gdzie nawiało nawet dwa metrowa.
Jest niedziela, wolne od szkoły i nauki, w dodatku pogoda sprzyja; słońce wysrebrza  zmarznięty śnieg,
temperatura poniżej -10 stopni Celsjusza. Śnieg skrzypi pod nogami, jak i pod nartami.
Każde dziecko od lat pięciu do nastolatka na sankach lub nartach, nikt nie siedzi w domu, bo co po tym komu.
We wsi górek do zjazdu sporo; za wsią, we wsi poza stodołami śnieg zmarznięty tak, że po nim konie biegają,
jak po asfalcie bez zapadania się. A do tego w nocy jeszcze śnieg poprószył i narty, nawet sanki zjeżdżają
z górki dalej, niż nam by się chciało. Nie zawsze wychodzi to na dobre, gdy czym dalej zjazd nas zaniesie,
tym dalszą drogę musimy wracać do miejsca zjazdu - aby ponownie zjechać. A dzieci jak to dzieci czy na
sankach, czy to na nartach zjeżdżają niepojedynczo, a podwoje, nawet po troje. Podczas zjazdu zdarzają
się wywrotki i upadki na porządku dziennym. To żaden problem dopóty dopóki nic złego się nie stanie.
Dzień pogodny i słoneczny w samo niedzielne południe śnieg srebrzy się w słońcu i promieniuje w oczach,
jak srebrne zmarznięte puszyste gwiazdki... W dodatku czysty tak, że przy pragnieniu picia - jemy śnieg
z miejsc niektórych. Zdarza się, że i zrywamy sople lodu z dachu, które wykorzystujemy jak wodę - jemy lód,
a raczej smokczemy podczas pragnienia. [ Kto by tam wracał do domu, żeby napić się z kubka studniowej
wody, kiedy jest się na górce. ] Lód trudniejszy jest niż śnieg, skoro zimny jest tak aż w skroniach kole.   
Ale co tam nam wiejskim dzieciakom, cherlaków wśród nas nie ma, ani wśród dziewczynek, ani tym bardziej
wśród chłopców. Górek do zjazdu jest tyle, że można zjeżdżać w stronę wsi i w stronę łąk i pól.
Ale z rozsądku myślenia ludzkiego, częściej zjeżdżamy w kierunku wsi. [ No chyba, że my sami chłopcy
jesteśmy na nartach i chcemy pokurzyć papierosów, to wtedy udajemy się na górki, które zwożą nas od wsi
aż w same puste pole, tym bardziej w olszynowe krzaki, które są już od wsi za górką.
W dodatku w krzakach jest o wiele cieplej mimo w zimie olszynowe drzewa nie mają liści i czym dalej w głąb
olszyn tym bardziej jest cieplej. A tu, gdzie spod lodu rzeka paruje jeszcze cieplej, a gdzie nie ma lodu jest
najcieplej, tu jest najmilej. W takich miejscach często robimy przystanki - odpoczywamy i palimy papierosy,
jednego papierosa dwóch lub nawet na trzech czasami nawet i na czterech, a rzadko się zdarzało palić
całego papierosa na jednego. A gdy już tak jest tym gorzej mnie, iż czym więcej wprowadzam dymu do płuc,
tym szybciej papieros chwilowo otumania. Ale głupota chłopięca nie zna granic, nawet i wśród dorosłych
tylko w inny sposób. ]

Wracając z olszyn nad rzeką do dzisiejszego zjazdu z dziewczynkami tuż poza stodołami z górki tzw.
"Antonowej" zwożą nas sanki, narty, a w tym radosny nasz gwar dziecięcy. Aż tu nagle po wielokrotnym
udanym zjeździe na nartach w dzisiejszym dniu akurat i dwie dziewczynki zjeżdżają na jednych nartach.
Nagle podczas zjazdu upadły - i ta dziewczynka, która nogi miała w wiązadłach nart, chyba doznała złamania
nogi?! Po upadku - nie da rady wstać - leży i płacze uskarżając się na mocny ból! Orientując się, co się stało,
zdjęliśmy narty z nóg i z Rysiem, moim bratem Stasiem i ja wzięliśmy ją po pachy i niesiemy do domu,
drogi jest z dobrych 150 metrów, nawet bez odpoczynku dajemy radę zanieś do domu.
Kiedy rodzice zobaczyli nas, od razu z krzykiem zapytują:

- Co jej się stało, że wy ją przyniesiecie? 

Choć z zasapaniem prawie jednocześnie odpowiedzieliśmy:

- Upadła na nartach! Chyba złamała nogę?!

- O Boże, co jej się stało?

Milczymy dalej...

- Połóżcie ją na łóżko.

Grażyna płacze niesamowicie mocno i głośno narzeka:

- Mocno boli mi noga!

Rodzice, po obejrzeniu córkę przekonują się, że rzeczywiście sprawa jest poważna, bez zwłoki natychmiast
podejmują decyzję wezwać karetkę pogotowia! Ale to nie jest takie proste, skoro we wsi nie ma telefonu,
nawet w sołectwie naszej wsi Cimanie. Zatem jest tylko jedno wyjście - biec do szkoły w Starowlanach
lub w Pawłowiczach - tam tylko jest telefon szkolny kręcony na korbkę, aby przez pocztę się połączyć 
z Pogotowiem Ratunkowym w Sokółce. Rodzice bez wahania powiedzieli do nas:

- Chłopcy, biegnijcie do szkoły w Pawłowiczach, aby telefonicznie wezwać pogotowie.

Do szkoły jest odległości ze trzy kilometry, ale co nam to, zasuwamy na nartach na skróty przez łąki i pola,
tędy jest trochę bliżej. W szkole zdyszani do pana kierownika szkoły.

- Dzień dobry panie kierowniku.

- Chłopcy, czego wy przybiegliście, co się stało?

- Chcemy prosić, żeby pan kierownik zadzwonił na pogotowie.
W Cimaniach dziewczynka na nartach upadla i złamała nogę!

- O, w takiej sprawie to trzeba wezwać pogotowie.
Już dzwonię.

- Dziękujemy panu kierownikowi.

- Chłopcy, już pogotowie powiadomiłem!
Wracajcie do domu, pogotowie przyjedzie!

Kiedy wróciliśmy, już i zaraz przybyła karetka pogotowia z Sokółki. Zabrali naszą koleżankę, a Rysia siostrę
do szpitala w Sokółce, a tam w szpitalu po prześwietleniu nogi wykazało, że ma otwarte złamanie w udzie.
Z takim złamaniem Grażynę z Sokółki przetransportowali aż do Białegostoku. Grażyna biedna, ileś tam
tygodni leży w szpitalu z nogą na wyciągu. Jej mama ją odwiedza często. Ja z Rysiem, bratem Grażyny
chodzimy do Racewa na stację PKP, żeby z powrotem Rysia mama wracała niesamotnie bez żadnego strachu.
Podczas drogi po Rysia mamę, wymienialiśmy się chlebem: Rysio daje mi chleb biały, co jego ojciec przywozi
z Gieniusz, bo tam pracuje na przeładunku desek przysyłanych od "Wielkiego Wujka".
Ja Rysiowi daję chleb czarny, który moja mama piecze co tydzień w naszym domowym piecu chlebowym. 
Droga do stacji PKP Racewo od naszej wsi prowadzi ścieżką przez łąki w kierunku sąsiedniej wsi Zwierżany,
prawie co do joty w tym samym miejscu wydeptana w śniegu przez ludzi chodzących na pociąg, jak ma
miejsce przed zimą. Na obrzeżach Zwierżan przy rozstaju dróg, gdzie stoi zawsze dobry Bóg, ścieżka się
kończy, stąd już prowadzi drogą polna prawie jak gościniec, ale zimą mało się różniła od tej ścieżki przez
łąki prócz kolein sań. Podczas drogi Rysio zajadał mój chleb, a zajadałem jego chleb, śniegiem przepiliśmy
w rozmiarach potrzeby, po tym ma się rozumieć po papierosie. A że już jest wieczór godzina 17, to tylko
na bezludnej łące, tym bardziej z bezludnych krzakach wyłaniają się zające i "tabunem"* pojawiają się na
otwartym polu są naszymi świadkami. Ale na szczęście nasze tacy świadkowie nigdy nikomu nie doniosą,
że my palimy papierosy. Fajnie jest jak cholera. Zatem w spokoju podążamy do stacji PKP Racewo i tylko
dym papierosowy z naszych ust za nami z wiatrem w kłęby się zwija, a my idziemy spokojnie sobie dalej
do miejsca docelowego. Mróz, który skrzypi pod stopami, jest niczym nam, skoro jesteśmy zahartowani,
a raczej dodaje nam otuchy, kiedy chłodem oddychamy - raz dym z papierosa, raz z zimna wydychamy...
W nogi też nie jest zimno, choć jestem w butach gumowych bez walonek, jakie ma Rysio.
Skarpety, które mama robi i flanelowe onuce trzymają ciepło, mimo buty jako guma z mrozu aż sztywnieją.
Kto z Was chodzi na co dzień do szkoły, po szkole na narty w butach gumowych i to męskich takich jak
chodzą chłopi podczas lata?

[ Dzisiaj już tak dzieci nie mają, kiedy cały świat mają w komórce lub w internecie,
a od kołyski telewizję i z tego właśnie powodu jakby są wszędzie, i jakby nie ma ich nigdzie.
Niby widzą cały świat, a z drugiej strony jakby nic nie widzieli, skoro są niewolnikami tych urządzeń.
Za to my "dzieci kwiaty PRL-u" mieliśmy lepsze dzieciństwo, kiedy w mniejszym rozwoju techniki przyszliśmy
na świat. Przez to mieliśmy sobie więcej czasu na zabawy i mniej lub prawie wcale nie byliśmy zakładnikami
telewizji, a już w ogóle komórek i internetu. ]

Kiedy już zaszliśmy na stacji PKP Racewo - wchodzimy do poczekalni, aby się ogrzać; grzejemy ręce i tyłki
przy rurowym grzejniku... W poczekalni oprócz nas, nikogo nie ma, nawet kasjerki w okienku biletowym,
przychodzi tylko przed przyjazdem pociągu, żeby podróżnym ewentualnie sprzedać bilet.
Bardzo nam się nudził, w dodatku dla chłopca jedna godzina, to tak się dłuży, jak dorosłemu cały dzień.
Pociąg, którym Rysia mama ma przyjechać, planowo ma przybiec mniej więcej po godzinie 18-tej, zatem 
jeszcze prawie z dobrą godzinę nam czekania - złudzeniem trwa to nam w nieskończoność.
Ale kiedy mus, to mus jak obowiązek, a obowiązek to jak mus, zatem czekać tylko czekać, aż przybiegnie
pociąg. Nie wiem czemu, ale kiedy pociąg zbliżał się do stacji, odczuwałem w jednym i satysfakcję, ale i
zarazem jakieś i takie podniecenie duchowe oraz strach, że takie duże czarne kopcące bydle zbliża się
coraz to bliżej i bliżej stacji, chociaż już mam 14 lat i już zdążyłem kilka razy zobaczyć tego na szynach
kolejowego potwora. Lokomotywa spalinowa zawsze była mi takim mechanicznym potworem, stworzeniem,
które w moich oczach wyzwalało siłę, potęgę masy ciężaru i mocą, która przed sobą na drodze niczemu się
nie oprze. "I żaden Tuwim lokomotywy nie zatrzyma, tym bardziej jakimś tam turem jej nie wykolei."
W końcu po nudnym i długim wyczekiwaniu, bo jeszcze nie ma się wyczucia w rozeznaniu, jak szybko,
czy powoli czas przemija. W końcu pociąg na horyzoncie od Sokółki już się pojawia ze swoistym potężnym:
czu,czu - czu,czu - czu,czu - czu,czu -czu,czu - czu,czu, aż z tego u mnie w duszy i w sercu wzruszenie.
Dym smugą pionową w niebo z komina lokomotywy uderza i choć jest już wieczór - ciemno, ale przy śniegu
obecnym jest dość widno i lokomotywa jest już widoczna jak na dłoni. Zbliżając się do stacji Racewo,
lokomotywa rozpoczyna hamować - pisk kół po szynach aż iskry się sypią! Pociąg zatrzymał się, wysiadła
tylko mama Rysia prócz niej nie ma żadnej duszy. Tymczasem we mnie jakiś żal i podniecenie.
Konduktor nawet nie wychodząc z pociągu na peron - przy otwartych drzwiach pociągu podniósł rękę
do góry i przy zapalanej bateryjce skierowanej w kierunku maszynisty, krzyknął: Odjazd!
Po tym maszynista pociągając za uchwyt sygnału i lokomotywą zagwizdał! Choć prócz nas przecież nikogo
nie na peronie nie było, a z pewnością zrobił to z powodu przepisów. Następnie dodał temu czarnemu
stalowemu bydlęciu pary, a te czarne bydle po tym wydając z siebie po naszych nogach smugi ciepłej pary,
zaczęło robić: fu,fu - fu,fu - fu,fu - fu,fu - fu,fu - fu,fu, aż zapiszczały koła przez chwilę buksując po szynach
z sypiącymi się iskrami spod lokomotywy kół! I pociąg pobiegł w kierunku Sidry relacji Warszawa Zachodnia -
Suwałki, na łuku kolejowym żegnając się pokazując całą w sobie siłę w smudze dymu z komina lokomotywy,
a z wagonów oświetlenie, które sprawia wzór piękna i wydźwięku wieczorem przy księżycu na białym śniegu.
A my z peronu z Rysia mamą z powrotem do domu ścieżką w śniegu wydeptaną miejscami aż do kolan.
Księżyc świeci, mróz taki aż kora i gałązki drzew pękają, śnieg skrzypi pod stopami, wieczór bezchmurny,
że na kilometr możemy zająca dostrzec. Ja mając na nogach tylko buty gumowe, których guma przemarzała,
jak blacha, a jednak nigdy nóg nie odmroziłem, skoro ciągle w ruchu, ciągle w ruchu jestem, a gdy w miejscu,
palcami u nóg ruszam lub tupię. Wracając do domu - drogę powoli pokonujemy idąc z Rysia mamą, która
sama po ciemku boi się wracać. Boi się wilków, których przecież już nie ma, ale pamięć o nich i strach
pozostaje dalej. Przecież i ja z Rysiem też wilków się boimy, bo kto wie, a może gdzieś tutaj są?
W okolicy naszej wilki są czy nie, chodziliśmy na stację PKP Racewo po Rysia mamę, żeby w naszej obecności
wracając, czuła się raźniej i weselej. Robimy to tle razy, ile razy Rysia mama wraca z Białegostoku od córki
Grażyny. Biedna Grażyna po niefortunnym upadku na nartach musi leżeć w Białymstoku w szpitalu tak długo
na wyciągu, aż kość się zrośnie. Wtedy już będzie mogła wrócić do domu, a ja z Rysiem już nie będziemy
musieli chodzić na stację PKP Racewo po ich mamę.

Objaśnienie: "tabunem"* - z języka etnicznego autora na poprawny oznacza w dużej ilości.



                            WYPRAWA  NA  ZWIERŻANSKĄ  GÓRKĘ     


Zjeżdżając na sankach lub nartach z górek w środku wsi jest radosne i wspaniałe.
Ale, kiedy udaliśmy się na górkę za wieś, teraz widzimy, jak nasi rówieśnicy z sąsiedniej wsi Zwierżany 
zjeżdżają na nartach i sankach z górki dwa razy większej, niż jest nasza. W prostej linii odległości jest
z półtora kilometra przez łąki, rzekę i łąki, aż do wspomnianej górki, ale co nam to za odległość, kiedy
chęć zagrzewa nas, żeby tam zajść i poszusować na nartach i sankach, jak to robią nasi rówieśnicy
szkolni ze Zwierżan. Zbliżając się do ich górki, coraz bardziej wyraźniej widać, jak na dłoni, jak ich
zjazdy pędzą w kierunku wsi, co było nie w sposób, żeby nie wybrać się i pozjeżdżać na nartach
i sankach razem z nimi. A że chodzimy do jednej szkoły, to się znamy wszyscy jak "łyse konie"prócz
tego jeszcze w dodatku jesteśmy rówieśnikami. Zatem nie ma żadnego strachu, jakichś obiekcji,
jak co do wsi od strony wschodniej Achrymowiec. To też z pewnością siebie i z radością  idziemy do nich
na górkę pozjeżdżać. Wybrało się nas może z pół wsi dzieci od lat 10-ciu do 15-stu dziewczynki i chłopcy.
Droga chociaż przez łąki, rzekę i znowuż przez łąki nie jest trudna, choć śniegu jest dużo, ale śnieg jest
tak bardzo zmarznięty, że nawet śladów nie pozostawiamy bez względu czy ktoś z nas jest na nartach,
czy idzie pieszo i ciągnie za sobą sanki. Doszliśmy już do rówieśników z sąsiedniej wsi, przywitali nas
jak bliskich kuzynów. Jest im wielka radość, że my z sąsiedniej wsi zechcieliśmy przyjść i sobie wspólnie
razem pozjeżdżać z większej górki. Dla nas też jest już wielkim wzruszeniem, podnietą, nawet strachem
wchodzić na ta stromą górkę, a co dopiero z niej zjechać. Do tego jest jeszcze zrobiona skocznia na którą
wjeżdżają chłopcy i lecą w powietrzu po 5, 10 metrów. Gwar jest niesamowity - jedni wchodzą na górkę,
drudzy zjeżdżają nartami i sankami pędząc wprost, aż do pół wsi... Kiedy weszliśmy na sam szczyt górki
i spojrzałem w dół - to aż dech zatkało mi, a co dopiero jest zjechać. Ale mimo strach gardło ściska, nie
mogę ja, ani moi koledzy się pękać i pokazywać to przed swoimi rówieśnikami ze Zwierżan, skoro przecież
po to tutaj przyszliśmy, by sobie z radością i uciechą pozjeżdżać, a nie trząść portkami ze strachu.
Chłopcy ze wsi Zwierżany jeden po drugim na sankach, nartach rusza - i pędzi w dół.
Po nich, my ze wsi Cimanie - zjeżdżamy i tylko wiatr poza uszami świszcze. Strach i adrenalina niesamowita,
lecz nogi napięte, choć lekko ugięte i wiozą narty mnie, kolegów, aż tam, gdzie rówieśników ze wsi sąsiedniej.
Więc pierwsze koty za płoty; gdy raz już się zjechało i się nie upadło, tym samym przełamało się ten lęk,
oswoiło się z trudniejszym miejscem, niż mamy na co dzień na naszych górkach. Zjeżdżamy wiele razy po
prostej, aż nabraliśmy ochoty na skocznię, żeby być w pełni usatysfakcjonowanym, gdy tutaj już się przyszło,
to i tego trzeba koniecznie spróbować. A przecież na swoich górkach już nie raz robiłem skocznię i na nią
najeżdżałem nartami skacząc sporo razy, może z mniejszą prędkością, jak tutaj, ale zawsze to była jakaś
prędkość i skocznia. Tak i tutaj co tam, z pewnością to się zniesie i się przeżyje, najwyżej się upadnie?!
Tymczasem chłopcy ze Zwierżan popisują się przed nami: Rysio, Edek, Czesio, Miecio i wiele wiele innych
znanych ze szkoły nam chłopców i dziewczyn. Skoro tak, zatem i czas na nas, którzy mają na nogach narty;
czas ruszać i najeżdżać na skocznię. Śnieg ubity, twardy, mróz z -15 stopni, śnieg skrzypi pod nartami,
wiatr gwiżdże po uszach i twarzy podczas najazdu, nogi drżą i aż się uginają ze strachu, aż prawie do
małego nerwowego rozstroju żołądkowego, ale sraczki chyba nikt nie dostanie. A skocznia już tuż tuż,
sekunda, dwie - i już najeżdża się na jej garb zrobiony ze śniegu i uklepany przez chłopców.
Tuż przed skocznią zrobiłem lepszy przysiad, głęboko wciągnąłem powietrze, nogi przed wybiciem bardziej
napiąłem, najechałem na skoczni garb, wybiłem się i pofrunąłem z pięć metry przed siebie, aż po tym
chlapnąłem nartami na twardy śnieg, ze strachem uciskającym pod grdyką. Narty nie wypadły z nóg. 
Po skoku zanim wyhamowałem narty, podobnie jak to robią skoczkowie na "Turnieju Czterech Skoczni",
poczułem wielką radość i usatysfakcjonowanie, że tego się dokonało. Naraz cały strach gdzieś uszedł,
a powstał luz i odwaga pewności siebie na skoki następne. Co za uciecha, co za dobry wybór, że tutaj
przyszliśmy na górkę do sąsiednich kolegów. Uczymy się zjeżdżać i skakać na nartach z o wiele wiele
większej górki, jak u nas. Mamy na myśli i mówimy do kolegów z sąsiedniej wsi, że nie raz jeszcze tutaj
przyjdziemy, aby pozjeżdżać z górki na nartach i poskakać na skoczni. Fajnie jest, co nie.
Klawo jest jak cholera.


 
                          WYPRAWA  NA  STAROWLANSKĄ  GÓRKĘ   


Przez wiele zimowych lat zjeżdżaliśmy na sankach i na nartach z różnych górek należących do nasze wsi.
Kilka razy już byliśmy na górce u kolegów w sąsiedniej wsi Zwierżany. Teraz przyszła kolej wybrać się
na górkę do szkolnych kolegów w Starowlanach - kolonie. Młodsi chłopcy trzymają już sznurek od sanek,
są gotowi do drogi na górkę, ciągnąć sanki. Starsi koledzy mają na nogach narty, już mówią do siebie:
Ruszajmy w rejs! Drogi przed nami ze 3 kilometry przez pola zaśnieżone, krzaki olchowe w których śniegu
jest jeszcze więcej, przez rzekę zamarzniętą, wzgórki, pagórki i aż dochodzimy do drogi, którą koledzy
ze Zwierżan chodzą do szkoły w Starowlanach. Stąd jeszcze kawałek tą drogą i po niespełna kilometrze
na prawo mamy już przed sobą górkę starowlanską, do której wiódł nas dzisiejszy cel, żeby pozjeżdżać
sobie z niej. Już na miejscu, jak na górce zwierżanskiej, koledzy i koleżanki szkolni z radością i z chęcią
witają nas, przyjmują pięknie. Co bardzo cieszy nas... A teraz przed nami tylko została zwykła zabawa
do zjazdu na sankach i nartach. Tutaj zdaje nam się, że górka do zjazdu obszarowo mniejsza jest,
niż w Zwierżanach, ale za to widać nawet na chłopięce rozeznanie, że górka bardziej stroma jest!
Zatem wygenerowane napięcie emocjonalne i adrenalina powstała w nas jeszcze silniejsza, niż to było
na górce w Zwierżanach. I jakoś tutaj widzę, że śniegu jest o wiele mniej, a nawet gdzieniegdzie wystają 
szare łby kamieni! Z tych i im podobnych przyczyn strach jest we mnie i w innych, którzy tutaj przyszliśmy 
pozjeżdżać silniejszy! Ale, kiedy pusto w głowie, a nawet odważę się powiedzieć, że nie raz i młodzieńcza 
głupota, to każdy strach się pokona. Tym bardziej, kiedy chęć zjazdu jest silniejsza, niż ewentualnie
mogłoby z tego wyniknąć jakieś niemiłe lub przykre wydarzenia, konsekwencje?!
Ale, kiedy za pierwszym razem udawaliśmy się do Zwierżan na górki do zjeżdżania na nartach i sankach,
przedtem zanim nabraliśmy odwagi, czekaliśmy i przyglądaliśmy się, jak zachowują się i jak radzą sobie
zjeżdżając nasi rówieśnicy koledzy i koleżanki, którzy na swoich górkach są bardziej rozeznani i z tego
powodu bardziej umiejętni w zjazdach pokonując różne trudności, które są napotykane i ewentualnie
pod śniegiem są ukryte i czyhają na nas?! Po tym kto na sanki, kto na narty - i na dół...
Skoczni jak u kolegów ze Zwierżan, tutaj nie ma, ale górka robi na nas jeszcze większe wrażenie!   
Zjazd jest szybszy, zatem i strach podczas zjazdu panuje w nas jeszcze silniejszy.
Nie wspominając już o świszczącym wietrze poza uszami, nawet odczuwalny jest opór powietrza,
który zimnem przeszywa ubranie, kiedy zjeżdżamy w dół, aż do samej drogi Zwierżany - Starowlany.
I te kamienie wystające spod śniegu tu i ówdzie podczas pędzących nart lub sanek przeraża!
Trzeba je umiejętnie omijać, żeby nie najechać na kamień lub na kamienie i aby nie wywalić się lub co
gorsze nie zranić się, lub nawet i nie zabić się! A już w najmniejszym rzecz biorąc wypadku, aby chociaż
nie poturbować się! Na tej górce zjazd odbywa się w dwóch kierunkach: ten pierwszy kierunek bardziej
niebezpieczny, to w kierunku drogi Zwierżany - Starowlany. Drugi kierunek to zjazd z drugiej strony górki,
aż w podwórek zabudowań rówieśników do których przyszliśmy. Tutaj fajnie jest jak cholera, jak nigdzie
nie było tak fajnie. Ale wszystko co dobre kiedyś się kończy i trzeba nam już wracać do domu, kiedy to
pomału słońce już coraz to bardziej zniża się ku ziemi - i coraz to bardziej robi się zimniej.
A u mnie przecież na nogach męskie buty gumowe i chociaż mam wełniane skarpety zrobione na drutach
przez moją mamę, na skarpety nawinięte ciepłe flanelowe onuce. Ale na takie mrozy, jakie bywają u nas
na Podlasiu w styczniu i lutym, to nawet skarpety i onuce mało co dają, gdy na nogach buty gumowe,
które przy dużych mrozach w mgnieniu oka stają się zimne i marzną tak aż sztywnieją.   
Zatem w nogi robi się coraz to zimniej, ale mimo to jeszcze właśnie z powodu tych skarpet i onuc tak
mocno nie odczuwam zmarzniętych nóg, bo i jestem w ciągłym ruchu z tego powodu i ojej natury.
Gorzej jest z rękami, choć mam rękawice zrobione z wełny, podobnie jak skarpety, ale podczas zabawy
zjazdów na nartach i sankach, bierzemy śnieg przy rozgrzanych rękach - śnieg topił się - rękawice robią
się mokre i w konsekwencji zamarzają i sztywno na kamień. I kiedy przed zachodem słońca zrobi się
coraz to zimniej, to i ręce zmarznięte drętwieją, sztywnieją coraz bardziej.

Wracając z powrotem do domu, ręce trzymam założone do tyłu, tak jakby z innych przyczyn narobił w gacie.
Idąc na nartach, a raczej szorując nimi po śniegu metr po metrze do przodu, sznurki od kijków założone
za nadgarstki, kijki ciągną się  po śniegu. Ręce zmarznięte drętwieją, odczuwam jakby spuchnięte były,
jak banie, tak że nawet nie próbuję nimi ruszać. Gdy wróciliśmy do domu, brat wcale nie narzekał,
że zmarzł w nogi lub ręce, chociaż miał na nogach takie same buty, skarpety i onuce jak ja.
Akurat ja od dziecka, choć do głupot na sankach i nartach byłem zawsze wręcz fanatyczny.
Ale jakoś od kiedy pamiętam, zimą zawsze marzłem w ręce i sam nie wiem czemu, choć rękawice miałem
nie gorsze jak brat. Natomiast co do nóg, to zawsze chodziłem w męskich roboczych butach gumowych,
ale o dziwo tak na ogół, to wcale nie boję się mrozów, biorąc pod uwagę buty gumowe, co do innych
rówieśników z rodzin bogatszych, którzy chodzą w swojsko-roboczych walonkach.
Im to jest dobrze i nie mają wstydu przed rówieśnikami, nie tak na nartach i sankach, jak w szkole
przed lekcjami, gdzie w szatki korytarza wszyscy stawiają walonki, a ja z bratem buty gumowe robocze.
Proszę sobie porównać i odróżnić, co oznaczają zimą buty gumowe, mimo na nogach są bawełniane
skarpety i flanelowe onuce, od walonków, które noszą inni z bogatszych rodzin rówieśnicy, w których
ciepło czują w nogach, jak siedząc przy napalonym piecu. Co prawda, walonek nie miałem nigdy na
nogach, ale do kolegów walonek wkładałem ręce, żeby przekonać się jak są ciepłe.
Bardzo muszę uważać, ażeby nie poodmrażać zimą nóg. Już nie wspomnę o wstydzie, kiedy ma się
14 lat, wszyscy czy prawie wszyscy rówieśnicy są w walonkach. Ja z bratem chodzę w chłopskich butach
gumowych. Ale cóż mogę na to poradzić, kiedy żyję w chłopskiej biednej rodzinie.
Jak w tym przysłowiu: „Tak krawiec kraje, jak mu materii staje”.
Przecież nie ukradnę rówieśnikom walonek. A choćby i na taki złodziejski pomysł wpadł o którym nigdy
nie pomyślałem, żeby dokonać takiego perfidnego czynu, to przecież chodzę do tej samej szkoły
i właściciel walonek szybko rozpoznałby swoją własność. Ale byłby wtedy wstyd przed wszystkimi
dziećmi. A od nauczyciela jakie srogie lanie dostałbym, wręcz byłbym pobitym?!

Będąc w domu z powodu zmarzniętych rąk tak bardzo uskarżam się i jęczę z bólu, aż nogami tupię,
ale bez łez. Tato to widząc - nalał do miski zimnej wody i nakazał w niej trzymać zmarznięte ręce...
Po czym swoimi rękoma naciera moje ręce, aby je rozgrzewać - w ten sposób doprowadzając do krążenia
prawidłowego krwi i niedopuszczenia do odmrożeń.
Taka była moja wyprawa na narty na górkę starowlanską.
Tym razem po powrocie do domu nie jest klawo jak cholera.
Może innym razem. 



                                   ZJEŻDŻANIE  NA  SANIACH


Kiedy dziewczynki i my chłopcy z całej wsi w wieku jeszcze szkolnym, zwłaszcza w niedzielę kto żyw,
zdrów i chętny do zjeżdżania na sankach zwłaszcza dziewczynki, chłopcy na nartach, to w takim
wolnym dniu od szkoły nikt nie siedzi w domu przy ciepłym piecu, bo przecież nie przed telewizorem,
kiedy we wsi w ciągu dalszym jeszcze nikt nie ma telewizora. Ale dzisiaj w niedzielne samo południe
pięknej słonecznej na niedużym minusie zimy szkoda byłoby, a nawet grzechem, gdyby siedzieli
bezczynnie w domu. A zatem naschodziło się nas z tuzin na górkę "Antonową" i zjeżdżamy na sankach
i nartach w pełnym wiejskim gwarze... Śnieg wydeptany naszą obecnością, jakby był ubity maszyną
i w dodatku zmarznięty na kamień i twardy, stąd i uciecha jest większa ze zjazdów, bo sanki i narty
pędzą dalej, niż byśmy nawet chcieli. Ale i takie korzystanie z wolnego czasu od wszystkiego jak niedziela,
to dla dziewczynek i nas chłopców w wieku szkolnym jest czymś wesołym, radosnym i pożytecznym. 

Ale dla chłopców już wyrośniętych kawalerów, dużych koni, którzy akurat dziś zechcieli sobie przypomnieć
i wrócić do zabaw zimowych z młodszych lat, wpadli na pomysł taki jak: wzięli proste zwykłe chłopskie
sanie w które zaprzęga się konia lub parę koni i te sanie wciągnęli na górkę - po czym powsiadali ile
weszło młodego chłopa i wio zjeżdżając na dół z zawrotną prędkością, a co najmniej po jednym chłopaku
z prawej i lewej strony sań, jak ster po śniegu używając nóg jako prowadnik, żeby sanie mknęły w prostej
linii i żeby raptem nie skręciły i nie doszło do wywrotki, to w rozumieniu starszych chłopców jest niezbędne,
bo z górki przy takiej prędkości i z takim ciężarem, gdyby w razie sanie się wywróciły, może dojść do
nieprzyjemnego zdarzenia złamania rąk lub nóg, albo i jeszcze gorzej!  Przynajmniej mnie jest odczuwalne
takie wrażenie. W takiej zabawie starszych kolegów nie w sposób i aby my młodsi, będąc przy tym się nie
zainteresowali. Więc taki ubaw i taka rozrywka z goła jest czymś odmiennym nowym, a zarazem bardziej
i ciekawszym interesującym i co w tym jest najważniejsze, że bardziej pociągającym z adrenaliną dużego
niebezpieczeństwa podczas zjazdu nawet ze strachem wypadku czy kalectwa! Ale mimo to ubaw jest
niesamowity - podczas zjazdu głośne śmiechy, że sanie pędzą z górki jak szalone! I tak raz po raz chłopcy
starsi wraz i z nami chłopcami młodszymi sanie na górkę wciągamy - po czym zjeżdżamy - i tak aż do znudzenia,
czy aż po usatysfakcjonowanie siebie, ciesząc się, że przy tym i my chłopcy młodsi bierzemy udział z chłopcami
starszymi w tej tak nietypowej nawet i jak na wsi zabawie. Nawet jak i na niedzielę nigdy nie było tak wesoło,
radośnie i zabawnie, jak jest dzisiaj. Klawo jest jak cholera.

14 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2020-06-24 09:22:43)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

POWIATOWE  ZAWODY  JUNIORÓW  W  BIEGACH  NARCIARSKICH  W  SOKÓŁCE
                               ( Pierwszy udział )   


We wsi do której chodzimy do szkoły, jest założony przez starszych kolegów z tej samej
wsi LZS, dzięki czemu z powiatu otrzymał sprzęt sportowy do piłki siatkowej i jak najbardziej
do piłki nożnej. Wykorzystano miejsce nieużytku rolnego i zrobiono boisko do piłki siatkowej,
jak i do piłki nożnej. W niedziele i święta grają w siatkówkę starsi chłopaki, którzy już nie
chodzą do szkoły. Chłopcy i dziewczęta szkolni korzystamy z boiska podczas tak zwanego
eS Ka eSu czyli Szkolne Koło Sportowe z jednego i drugiego boiska, choć mamy boisko
szkolne, ale na boisku szkolnym mniej jest miejsca, zatem do klasy piątej uprawiają
wychowanie fizyczne na boisku szkolnym bez żadnych zakłóceń ze starszymi uczniami.
Starsi chłopcy i dziewczęta od klas piątej do ósmej już korzystamy właśnie z tego boiska
Ludowego Związku Sportowego. Do tego jeszcze wrócę, kiedy będę opisywał nasze szkolne
zmagania na Dzień Sportowca w dniach 3-4 czerwca, kiedy to szkoła organizowała bieg na
1000 metrów chłopców. Ten temat dotyczy sportów zimowych związanych z biegami
narciarskimi i to aż w samym powiecie Sokółka, o wiele ważniejsze, niż zawody o randze
wśród biegaczy w naszej szkoły, co z pewnością biegamy słabiej, niż to będzie na zawodach
w Sokółce, gdzie zjadą się biegacze z najlepszych szkółek biegów narciarskich z całego
narciarskiego powiatu. Ale zobaczymy, kiedy przyjdzie już na to czas zaprezentować się
w powiecie. Narty, które posiadał LZS Starowlany, za wstawiennictwem nauczyciela
wychowania fizycznego pana Jana, zostały przekazane naszej szkole, choćby i z tego powodu,
że w szkole nie ma w ogóle nart, a w LZS na czas ten narty tylko stały bezużytecznie.
Kiedy znalazły się narty w szkole zjazdówki Podhale i biegówki Gorce, zaczęliśmy uprawiać
biegi wyczynowo na lekcjach wychowania fizycznego pod nadzorem pana Jana.
Też dzięki panu Janowi za pośrednictwem szkoły załatwiono trenera, który raz w tygodniu
w każde czwartki przyjeżdża z Sokółki. Po lekcjach na tak zwanym szkolnym eSKaeSie trener
przeprowadził selekcję uczni, którzy najlepiej biegają, po tym ułożył grupkę biegaczy w której
znaleźli się mój brat Stasio, ja, sąsiad Rysio oraz Stasio ze wsi Starowlany do której chodzimy
do szkoły. Trasa biegowa znajduje się w lesie starowlanskim kilometr od szkoły, która już
wcześniej była zrobiona dzięki naszemu nauczycielowi wychowania fizycznego, z którym na
gimnastykach udawaliśmy się do lasu na tę trasę biegową i pod satysfakcją nauczyciela,
tym bardziej nas chłopców biegaliśmy, a nauczyciel z sekundnikiem mierzył czas i informował,
kto z nas jest najlepszy. A że zbliżały się powiatowe zawody w biegach narciarskich w Sokółce,
trener podał nam termin w którym mamy przyjechać do Sokółki i wziąć udział w biegach
ze wszystkimi jak równi z równymi. Znając już termin zawodów, zaczęliśmy intensywnie
trenować biegi nie tylko na lekcjach wychowania fizycznego i po szkole na tak zwanych
szkolnych eS Ka eSach, ale i w miejscu zamieszkania naszej wsi Cimanie w trójkę czyli brat,
ja i kolega Rysio. A że od strony południowej wsi wszędzie teren pofałdowany - wszelakie
górki, to sprzyja nam do wyrobienia kondycji na te nadchodzące powiatowe narciarskie
zawody w Sokółce. Kiedy przyszedł już ten dzień, a jest to niedziela w środku zimy mroźno
jak to bywa na Podlasiu, lecz my nie zniechęcamy się i żaden mróz nas nie powstrzyma,
kiedy dziś jest nasz wielki w życiu sportowy dzień. Zatem brat, ja i Rysio z samego rana
narty na nogi i biegniemy na przystanek autobusowy do Starowlan przy szkole, słońce
wschodzące przyświeca nam, wysrebrzając i tak piękny zmarznięty śnieg, że konie mogą
biegać jak po łące. Nad rzeką snuje się mgła i z miarą słońca uchodzi w olchowe krzaki,
a po nich i w las, piękny widok niesamowity jest. W dodatku oddech nasz parą wychodzi
z ust jak dym z papierosa, choć dziś nikt nie pali z nas, dziś każdy dumnie czuje się
sportowcem z nas. Klawo jak cholera jest. Co tam zima i mrozy, przecież my chłopcy z   
Podlasia, a nie jacyś tam rozźawy*, kury domowe, maminsynki, które biją się mrozów.
Cel do którego podążamy jest nade wszystko tak emocjonalny i podniecający, że zniesiemy
każdy trud, nawet głód. Na przystanku już jest kolega Stasio ze Starowlan, przybiliśmy
sobie piątki. Autobus PeKaeSu relacji powrotnej Siderka - Sokółka przyjechał bez opóźnienia
według naszej orientacji czasu bez posiadania zegarka, postój kilka minut potrwał zanim
kierowca sprzedał bilety, nie gasząc silnika, po czym jeden za drugim z nartami na tył
autobusu i w drogę do Sokółki. Kiedy kierowca ruszył w trasę, podnieta i wzruszenie mną
targa, [ nie wiem jak u kolegów, nie pytam, bo i zaledwie drugi raz jadę autobusem,
pierwszy raz było to już kilka dobrych lat temu, na rozpoczęcie kursu autobusowego
Sokółka - Siderka, wtedy już wysiedliśmy na pierwszym przystanku w Achrymowcach,
dziś jadę aż do Sokółki 12 kilometry ] że za kilka godzin będę uczestniczył pierwszy raz
w biegach narciarskich i to od razu aż powiatowych. W autobusie jest bardzo ciepło, powoli
pokonuje trasę, śnieg na drodze nie zalega, wcześniej spychacz radziecki o nazwie det lub
Stalinowiec odśnieżył, a ten, który w cienkiej warstwie na drodze leży jest zmarznięty i ubity
kolami autobusów. Tymczasem z radosną uciechą naładowany faktem i energią, że podróżuję
do stolicy powiatu na zawody biegów narciarskich. Siedzę dumny, podniecony faktem,
podziwiając krajobraz zimowy, nie zwracając nawet uwagi jak zachowują się koledzy. 
A że w wieku chłopca czas w mierze odbiera się inaczej, niż to odczuwają dorośli, czym kurs
trwa dłużej, tym jest mi lepiej z satysfakcją dalekiej podróży. Kiedy autobus już dojechał
do Popławiec, stąd mamy szosę aż do Sokółki i choć droga też biała, ale o wiele w lepszym
stanie, co i autobus mknie szybciej. Do Popławiec jechałem furmanka z rodzicami do babci
nie raz, a z mamą pieszo chodziliśmy wiele wiele razy, nawet raz furmanką z rodzicami do
Sokółki, gdzie opisałem we własnej biografii:

DZIECI WIEJSKIE NE BAWIĄ SIĘ W PIASKOWNICY z jednego dnia z życia w zatytułowaniu:
JARMARK SOKÓLSKI.

Autobus mknie pod górkę i z górki, z zaciekawieniem raz to na prawo raz to na lewo
przyglądam się krajobrazowi, a jest na co, bo raz, że przyświeca słońce w srebrzystym
śniegu, dwa krajobraz jest tak piękny w scenerii zimowej, że nie mogę wzrokiem się skupić
po jednej stronie na dłużej, nie móc odżałować, że tracę z oczu krajobraz po stronie drugiej,
więc kręcę szyją za krajobrazem jak gołębiarz za gołębiami... Wreszcie z górki wiaduktem
przejeżdżając na linią kolejową wjeżdżamy do miasta Sokółka, w którym do dziś byłem tak
mało razy, że jestem w stanie policzyć na palcach jednej ręki. Najbardziej utkwiło mi w
pamięci pierwszy raz w Sokółce, gdy rodzice zabrali mnie na targ poniedziałkowy, co opisałem
swoje przeżycia z miastem w: JARMARK SOKÓLSKI. Już w Sokółce przy stacji PKP, gdzie jest
dworzec P K S, autobus zakończył kurs, wysiedliśmy, narty na ramię i idziemy w kierunku
centrum miasta na ulicę Białostocką do Ligi Obrony Kraju zgłosić się na listę wzięcia udziału
w dzisiejszych powiatowych biegach narciarskich. Skąd już jako wszyscy działacze
organizowania zawodów i my chłopcy, których z wielu szkół z całego powiatu przyjechało
z pięćdziesięciu, aby konkurować ze sobą w swoich grupach wiekowych na trasie biegowej
o Mistrzostwo Powiatu Sokólskiego. Po podpisaniu listy obecności uczestnictwa w biegach
narciarskich wraz z organizatorami wyruszyliśmy w las tzw. Buchwałowo.
Podczas drogi jestem bardzo podekscytowany, rozglądam się z radością na wszystkie strony,
niosąc narty na ramieniu, aż w pewnym czasie przez zwykłe zagapienie zderzyłem się głową
z drzewem na chodniku. Wszyscy, którzy to widzieli, wpadli w śmiech, a jeden gdzieś tam
w głębi, powiedział:
- Chłopak ze wsi chyba, pierwszy raz jest w Sokółce lub tak jest bardzo podekscytowany
zawodami, że wali głową w drzewo. Wszyscy kto słyszał, raz jeszcze wpadli w głośny śmiech.
Ale ja osobiście nie odczułem wstydu z tego powodu, biorąc to za żart, cały czas będąc
podekscytowanym, że zaraz wystąpię w prawdziwym oficjalnym biegu narciarskim i to o
takiej randze. Po zajściu w Buchwałowski las, gdzie mają odbyć się zawody, w miejscu startu
i mety jest to w takim wąwozie, jakby w żwirowni, bo otacza ze wszystkich stron, mało tego
to jeszcze nad tym sosnowy las, żwirownia naprawdę jest tu tylko w zimie śniegiem
zasypana. Zaraz odbędzie się start dla wszystkich grup wiekowych.
Na tej pustej od drzew polanie w lesie jest bardzo ciepło, aż za bardzo bezwietrznie jak na
porę zimową, to jakby istny marzec.  Starty w zawodach już się rozpoczynały według
roczników; najpierw najmłodsi, następnie grupa po grupie według swoich roczników aż do
najstarszych. Gdy już przyszedł czas na start i mego rocznika, co minuta jeden po drugim
startują alfabetycznie według nazwiska, a że moje nazwisko ma miejsce w literze "B",
długo nie musiałem czekać na swój start. Koledzy Rysio i Stasio również z mego rocznika,
także posiadają nazwisko na literę "B", wystartowali przede mną. Gdy sędzia wyczytał moje
nazwisko przygotować się do startu, zbliżyłem się do linii z wielkim wzruszeniem i dużymi
emocjami, głęboko oddychając, kijki wbiłem w śnieg, sylwetką lekko pochyliłem się do przodu
...i czekam na chwilę do startu, emocjonalnie podniecony tym faktem, że biorę udział w tak
prestiżowych zawodach jak mistrzostwa powiatowe w biegach narciarskich juniorów.
Tymczasem czuję jak pod żebrami serce wali, a od głowy aż do stóp ciało drętwieje, jestem
spięty, mięśnie ze skurczami, kości zesztywniałe, to nie ze strachu, a z emocji i satysfakcji,
że startuję dzisiaj w biegach narciarskich. Wreszcie sędzia dał znak:
Gotów do startu! Start! I poszedłem pod górkę jak strzała, iż zaraz po starcie jest po wzniosie teren.
Biegnę ile sił, daję z siebie wszystko i nagle po przebiegnięciu stu, może dwustu metrów, nagły poczułem
rozstrój brzucha, uczucie jakby zaraz dostać miał rozwolnienia, niesamowite skurcze! 
W ogromnym jestem strachu, że zaraz popuszczę w spodnie i będzie po biegu?! W dodatku jaki będzie
wstyd, jeśli tak się stanie i trzeba będzie wrócić w miejsce startu, przecież tyle jest ludzi.
Jaki będzie ich uśmieszek i krytyka, że jakiś tam chłopiec ze wsi przyjechał na zawodu i po samym starcie
narobił w spodnie?! To mnie ogromnie paraliżuje, ale biegnę dalej bez spowolnienia biegu z napiętymi
mięśniami brzucha i ze skurczami odbytnicy, żeby nie popuścić w razie nagłego rozwolnienia w spodnie.
Pomyślałem sobie, przecież ja chłopiec hart ze wsi, wychowany w biedzie, przeżyłem już różne trudy,
jako malec widziałem pożar wsi, na moich oczach zabijanie domowych zwierząt, sąsiadkę z motyką
goniąca nas, kiedy złupiliśmy jest warzywny ogródek. Po tym przez kilka lat lunatykowałem.
Widziałem zmarłych ludzi ze wsi. Pamiętacie też opisane niemal tragiczne wydarzenie dla mnie, kiedy
"debil" właściciel porzeczek, okładał obuchem kosy mnie. A tutaj w tej sytuacji nie mogę zrezygnować
z biegu z powodu, że dostałem rozstroju brzucha. Biegnę dalej - i nagle poczułem, że bóle brzucha ustępują!
Zatem, kiedy to odczułem,  jeszcze bardziej przyspieszyłem swój bieg. Wszystkie bóle i emocje ustały,
więc tylko biec jak najszybciej przed siebie. W lesie na trasie jest tak miło, ciepło i przytulnie, jakby wszedł
do piwnicy w porze zimowej. Z ambitnym i walecznym zaangażowaniem biegnę coraz lepiej i coraz więcej
wyzwala się we mnie energii kondycyjnej do biegu. Po obstrukcji jaka mi groziła już nie odczuwam ani śladu.
Musiało to wyniknąć ze stresu. W biegu czuję się coraz pewniej, jakbym dostał jakiegoś mi nieznanego
powera, jakbym by na nowo narodzony. Nagle dochodzę kolegę Stasia ze Starowlan, pomyślałem jest
dobrze i już na pewno nie będę ostatni, chociaż taka myśl nie przychodziła mi do głowy przed startem. 
Wiedziałem, że jestem od Stasia i Rysia biegaczem lepszym, przecież na treningach SKS robiłem lepsze
czasy. Po dojściu Stasia, biegnąć za nim, krzyknąłem:
- Hop, hop!
- Hop, hop!
Stasio od razu zszedł mi z toru biegu z honorem i zasadami jakie obowiązują fair play w sporcie.   
To, że Stasia już mam za sobą, biegnę uradowany dalej, a zarazem, po starcie o tych rozstrojach
żołądkowych, co mnie dotknęły już zapomniałem i w ogóle nie odczuwam żadnych dolegliwości.   
W lesie jest bardzo ciepło jak na zimę, bezwietrznie, zdrowe chłodne zimowe powietrze, zatem tylko
biec dalej i biec. Tymczasem siły zamiast ubywać, o dziwo czuj, że sił jakby coraz to więcej mi przybywa,
a więc biegnę jak szalony ile sił w nogach i rękach odpychając się kijkami - i nagle dochodzę kolegę Rysia.
No to mnie już uradowało kompletnie, że jestem już przy drugim biegaczu, co wystartował przede mną.
A że wypuszczano nas co minutę, to prosty rozrachunek, że już mam nadrobione dwie minuty!
Ale fajnie jest jak cholera. Krzyknąłem do Rysia:
- Hop, hop!
- Hop, hop!
I jak się zachowuje Rysio, Rysio tymczasem udaje jakby był głuchy i nie schodzi mi z toru!
Ponawiam: 
- Hop, hop!
- Hop, hop!
Rysio dalej nie ustępuje mi toru! Zrozumiałem od razu, że krew go zalewa, że ja filigranowy Miecik
doszedłem go! Ponawiam trzeci raz:
- Hop, hop!
- Hop, hop!
A Rysio dalej nie schodzi mi z toru! Teraz bez dwóch zdań jestem przekonany, że wstyd i zazdrość
nim zawładnęła i za nic nie chce zejść mi z toru! A las jest dość gęsty, tor do biegu tylko jeden,
więc nie mam innego wyjścia, jak tylko biec za nim i czekać na lepszą okazję szerszej przestrzeni,
przy tym folgując z biegiem i tym samym odpoczywając łapiąc drugi oddech. 
Biegnę za Rysiem już może ze 100 metrów, sporo odpocząłem, nabrałem świeżości.
Rysio przede mną biegnie ciężko i ze zmęczenia sapie jak parowóz, ale nie schodzi z toru, a czas upływa.
Już nie ponawiam hop, hop, bo na nic to, nie reaguje, ciągle blokuje mi tor!
Zaatakuję w takim miejscu, gdzie będzie więcej przestrzeni, wtedy z tej nie uczciwej zazdrości zostanie
mu tylko mój tyłek pooglądać, bo już mnie nie dogoni. W końcu pojawiła się szersza nawet po obu
stronach toru przestrzeń, w dodatku pod sporą górkę, co sprzyja mi przyśpieszyć, bo Rysiowi tak
ciężko się biegnie i w dodatku narty raz po raz ślizgają się do tyłu, A ja czuję się coraz bardziej świeży
i nie odczuwam nawet żadnego zmęczenia, żeby odskoczyć w bok i wreszcie wyprzedzić i biec dalej
aż do mety swoim rytmem. Teraz, teraz jest ta okazja, więc nie mogę jej zmarnować, dosyć już mam
przed sobą oglądany Rysia tyłek, wyskakuję z toru i próbuję wyprzedzić, a on o dziwo blokuje mi tor,
schodząc na moją stronę, żeby mi utrudnić wyprzedzenie! O rany, o Jezu, to nie do pomyślenia,
żeby tak postąpić, aż wstyd mi samemu za Rysia, że takie coś mi wyczynia!
Od razu zrozumiałem, jaki Rysiowi jest wstyd, że go wyprzedzam, gdy mi przeszkadza w uczciwym biegu.
Ale to go wcale nie usprawiedliwia, wszystkie jego myśli i próby są jak najbardziej nie sportowe i podłe.
Ja tak bardzo jestem podekscytowany biegiem, dobrym biegiem, że nawet z radości, kiedy doścignąłem
Stasia ze Starowlan i zwłaszcza Rysia mego sąsiada, nie przyszło mi do głowy nawet krzyknąć do niego,
co ty robisz, czemu mi blokujesz tor biegu. A czekałem biegnąc za Rysiem przez jakąś odległość, aż wyczuję
odpowiednią chwilę i bez trudu wyprzedzę go. W odpowiednim miejscu próbuję drugi raz wyprzedzić i już nie
krzyczę: hop, hop, bo i tak wiem, że za nic nie zejdzie z toru. Więc w dogodnym miejscu nagle przyśpieszyłem
i obok toru próbuję drugi raz wyprzedzić Rysia. On jak oszalały znowu blokuje mi bieg - schodząc z toru na
moją stronę! Co za nie sportowy wyczyn. Aż w końcu za trzecim razem, kiedy zobaczyłem, że już wychodzi
mu język na brodę ze zmęczenia i sapie jak parowóz. Zebrałem wszystkie swoje siły, które jeszcze w mojej
rezerwie tkwią i zza pleców Rysia wyskoczyłem z toru pod górkę i wreszcie bez trudu wyprzedziłem i biegnę
do przodu już na luzie psychicznym wreszcie uwolniony przed sobą mając tylko pusty tor. Ale tych sekund,
które straciłem na nie sportowe zachowanie Rysia, zmagając się z tym nieoczekiwanym incydentem, już tego
czasu sam Bóg nawet nie zwróci mi, a co dopiero Rysio. Ale już jestem po tym problemie i tylko biec dalej
aż do mety. Przed metą ostatnia prosta i to w dodatku z dość dużej górki, zatem tylko ułożyć przygarbioną
sylwetkę i zjeżdżać aż do polany na której jest ostatnia płaska prosta, aż do samiutkiej linii mety.
Na tej polanie w punkcie mety wszyscy zebrani jako organizatorzy zawodów, jak i wszyscy zawodniczki
i zawodnicy, co w tej chwili nie są na trasie, są właśnie w miejscu mety i każdemu biegnącemu, który z lasu
wybiegł na polanę, wszyscy biją brawo i krzyczą: "Szybciej, szybciej, szybciej..." Kiedy to usłyszałem, nagle
poczułem wielkie wzruszenie, że biorę udział w biegach, ale nie speszyło to mnie, a jeszcze bardziej dodało
powera, aby wyczesać z siebie resztki sił i biec ile mocy w nogach, aż do przekroczenia linii mety.
Przekraczając linię mety, jestem zdyszany, ale nie wyczerpany z wysiłku biegu, a radosny i szczęśliwy,
że w tak ważnych zawodach pierwszy raz biorę udział. Kiedy już przybiegł na metę ostatni zawodnik z mego
rocznika, z niecierpliwością podszedłem do organizatora zawodów i spytałem:
- Proszę pana! Jakie zająłem miejsce?
- A jak ma na nazwisko?
- Borys Mieczysław.
- Szóste miejsce zająłeś. 
- Dziękuje panu. 
Odchodząc od organizatora zawodów, jestem bardzo usatysfakcjonowanym, że na tak dużą ilość biegaczy
zająłem szóste miejsce. Po zawodach, ze zwykłej sportowej ciekawości i ze złości, że na trasie biegu, Rysio   
blokował mnie - utrudniając wyprzedzenie go. Podszedłem do sędziego biegu i spytałem.
- Które miejsce zajął Ryszard B......?
Organizator biegu i zarazem sędzia biegu, spojrzał na listę biegu zawodników, po czym podał.
- Ryszard B...... zajął jedenaste miejsce ostatnie.
Kiedy dowiedziałem się, że to jest ostatnie miejsce ze wszystkich biorących w biegach udział, ucieszyłem się,
że jestem lepszym od Rysia. Stasio ze Starowlan, jakie miejsce zajął, nie wiem, nie spytałem.   

Gdy chodzi o mego brata, to jako starszy od nas trzech o dwa lata, startował na dłuższym dystansie
pięciokilometrowym. My na trzy kilometrowym. I zajął pierwsze miejsce. Ale sędziowie go zdyskwalifikowali,
bo podczas biegu pomylił trasę skracając o 200 metrów, która była wyznaczona dla mego rocznika.

Kiedy wróciliśmy do domu i po dobrym posiłku babki ziemniaczanej ciepłej prosto z pieca z mlekiem,
[ bo na niedzielę zawsze mama piecze ] z konewki z kranikiem fest najadłem się. 
Poszedłem do Rysia i przed jego ojcem radośnie ucieszony zacząłem opowiadać o dzisiejszych narciarskich
zawodach - i kiedy powiedziałem o zajęciu szóstego miejsca. Rysio cały czas milczy i widać po jego
zachowaniu, że cały ze zburzenia aż się gotuje. Nie trudno domyślić się, że jest mu przykro, nawet żal,
a nawet i wstyd, że ja taki mały filigranowy Miecik jestem lepszym od Rysia.
W dodatku tak jeszcze emocjonalnie przed jego ojcem chwalę się. Ale ani słowa nie wypowiadam,
że Rysio podczas biegu blokował trasę mi. W biegu nie było klawo jak cholera, z racji przez Rysia blokowania
mi trasy biegu. Ale już po biegu w domu teraz klawo jest jak cholera.

Objaśnienie: rozźawy* - rozżawa* - w  języku etnicznym autowa czyli mięczaki.   



  SZKOLNE  ZAWODY  NARCIARSKIE  DZIEWCZĄT  I  CHŁOPCÓW 


Pierwszy start w zawodach narciarskich już zaliczony i to w samej Sokółce,
a z tego radość i pamięć z satysfakcją nadal jest żywą obecnością we mnie. 
Start pierwszy jest już za sobą i to jak najbardziej powiatowy, a i miejsce
zajęte w tych zawodach jest niczym sobie dość takie usatysfakcjonowane.
Teraz przyszedł czas na zawody szkolne, które nasz nauczyciel wychowania
fizycznego zorganizował, choć z pewnością już nie rangi takiej jak w powiecie,
bo i zawodników mniej z jednej naszej szkoły. Ale dzięki naszemu trenerowi,
który z powiatu we czwartki przyjeżdża nas trenować, przyjechał z Sokółki
z kilkoma zawodnikami i na nasze szkolne zawody. Trener z Sokółki, który
przywiózł tych biegaczy, trzech jest mniej więcej naszego wzrostu, a jeden
zawodnik jest "wysokie drągżysko" może ma z metr osiemdziesiąt, a może   
i trochę więcej, że aż niektórych z nas ogarnął strach, że z takim nikt nie
może wygrać. Jest niedziela, godzina dziewiąta rano, mróz ściska aż śnieg
skrzypi pod nogami, na drzewach bardzo ładna szadź. Wszyscy jesteśmy
już zebrani pod szkołą, ci co będą startować w zawodach, jak dziewczyny,
taki i chłopcy, i ci, którzy wraz z trenerem przyjechali z samego powiatu
Sokółki. Pod szkołą nie brakuje i kibiców, którzy nie będą brać udziału w
biegach, ale na apel nauczyciela wychowania fizycznego przyszli do szkoły,
żeby za nas trzymać kciuki i nam biorącym udział w biegach gorąco i głośno
kibicować, skoro każdy kibic ma ze swojej klasy swego faworyta.
Zatem nauczycieli dwóch pan Wacław i pan Jan wychowania fizycznego
dali polecenie, że już ruszamy do lasu, gdzie odbędą się narciarskie zawody.
I wyruszyliśmy, ci, którzy na nartach, jeden za drugim powoli torem,
który prowadzi aż do miejsca startu wyznaczonego i zarazem mety.
A ci, którzy bez nart, jako kibice idą obok nas drogą śniegiem ubitym
kopytami końskimi i sań, którymi rodzice z Gliniszcze Wielkie dowożą dzieci
do szkoły. Między wsią Starowlany do której chodzimy do szkoły, a lasem
w którym odbędą się narciarskie zawody jest przestrzeń polna z pół kilometra,
na której leży tylko śnieg i to jaki śnieg srebrzyście błyszczący od pięknego
porankowego niedzielnego dnia, w dodatku zmarznięty tak, że po nim nawet
konie mogą biegać bez zapadania się kopytami w śniegu. Brakuje tutaj tylko
tego, żeby ptaki śpiewały w środku zimy. Co prawda nie śpiewają, ale w
szczerym polu obok drogi w pobliżu nas są ptaki kuropatwy, które w niewielkich
grupach rozproszonych po całym polu mają w śniegu wygrzebane otwory aż
do zboża zimowego. I te właśnie ptaki, które znajdują się najbliżej naszego
przejścia, najwyraźniej ze strachu z krzykiem oddalają się na odległość
kilkudziesięciu metrów. To chociaż taki mamy śpiew ptaków w środku zimy.
Poza tym chociaż jesteśmy na otwartym szczerym polu i dzisiaj chociaż dzień
srogo mroźny, ale bez wiatru, słońce świeci, przez to śnieg w promieniach
srebrzy się, bez wiatru mróz za twarz tak nie szczypie. Kiedy już zbliżyliśmy
się wszyscy do lasu i weszliśmy w jego głąb, każdy z nas poczuł na sobie
ciepło leśne i niesamowitą ciszę taką, że słychać, jak pod żebrami bije serce,
przynajmniej u mnie tak jest. Tutaj chociaż piękny, szczery głęboki las, także
ptaki nie śpiewają, bo przecież jest środek zimy. Ale od czasu do czasu nad
naszymi głowami przeleci jakaś kruk, co robi: "kra, kra, kra", nawet sójka,
która przekracza drogę z lasu do lasu, swoistym sobie głosem krzyczy w taki
w sposób, że tego w słowie się nie ujmie. I oto z takim walorami, i wdziękami
zimy i natury podlaskiej  doszliśmy aż na miejsce polany, gdzie za chwilę
rozpoczną się narciarskie biegi w różnych kategoriach wiekowych o mistrzostwo
naszej Szkoły Podstawowej w Starowlanach. Na sam początek zawodów
najpierw biegi dziewczyn, w nich nasza siostra Mirka. Do biegów dziewczyn,
jak i później nas chłopców, nauczyciel wychowania fizycznego wraz z panem
nauczycielem kierownikiem szkoły, start poukładali według alfabetu nazwisk,
numery startowe na sobie i gotowe do startu co minuta jedna po drugiej.
Karuzela zawodów ruszyła - dziewczyny startują jedna po drugiej - trasa jest
urozmaicona po płaskim, pod górkę i z górki, nic nowego odkrywczego jak
wszędzie na większości zawodów narciarskich. Trasa jednego okrążenia
wynosi 1500 metrów i taka odległość biegu została wyznaczona dla dziewczyn,
które mają tylko do pokonania jedno okrążenie i w jednej grupie wiekowej,
mimo nie są z jednego rocznika. A to dlatego, że dziewczyn jest tylko kilka,
więc nie było sensu robić dla wszystkich osobne biegi. Dziewczyny jedna po
drugiej wystartowały, jak i nasza siostra Mirka, wśród tych dziewczyn jest
na trasie. Miejsce szkolnych zawodów narciarskich odbywa się na leśnej
polanie ze startem i meta w jednym miejscu. Ta polana, na której odbywają
się dzisiaj nasze szkolne biegi narciarskie, jest słabo zalesiona, a tylko
gdzieniegdzie są rozsiane młode sosny, zatem widać jak na dłoni, jak biegną
poszczególne dziewczęta i jaką do siebie mają stratę w biegu lub ile dystansu
poszczególne biegaczki do siebie nadrobiły. A że na trasie są rozproszone
tychże zawodniczek sympatyczki z tychże samych klas, więc im kibicują i za
nie trzymają kciuki. Widać jak na dłoni, jak nasza siostra Mirka biegnie
rytmicznie i coraz to bardziej zbliża się do zawodniczki, która jest przed nią,
po czym ją wyprzedza, aby znowu po tym wyprzedzić drugą zawodniczkę,
co jej już z dużą nadzieją da pewność, że te zawody jak najbardziej wygra.
I tak się staje, Mirka, która jest malutką drobną małą dziewczynką kruszynką
filigranową jak na jej wiek, co do jej rówieśniczek z klasy. Ale za to jest
lekką zwinną, zatem i jak najbardziej wytrzymałą wśród swoich przeciwniczek
w tym biegu. To też i tak się układa, że już dochodzi i drugą biegaczkę,
która wystartowała przed nią dwie minuty. Zatem już wiadomo i prawie pewne,
że nasza Mirka jeszcze nie przybiegła na mety, jeszcze nie ukończyła biegu,
a już ze Stasiem bratem cieszymy się, że wygra ten bieg, iż prócz niej,
obserwując bieg dziewcząt, żadna dziewczyna żadnej nie wyprzedziła,
w takim układzie jest już pewne na sto procent, że Mirka na mecie będzie
mieć najlepszy czas. I ku naszej i ku jej radości i satysfakcji będzie pierwsza
wśród dziewczyn jeszcze podczas biegu. Jak z klasy jej koleżanki, tak niemniej
i my bracia jej kibicujemy! Jeszcze podczas biegu krzyczymy: szybciej, Mirka!
Dawaj, szybciej! Będziesz pierwsza, prowadzisz! A ona rozgrzana, zarumieniona,
spocona, ale niezdyszana, choć już jest świadoma, że wygra, z radością i z
uśmiechem na twarzy biegnie do mety jeszcze bardziej szybciej odpychając
się kijkami i jeszcze bardziej ostatnimi wysiłkami wykonuje jakby lepsze,
szybsze i bardziej rytmiczne odbijanie się kijkami i nogami. A że meta już tuż
tuż, z pewnością w świadomości to dodaje jej niezmęczenia, a jak najbardziej
siły aż do przekroczenia linii mety po zwycięstwo. Po przekroczeniu linii mety -
upadła na śnieg spocona z szybkimi silnymi głębokimi oddychaniem z dużego
wysiłku zmęczona i ze ślina lepką w buzi, którą nie w sposób wyplunąć, ale tak
jest z organizmem po wyczerpującym biegu. Ale z rozradowaną buzią, że będzie
pierwsza, chociaż jeszcze wszystkie dziewczyny nie przybiegły i nauczyciel od
wychowania fizycznego, trzymając stoper w ręku nie ogłosił kto zwyciężył?
A kiedy ogłosił wyniki, że Mirka jest pierwsza, Teresa druga, Zofia trzecia,
już wszystko jest wiadome zwłaszcza dziewczętom, bo to był dziewcząt bieg.
Mocno dziewczęta zaczęły bić brawo i krzyczeć: Brawo Mirka, brawo Mirka!...
A kiedy dziewczęta stanęły na podium, wyczytane od najniższego podium,
którego tak naprawdę nie było, a tylko dla dekoracji i dla wyróżnienia na
samym zwykłym zmarzniętym śniegu. Ale z jaką dla dziewcząt radością,
do tego jeszcze otrzymały od nauczyciela kierownika szkoły skromną nagrodę
w postaci piórnika i do tego po dekoracji z uśmiechem trzy ładne dziewczyny,
a wśród nich nasza malutka, uśmiechnięta, filigranowa siostra Mirka, która ze
swoimi koleżankami, jako zwyciężczyni pozowała do zdjęć do gazetki szkolnej.


     *     *     *

Po dziewczynach przyszła pora i na chłopców do startu. Na pierwszy ogień
wystartują chłopcy z młodszej grupy, a w tym i jestem ja. Z mojej grupy
rocznikiem młodszych chłopców mamy do pokonania tras dwóch okrążeń,
co mniej więcej wynosi od 3 do 4 kilometry. Start, jak u dziewcząt i jak
wszędzie dotychczas według kolejności alfabetycznej nazwisk.
O dziwo wszyscy, którzy w tym biegu startujemy, posiadamy nazwiska
na literę "B" prócz tych chłopców, którzy są z Sokółki i z nami jako na
końcu wystartują. Wszyscy, którzy mamy wystartować, jesteśmy skupieni
i przygotowani do biegu, każdy ma numer na piersiach, tak i według numerów
jesteśmy ustawieni jeden za drugim do startu. Startuje Stasio z nazwiskiem
na literę "B", startuje Rysio z nazwiskiem na literę "B", i ja z nazwiskiem
na literę "B", a o kolejności nas decyduje litera druga, która jest pierwsza
w kolejności alfabetycznej nazwiska. Stratują po nas dwóch chłopców z Sokółki,
a jeden z nich "dryblas" taki, że o głowę jest wyższy ode mnie, i chciałoby
się powiedzieć, że już na samym starcie możemy się czuć przegrani.
Ale zobaczymy w czasie biegu, a tym bardziej po biegu, skoro my chłopcy
ze wsi, harty zaprawieni w różnych bojach z powodu różnych prac polowych,
co setki już razy musieliśmy wykonywać od wielu już lat czyli praktycznie
od małego dziecka. A co innego chłopcy z Sokółki wychowani bez pracy na roli,
nie wierzę, że będą mieć od nas więcej sił i wytrzymałości.
Myślę nawet, że i tego potężnego wzrostem "dryblasa", który za mną w
minutę wystartuje, będzie mniej wytrzymały, niż ja. A jeśli wzrostem jest większy
od nas, to i waga także jest większa, którą trzeba nieść na sobie podczas biegu,
a siły myślę, że nie ma więcej. Biegniemy jak na razie wszyscy w jednakowym
odstępie do siebie, skoro co minuta jeden po drugim wystartowaliśmy.
W obecnej chwili nie widać, aby któryś z nas zbliżał się do któregoś, a ten
z kolei z tyłu też wzrokowo nie widać, żeby tracił czas do nas.
Teren ten sam jaki był u dziewczyn, zatem widzą wszyscy wszystkich i w ten
w sposób jeden drugiego może w biegu kontrolować. Widzę na oko, że trochę
zbliżam się do Rysia, który wystartował przede mną, a ten z tyłu, co biegnie
za mną, ten dryblas z Sokółki, dobrze się orientuję, że nie zyskuje do mnie,
najwyżej utrzymuje jednakowy dystans, w minutę po starcie. Biegnę ile sił,
nogi czuję jak z gumy, ale tchu nie tracę - oddech mam rytmiczny, ręce silne
odpychać się kijkami, więc myślę, że i nogi nie zawiodą. Czuję, że na twarzy
jestem czerwony jak burak, choć twarzy nie widzę, głowa i plecy spocone,
z włosów spływa pot kroplami, ale siły są na dalszy bieg, aż do mety.
Jestem w tej chwili już blisko zakończenia pierwszego okrążenia, zostało teraz
tylko zjechać ze stromego terenu, na którym podczas zjazdu nawet można
stracić równowagę i wypaść z toru między sosny, które rosną jedna przy drugiej
w krótkiej odległości od siebie. W tym miejscu niejeden chłopak tracił równowagę,
a tym bardziej traciły dziewczęta i przewracały się ocierając się o młodnik sosnowy
lub w gorszym bądź razie przypadku wpadając do niego. A że podczas biegu
nogi coraz bardziej są słabsze i coraz mniej są stabilne, to i nie trudno stracić
równowagę. Ale zjeżdżam z tego stromego terenu trasy biegowej bez problemu -
nogi mając skupione do bystrego utrzymania się na nartach aż do końca zjazdu
i ma się rozumieć biegu. Po tym zjeździe już teren płaski aż do linii mety i startu.
Stasio przed Rysiem, Rysio przede mną, ten "dryblas" z Sokółki za mną, a za
nim jego kolega. Młodzież ze szkoły krzyczy: "Szybciej, szybciej, dawać!"
Bije brawo każdemu jak przystało na zawody szkolnych biegów narciarskich.
Jedno okrążenie już mam za sobą, teraz trzeba się uporać z drugim - i biec ile
sił w nogach aż do mety. Spocenie coraz to mocniejsze - paruje ze mnie jak
woda ugrzana na wieczór po całym dniu upalnym. Sił jest coraz to mniej,
a chęci coraz to więcej i dlatego czuję to, że mogę dzisiaj triumfować.
Do tyłu nie oglądam się, ale i nie słyszę za mną biegu "dryblasa" z Sokółki,
a zatem z pewnością dystansu do mnie nie nadrobił? Za to ja przed sobą widzę,
że zbliżam się do Rysia, i widzę Stasia, orientuję się, że Stasio, ani nad Rysiem,
tym bardziej nade mną czasu nie nadrobił, zatem jest bardzo okej.
Te wzrokiem rozeznanie uskrzydla mnie, przez co wyczesuje z siebie resztki sił,
woli, ambicji i biegnę jak szalony. Czuję już, że Rysia nie dojdę, ale coraz to
bardziej zbliżam się do niego i zyskuję cenne sekundy, które mogą zaważyć
o moim zwycięstwie. Rysio przede mną, Stasio przed nim, biegnie tak jakby
stracił już sporo odległości, którą miał po swoim starcie. A zatem z pewnością
już wiem, że oni mnie nie pokonają, skoro na trasie biegu mam do jednego
i drugiego przewagę wzrokową, która się przekłada w rzeczywistości na lepszy
mój bieg i wynik w zyskanym czasie. Jestem usatysfakcjonowaniem, że już
z pewnością ich pokonam, bez strachu obejrzałem się do tyłu, w jakiej odległości
znajduje się za mną ten "dryblas" z Sokółki. I co wywnioskowałem, że mniej
więcej biegnie w takiej odległości czasu, jak po mnie w minutę wystartował.
A ten za nim jego kolega już tam mnie nie interesuje, wierząc w siebie,
że mnie nie pokona. Zatem teraz po takim rozeznaniu i fakcie, który się
wykrystalizował, pozostał mi tylko na głowie ten "dryblas" z Sokółki, który za
mną biegnie. Trzeba dać z siebie wszystko i wyczesać wszystkie siły, aby
chociaż utrzymać minimalną przewagę w czasie do "dryblasa", żeby wygrać.
Chociaż wiem, jeśli wygra ten "dryblas" z Sokółki, to i tak on jako gość w
naszym szkolnym biegu nie będzie brany po uwagę jako zwycięzca, a tylko
biegacze z naszej szkoły. Ale byłaby co za satysfakcja, gdybym pokonał
chłopców z Sokółki. Więc, aby tak się stało po biegu na mecie, trzeba biec tak,
jak biegnę do tej pory, i pod warunkiem, że ten kolega z Sokółki, co biegnie
za mną, nie wyczesze z siebie resztek sił i nie nadrobi czasu do mnie.
A jeśli tak się stanie - tak będzie, to trudno, i tak będę pierwszy w swojej
szkole zawodów narciarskich. Ale, ale gdzie ja już tak się zapędziłem, skoro
jeszcze nie przybiegłem na metę. Przecież jeszcze wszystko podczas biegu
może się wydarzyć. Ale chyba tak się nie stanie, kiedy jestem młody, zdrowy
i silny na swój wiek jak koń, to co może mi się przydarzyć w tym biegu, przecież
nie opadnę raptem z sił, tym bardziej nic gorszego się nie stanie.
Chociaż biegnąc, czuję jak bardzo mocno serce wali, jak szalone, może ze 170
uderzeń na minutę i oddech taki ciężki, jakbym przebiegł już maraton i już zbliżał
się tuż tuż do mety. Ręce więdną, nogi więdną, oddech ciężki i głęboki, serce wali,
włosy na głowie parują, ślina ze zmęczenia lepka i bez kontroli wypływa z ust.
Ale to wszystko nic, skoro od dziecka tak lubię walczyć w sporcie po sportowemu.
Czym bardziej jestem zmęczonym, tym bardziej usatysfakcjonowanym - i chyba
tak mi pozostanie na dalsze dorosłe lata - na całe życie aż po deskę grobową.
Lubię się męczyć, pracować, zajechać się pracą - wtedy jestem nad wyraz i nad
zwyczaj usatysfakcjonowanym. Co za piękne cech charakteru, albo co za idiotyczna
głupota, ale ambicja to ambicja, charakter to charakter, może bez logiki, ale
spontanicznie i to jest piękne, bo bez wyrachowania. No, aby tylko te cechy dobre
i nie dobre, logiczne i nie logiczne przełożyły się dzisiaj na pożyteczny skutek
i dały dla mnie szkolnej rangi zwycięstwo. Myślę, że jeśli tak będę dalej biegł,
jak biegnę przez ten cały czas, to chyba na mecie nauczyciel wychowania fizycznego
pan Jan ogłosi, że narciarski bieg o Mistrzostwo Szkoły Podstawowej w Starowlanach
wygrał "Miecik". Ale, aby tak się stało, to "Miecik" biegnij dalej ile sił w tobie,
tak jak biegłeś do tej pory. A znając siebie, swój charakter do walki w sporcie
i całemu oddaniu, dam z siebie wszystko, aby biec ile sił we mnie aż do mety.
Tymczasem widzę, że Rysio już zjeżdża z górki i tylko mu zostanie płaska prosta
do mety. Po nim przyszła pora i na mnie, aby pokonać ten najtrudniejszy odcinek
trasy biegowej, choć z górki, ale zdradliwie można wywalić się i stracić cenne
sekundy zwłaszcza, kiedy jest się zmęczonym i u kresu sił brak stabilizacji i pełnej
kontroli nad sobą. Ale myślę sobie, kiedy oni zjechali bez upadku, muszę przede
wszystkim i zjechać i ja. I choć ręce jak z waty, nogi jak z gumy, ale zjechałem
bez jakichś zachwiań i upadku, i teraz pozostała tylko prosta płaska, która jest
już odległością finiszową. Teraz finiszuję odpychając się kijkami, a rówieśnicy
szkolni krzyczą: "Szybciej, szybciej, szybciej dawaj!" I to we mnie jakby wyzwoliło
wyczesać resztki sił, które we mnie jeszcze pozostały, aby na tej ostatniej finiszowej
prostej zaprezentować się jak najlepiej, a i zatem co idzie wskoczyć na prowadzenie
przed Rysiem i przed Stasiem. Jeszcze tylko odepchnąć się raz, dwa, trzy raz kijkami,
ruszyć lewą, prawą nogą raz dwa, dziesięć razy i wreszcie ta satysfakcja, że już
przekroczyłem metę i dało się z siebie to, co się potrafiło z całego serca, i to na
co wszyscy czekali. I to jest piękne, kiedy ze zmęczenia pada się za linią mety
usatysfakcjonowanym będąc, że już po wszystkim. A teraz czekać aż przybiegną
chłopcy z Sokółki, i po tym pan Jan od wychowania fizycznego ogłosi wyniki zawodów
w dzisiejszym narciarskim biegu. Przybiegł już jeden i drugi chłopak z Sokółki,
brawo im było słabsze, niż nam, bo chłopcy nikomu nie znani, stąd dystans.
Tymczasem, choć wszyscy po biegu, a jeszcze nie znamy kto zwyciężył?
Na tej polanie, gdzie miejsce linii startu i mety, chociaż po biegu z głowy paruje,
pot ścieka po włosach i twarzy, a także i po plecach. Oddech jeszcze za bardzo nie
ustabilizowany, jak i puls, ale skupienie wielkie, skoro w tym czasie pan Jan ogłasza
wyniki narciarskich biegów: " W dzisiejszych szkolnych narciarskich zawodach na
dwa okrążenia chłopców wygrał "Miecik" z dwu sekundową przewagą nad biegaczem
z Sokółki, który dzisiaj w naszej szkole gości. A pozostałe miejsca czyli trzecie zajął
Stasio, a czwarte Rysio i piąte drugi kolega z Sokółki". Co za radość, co za satysfakcja,
w Sokółce w zawodach powiatowych byłem szósty, a tutaj choć rangi słabszej, ale moje
zwycięstwo. A teraz pora na upominki i na pamiątkowe szkolne zdjęcie, które za chwilę
zrobi sam kierownik szkoły.A tymi upominkami za miejsca na podium są zwykłe gwizdki.

To były czasy, kiedy dawało się z siebie wszytko, w zamian tylko za samą radość i satysfakcję.
A co do gwizdków, to po tym gwizdało się nie na to, co było, a z czystej radości do czystej radości.
Takie były "Dzieci kwiaty PRL-u". Niestety.



                              ŁYŻWY


Każdy chłopiec czy w mieście, czy to na wsi zimą marzy jak nie o nartach,
to przynajmniej z pewnością o łyżwach. Tak jest i ze mną, mając już
doświadczenie z nartami, teraz przydałyby się łyżwy. Zima na 102 jak
na Podlasiu śniegu po pas, albo i miejscami po szyję zwłaszcza tam,
gdzie nawiało przy zabudowaniach jak i w lesie.

Na rzece, gdzie śniegu nie nawiało, lód, a gdzie z podmokłych łąk w dni
słoneczne z temperaturą w granicach zera wodę wyciska - w nocy zamarza -
lodowiska za darmo z dnia na dzień przybywa coraz to więcej.

Pewnego razu w poniedziałkowy dzień targowy, mama z ojcem będąc w Sokółce
na chłopskim rynku kupili bratu i mnie łyżwy. Kiedy wrócili do domu, własnym
oczom nie dowierzałem, mama wręcza nam wymarzone, ale spełnione "koniki"*
i to wraz z kluczykami na podkręcenie do butów, jak z przodu tak i z tyłu.

Z jednej strony wielka radość, z drugiej trochę przykro, że nie mam butów
skórzanych z twardą podeszwą i obcasami. Aż wstyd się przyznać, że mam
tylko buty gumowe prawdziwe męskie, w jakich chłopi chodzą latem przy różnych
obrządkach gospodarczych. Nawet i zimą noszą te buty, którzy chłopi są biedniejsi.
Tak i podobnie jest ze mną i moim bratem. Zimą mrozy są takie, że aż skrzypi
śnieg pod stopami, a my w butach gumowych nieocieplonych do szkoły i wszędzie
po szkole. Kiedy na śniegu guma namarznie i aż zesztywnieje, to całe szczęście,
że ma się na nogach cieple wełniane skarpety specjalnie zrobione na drutach
przez moją mamę. W dodatku onuce flanelowe nawija się na skarpety.
Chodząc zimą po śniegu lub po lodzie przy mrozach -20 stopni Celsjusza,
odczuwa się tak jakby chodziło się w samych skarpetach i onucach bez butów.
A buty gumowe zamiast dawać ciepło, marzną na kość i potęgowały zimno,
jedynie chronią skarpety i onuce przed mrozem i śniegiem.

Ale teraz w końcu mając łyżwy, nic nie pozostaje jak je przykręcić do butów tak,
aby z butów nie spadały, ale i tak, żeby łyżwy nie uciskały stóp, zwłaszcza butów
części przedniej, gdzie guma jest bardziej miękka, niż w części tylnej obcasa
twardego. W taki sposób i w takim obuwiu idzie się na lód nad rzekę lub tam
jak wspominałem, gdzie woda wyciskana spod lodu powodowała coraz to większe
rozlewisko, które zamarzając przekształcało się w lodowisko.

Takiego problemu z butami nie ma kolega Stasio, on ma buty skórzane, ciepłe
z podeszwą grubą i twardą, co przykręcone do nich łyżwy trzymały się jakby
przyspawane do butów. On z taką luksusową wygodą. Ja z prymitywnym
sposobem przykręconych łyżew do butów gumowych idziemy na lodowisko.

Kiedy śniegu na rzece nie ma, a tylko sam lód, idziemy nad rzekę i ścigaliśmy 
się na rzece od "okrągłego błota" aż po "Malicki kąt".

Stasio w łyżwy jest okuty, jakby prawdziwy łyżwiarz - w obcasach butów skórzanych
ma zamontowane metalowe wkładki w które w poprzek wkładał tylną część łyżew   
i przekręca wzdłuż buta. W przedniej części skórzanych butów, łyżwy mocno
przykręca na specjalny kluczyk.

Hy, a u mnie łyżwy są przykręcone do butów gumowych, przez które odczuwam
ucisk zamków na bocznych stopach nóg, przez co z ucisku i wreszcie z bólu
aż przykurczałem palce u stóp!

Natomiast Stasio nogi w butach ma, jakby w jakiejś wygodniej i miękkiej poduszce.

A i tak wszędzie i za każdym razem w każdym wyścigu, próbach, łyżwiarskich
pokazach jestem do Stasia lepszym. Mam już tę przewagę z lepszego wrodzonego
talentu do dyscyplin sportowych i bardziej od Stasia jestem szalonym do wygłupów
i w walce sportowej.

A kiedy przyszły śnieżne zamiecie lub i duże zawieje i śniegu nawiało na lód
rzeczny, chodzimy na lodowisko na łąkę za wygonem, gdzie jak wspominałem,
że za słonecznego dnia wodę wyciskało spod lodu - woda rozlewała się już po
istniejącym lodzie, czy nawet śniegu - tworząc coraz to większy obszar za dnia,
aby przez noc mróz mógł już na dobre zmrozić i powiększyć jak grubości lodu
taki rozmiar obszaru.

W tym miejscu raz, że jest blisko wsi tuż za działkami warzywnymi na pobliskich
łąkach, niż do bardziej oddalonej rzeki.

Po drugie co jest sprzyjająco najważniejsze, że lód, który się tworzył jest
gładki jak na zwykłym sztucznym lodowisku. Ganiamy się po lodzie aż do spocenia
się, wtedy po tym odpoczywając, palimy po papierosie. Potem znowu ganiamy się -
robiąc na lodzie różne koła, ósemki, esy floresy aż do ponownego spocenia się.
Po czym już będąc usatysfakcjonowanymi jazdą na łyżwach i paleniem papierosa,
wracamy do domu, zwłaszcza ja z zamarzniętymi włosami na głowie i ze spoconymi
plecami. Ale kto tam choruje od tego, kiedy ma się końskie zdrowie i jest się
zahartowanym na zimno jak koń. Klawo jest jak cholera. Bierz przykład z nas.
Z papierosów nie, ale z łyżew tak. 



                      KARUZELA  NA  LODZIE


Na wsi bez względu na porę roku młodzieży nigdy się nie nudzi, bo zawsze
ma pomysł na jakąś zabawę nawet w zimie nie trudno wymyśli jakąś rozrywkę,
czy to szusowanie na sankach, nartach, wszystko zależało od wieku młodzieży.
A nawet na chłopskich saniach nie jest odosobnieniem z górki zjeżdżać
starszym chłopcom.

Dzisiaj wpadliśmy na pomysł na karuzelę na lodzie: wzięliśmy zwyczajne koło
od wozu żelaznego, które stało bezczynnie pod stodołą, następnie długi drąg,
łom i sanki - i to są wszystkie przedmioty, które potrzebne do naszej zabawy.

Po zajściu na lód, a jest to w tym miejscu, gdzie ze Stasiem wcześniej
śmigaliśmy na łyżwach. Wbiliśmy łom w lód tak mocno, że żadna siła nie może
go wyrwać - następnie na łom nałożyliśmy koło, do koła sznurem przywiązaliśmy
drąg, do drąga sanki i gotowa karuzela. Koło od wozu żelaznego oczywiście,
które jest bez żelaznej obręczy i bez obwodu drewnianego na którym jest
umocowane żelazne okucie, kiedy to jeszcze koło służyło do wozu.
W takim przypadku najlepiej pasuje umocowanie przywiązaniem sznura do
koła z którego od pustej w środku osi sterczą, można to nazwać: szprychami
grubości jak prawie ręka. W kole tych nazwijmy drewnianych szprych jest kilka,
a drąg umocowany jest tylko do jednej. Pozostałe szprychy służyły nam do
popychania i obracania kołem, coś podobnego w rodzaju kieratu. 
Staje nas przy kole trzech, czterech - i popychając i chodząc w koło koła
kręcimy karuzelę... A ten z nas, który jest na sankach - ma karuzelę, jak nie
z tej ziemi, iż czym mocniej i szybciej kręcimy kołem - tym bardziej i szybciej
kręci się w koło karuzela i ten, który siedział na sankach, a i nie raz po dwóch.

Kiedy ja siadłem na sanki - a koledzy zaczęli kręcić kołem - przekonałem się
jaka to cudowna zabawa, a w niej szybka w koło jazda. Chłopaki na dobre
rozkręcają koło - i sanki w miarę coraz szybciej obracają się tak, że z radością
można to znosić. Ale kiedy chłopcy zaczęli coraz to mocniej i szybciej obracać
kołem - sanki pędzą po lodzie coraz to z większą prędkością i z coraz to
mocniejszym odczuwalnym strachem znosić trzeba tę jazdę. Obroty koła stają się
coraz to szybsze - z czym staje się coraz to silniejszy strach!
Aż w pewnym momencie zacząłem do kolegów krzyczeć, żeby wolniej obracali kołem!
Ale oni, jak na złość, ani nie mają zamiaru zwolnić, ani poprzestać, dopóki
całkiem nie pomęczą się. Mam ubaw niesamowity. W głowie raczej się nie kręci,
poza strachem, jaki teraz zawładnął mną! Drąg jest długi i przez to koło obrotu
sanek jest bardzo szybkie, kiedy już na dobre chłopaki rozkręcą.
Chłopakom z miasta, którzy nie mieli z tym nigdy do czynienia, nie radzę tego
próbować! To jest przeznaczone tylko nam chłopakom ze wsi. Na karuzeli ubawu
jest co niemiara, ale i strachu po uszy. Podczas obrotów zeskoczyć z sanek też
nie można ryzykować, bo może to grozić dużym potłuczeniem się! Zatem jest się
zdanym na kolegów, którzy obracają kołem, kiedy sami zdecydują przestać.
Ponawiane krzyki nie docierają do kolegów, aby już w ogóle przestali,
jest to na nic. Koledzy po kolei zmieniają się z kręcenia kołem na sanki,
z sanek na koło aż wszyscy mamy zabawy na zimowej karuzeli dość.
Klawo jest jak cholera. Wy w mieście tego nie macie. Ale i nie próbujcie.

15 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2020-07-23 20:42:07)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.
                             AKORDEON         
                   

Kiedy chłopcy dorastają, każdy ma jakieś pragnienie, tym bardziej marzy,
aby ono się spełniło. Ja mam także marzenia, jak każdy chłopiec w moim wieku.
Ale te moje marzenia nigdy, czy prawie nigdy się nie spełniają. No chyba oprócz
królików i gołębi, które było najłatwiej zdobyć, a i rodzice do tego nie musieli
się przykładać. Zatem mogę śmiało powiedzieć, że do tego czasu póki sam nie
zacząłem na siebie zarabiać, nie mogłem liczyć, że coś rodzice mi sprezentują
o co ich serdecznie poproszę. Gdy chodzi o przedmioty do zabaw, to nic nie mam
prócz lampki, którą nazywam: "bateryjką" lub na przykład scyzoryk i to bardzo stary.

Natomiast mój kolega Rysio, z którym spędzam od tego czasu dzieciństwo od
kiedy pamiętam, ma o wiele wiele lepszy i lżejszy żywot, niż ja.
Jego ojciec pracuje na kolej w Gieniuszach na przeładunku desek z wagonów
radzieckich na polskie. Zatem niezły zarabiał grosz. Codziennie przynosił do domu
świeży biały chleb, nazywany przez nas "kuźniczański" z tej racji, że wytwarzany
w piekarni w Kuźnicy. Chleb jest podłużny w kształcie prostokątnym, bardzo biały,
jak bułka i bardzo smaczny, jak bułka. O którym już wcześniej zdążyłem wspomnieć,
jak z Rysiem zamieniałem się na mój czarny chleb. Prócz chleba, ojciec Rysia
przynosi także wędzoną słoninę, którą Rysio nie raz mnie częstował.
Dla mnie taka słonina smakuje lepiej, niż na przykład w moim domu swojski
salceson przez moją mamę robiony, czy kiełbasa, zwłaszcza i tylko na Święta
Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Słonina wędzona smakuje z prostej przyczyny,
bo w moim domu takiego jadła nigdy nie było. Tylko słonina z beczki surowa słona,
którą można jeść na surowo, smażoną, czy nawet czasami gotowaną.
Ale to nie jest to, co ta od Rysia z Gieniusz słonina wędzona, pachnąca, i ten
biały chleb jeszcze do tego. Coś niebywałe i dotychczas niespotykane w moim domu.

Z tego względu, że ojciec Rysia pracuje na państwowej robocie, pieniędzy u nich
nigdy nie brakowało. Poszedłem do domu Rysia, a mam bardzo blisko, bo tylko
przez jednego sąsiada Władka. Wchodzę do domu, w domu nie mam nikogo,
a pokój jest tylko jeden, to nie mogłem nie zauważyć, bo po drugiej stronie
mieszkania, mieszkała Rysia babcia i brat Rysia ojca z żoną i dwojga dziećmi,
młodszymi od nas Adasiem i Ireną. W tymże jedynym pokoju na łóżku zaścielonym
poduszkami z pierzem i nakrytym tkanym dywanem zwanym kapą, leży na środku
500 złotych, potocznie zwanych: "stary górnik", skoro na tymże banknocie widnieje
"górnik". Kiedy zauważyłem ten piękny banknot, nawet przez myśl mi nie przeszło,
aby go ukraść. A wręcz przeciwnie, od razu ze strachu uciekłem z ich domu, tylko
krótko jeszcze spojrzawszy na ten tak piękny [ i na dzisiejsze czasy wartościowy
banknot. ] Wychodząc z domu, a wręcz wybiegając, jeszcze raz spojrzałem na
banknot, czy czasami sam diabeł go nie zabiera, aby mieć stu procentową pewność,
że po moim panicznym i przerażonym opuszczaniu domu, ten banknot jeszcze dalej
na swoim miejscu pozostaje. Ale on na moje szczęście jest niewzruszony i leży
na łóżku dalej tak jak leżał. Jeszcze po drodze przechodząc przez kuchnię i mając
na widoku komórkę, tak jestem wystraszony, że nawet nie mam odwagi krzyknąć,
czy może ktoś z członków rodziny jest w komorze? A uchodzę z tego domu przez
te zauważone pieniądze, które przypadkiem na chwilę zostawiła być może Rysia
mama lub ojciec, żeby nie pomyśleli, że ja byłbym złodziejem, gdyby pieniądz
ktoś inny przypadkiem gwizdnął. A mnie mogliby posądzić, gdyby zauważyli,
że byłem obecny w ich domu. Jeszcze tego samego dnia wróciłem do kolegi Rysia
i wspomniałem rodzicom, że kiedy byłem w ich domu, leżało 500 złotych na łóżku.
Po czym rodzice Rysia potwierdzili, że tak było. W takim układzie rozumieli,
że ja miałem faktycznie spotkanie z tymi pieniędzmi i ich nie śmigłem.
Stąd poczułem się, że choć mnie lubią, po czym ufają mi jeszcze bardziej.
Ale to nie była na mnie pułapka, bo i nie wiedzieli, że przyjdę, a po prostu
zwykły przypadek.

Stąd, gdy w Rysia rodzinie nie brakowało pieniędzy, Rysio może o wiele wiele
więcej prosić swoich rodziców, aby mu spełnili. Co u mnie jest tylko niespełnionym
marzeniem. Zatem Rysio wpadał na pomysł aby ojciec kupił mu akordeon.
Nie pamiętam ile czasu upłynęło po tym. Ale przyszedł taki dzień, że Rysia ojciec,
wracając z roboty, przyniósł do domu nie tylko z tak lubianym przeze mnie białym
chlebem i wędzoną słoniną, ale i z najważniejszym dla Rysia spełnionym prezentem,
jak i poniekąd i dla mnie, czyli przyniósł akordeon radzieckiej produkcji zwany po
naszemu: "bajańczyk". Ach, co za ulga w duszy w wyczekiwaniu i radość dla Rysia,
że będzie wreszcie uczył się grać. A przy nim, jako moim najlepszym kolegą
podobno od kołyski, i ja będę z tego prezentu korzystał. Zatem po szkole w wolnych
chwilach od różnych zajęć i obowiązków, czy w wakacje, chodzimy za piwnicę,
która wygląda, jak kopiec nasypu, a wokół tejże piwnicy rosną leszczyny i czarne
śliwki mirabelki. Siedzimy i gramy na tym małym akordeonie, który jest przez nas
nazywany: "bajańczyk". Przy okazji łupiąc kieszeń tychże czarnych śliwek, które   
niedojrzałe strasznie są kwaśne aż trudno jest je przełknąć. Nie wspominając już,
jak od tych śliwek język jest szorstki aż drętwy. Natomiast w czasie, kiedy są już
dojrzałe bardzo smakują i są dość słodkie. A te, które są już bardzo bardzo dojrzałe,
przeważnie każda śliwka jest robaczywa. Zatem, staramy się zrywać śliwki w tym
czasie, kiedy są średnio dojrzałe, wtedy nie ma mowy o tym, że są robaczywe.
A te, które trafiają się zbyt twarde, staramy się je jedna po drugiej z uciskiem
taczać w dłoniach podobnie, jak nasze matki robią to kluski kartoflane lub z mąki.
Kiedy Rysio już się na akordeonie nagrał aż mu się znudziło, daje pograć mi.
Biorę akordeon z podnieceniem, zakładając na ramiona, i aż sam się dziwię,
że nie mając nigdy do czynienia z takim przedmiotem, zacząłem grać, mając na
myśli "Czterech Pancernych i Pies", a z nich Tomka Czereśniaka, który w filmie   
grał tak: "Już kuferek stoi zrychtowany..." Tak podobnie zacząłem grać i ja, 
i o wielkie zdziwienie jakoś mi szło przy tym jeszcze śpiewając...
Klawo jest jak cholera.



                 KRÓTKA  RADOŚĆ  PIERWSZYM  PSEM


Nie wiem skąd Rysio dowiedział się, że za rzeką u pań Borkowskich są do wzięcia
małe szczeniaczki do koloru i do wyboru, ale z chęcią o tym poinformował mnie.
I co w tym najważniejsze, że całkiem za darmo. Idziesz, mówisz, że chcesz małego
pieska i dostajesz wybranego z miotu. Rysio już ma psa, wołany jest azor, kudłaty
pies z uciętym ogonem. Kiedy Rysia ojciec przyniósł małego szczeniaczka do domu,
najzupełniej na prośbę Rysia i jego siostry, od zaraz najzwyczajniej siekierą na
pieńku do rąbania chrustu, na naszych oczach najzupełniej na świecie, ale
niezwyczajnie w ogóle odrąbał pieskowi ogon. Chodziło ojcu Rysia, że kiedy azorek
będzie rósł - nabierając na siebie sierści i wagi, aby ten ogon, który musiałby za
sobą nosić się nie brudził. Kiedy Rysia ojciec z domu wziął azorka i przyszedł pod
stodołę, ułożył ogon na pieńku na naszych oczach, przeraziło nas to, co mu zrobi.   
Tym bardziej, kiedy trzymał azorka, mając już ogon ułożony na pieńku do odrąbania,
uniósł siekierę na wysokość ramienia i z pewnym rozmachem rąbnął siekierą w ogonek
azorka tak, że aż tylko usłyszeliśmy taki jakby trzask i azorka ogonek odleciał.   
Krew prysnęła na odległość może metra, a my z przerażeniem na to patrzyliśmy.
Piesek po ty bardzo przeraźliwie zaskowytał, piszczał... Po ty nazwijmy zabiegu,
wziął butelkę denaturatu, który miał przygotowany do tego określmy higienicznego
obrzynka, polał po odrąbanym ogonku azorka, po czym azorek po raz drugi musiał
poczuć ból, zaskowyczał i dalej piszczał..., aż po jakimś czasie całkiem przestał.
Następnie ojciec Rysia, nazwijmy kikut ogonka szczeniaczkowi owinął materiałem
takim, jak najzwyczajniejsza szmata, czy pieluszka nie służąca do przewijania
niemowląt, a na przykład praktykująca do przecedzania mleka i najzwyczajniej
wcześniej pieluszka do tego służyła. Następnie sznurkiem na ogonku azorka dobrze
pieluszkę obwiązał tak, aby z ogonka, który w części pozostał nie spadała i na tym
to się tak zakończyło, puszczając azorka wolno po takim niecodziennym wydarzeniu.
A i tak najzwyczajniej azorek kurczowo trzymał się nóg swoich domowników,
nie odchodząc ani na psi krok. Braliśmy go na ręce przekazując sobie...
W tym czasie absolutna panowała cisza... Gdy azorka puszczaliśmy na ziemię,
nadal łasił się do naszych nóg. Widać było, że azorek bardzo to przeżył.
A my oprócz ojca Rysia, bardzo to przeżywaliśmy, będąc myślami jeszcze przy tym
spektakularnym wydarzeniu...

Rysio informując mnie o możliwości nabycia małego pieska zarazem namówił mnie,
a jeśli nie namówił to zachęcił do skorzystania z takiej niecodziennej okazji, żeby
pójść w miejsce nam już znane i najzwyczajniej wziąć sobie małego szczeniaczka.
I tak zrobiliśmy. W danym dniu popołudniowym wybraliśmy się w kierunku miejsca,
gdzie są małe pieski - idziemy "ślewczyzną" przez którą płynie rzeka Sidra naszego
dzieciństwa, którą najzwyklej możemy przeskoczyć w wybranym miejscu, gdzie
jest najwęższe koryto rzeki, znając od dzieciństwa na pamięć każdy jej zakątek.
Rzekę przeskoczyć nie jest żadnym problemu, wcześniej rozpędzając się biegiem,
jak to się robi w skoku w dal. Prócz drogi do rzeki i przeskakiwanie przez koryto
rzeki, w dniu dzisiejszym nad niczym nie zastanawiamy się - mam na myśli głębsze
zwracanie uwagi na krajobraz "ślewczyzny" lub dłuższe zatrzymanie się nad rzeką
tak, aby przypadkiem dostrzec nadpływającego suma, może miętusa, czy nawet
szczupaka, płotek już nie biorę pod uwagę, bo tej drobnej płoci było i jest pełno,
obojętnie w jakim rzeki miejscu się znajdziemy, to zawsze oczy widują.
Po drugiej stronie koryta rzeki, rozciągają się krzaki olchowe tak jak przed rzeką,
tylko z tą różnicą, że już po tej stronie obszar należy do wsi sąsiedniej Zwierżany.
Raczej można powiedzieć, że nie ma żadnej różnicy. Chyba prócz tej, że będąc
już za rzeką, ale będąc jeszcze w olszynowych krzakach, zapaliliśmy po papierosie.
I z krzaków wychodząc na wolną przestrzeń pola ornego i łąk, po rozejrzeniu się
na wszystkie strony, czy nie widać jakichś rolników, dalej śmiało sztachamy się
Sportem, aż do końcowego wypalenia. Nasz ohydny i niechlubny precedens,
bo jako małe jeszcze smyki, podrostki, a już palimy papierosy tak prawdziwie
i dokładnie, jak palą jawnie nasi starzy ojcowie. Kiedy pole orne się skończyło,
rozciągała się łąka aż pod sam dom gospodarstwa pań Borkowskich, gdzie udajemy
się po małego pieska. Weszliśmy na podwórko pod dom i przez krótki czas stoimy,
pies uwiązany przy zabudowaniu szczeka na nas, jakby na jakichś najgorszych
opryszków, czy nawet złodziei, którzy podkradają się pod zasłoną nocy.
Ale nic z tego. My jesteśmy czyści jak baranki, a winę szkalującą nas można tylko
znaleźć w tym, że jedynie jako mali chłopcy już sobie na co dzień dobrze sztachamy
te śmierdzące Sporty. Przy zawziętym ujadaniu psa z powodu naszej obecności,
wyszły z domu dwie kobiety, które same gospodarzą bez mężczyzn w tym domu
i gospodarstwie.
Grzecznie jakby z lekkim ukłonem na widok tych kobiet, powiedzieliśmy:   
- Dzień dobry!
Jedna z kobiet, spytała:
- Czaho, wy chłopcy wojdziaka pryszle?   
[ - Czego wy chłopcy tutaj przyszli? ]
- Szto wy ad nas choczacia?
[ - Co wy od nas chcecie? ]

Grzecznie odpowiedzieliśmy:
- My pryszle paprasić, żeby wy dale nam małuju sabaczku?   
[ - My przyszliśmy poprosić, żeby wy dali nam małego pieska? ]

Starsza z kobiet odpowiedziała:
- Aaa, wy chłopcy pryszle pa małuju sakaczku.
[ - Aaa, wy chłopcy przyszliście po małego pieska. ]

My:
- Nu!
[ - No! ]

Starsza kobieta:
- Ta, wy chłopcy trocha paczakajcia.
[ - To, wy chłopcy chwilę poczekajcie. ]   

- Zaraz, ja wam pryniasu małuju sabaczku.
[ - Zaraz, ja wam przyniosę małego pieska. ]

W tym czasie młodsza kobieta, nic nie mówi do nas, tylko przyglądała się nam,
co my za gagatki[?] Po krótkim czasie, kobieta starsza przyniosła w koszu kilka
małych szczeniaczków, stawiając kosz przed nami, i powiedziała:
- Wybirajcia sabie, chłopcy, jakoho choczacia sabaczku.
[ - Wybierajcie sobie chłopcy, jakiego chcecie pieska. ]

Rysia to nie dotyczyło, bo ma przecież już azorka. Natomiast mnie jak najbardziej,
bo i po to przecież przyszliśmy. Wybrałem pieska z kosza najładniejszego,
jaki wzrokowo przypadł mi do gustu, a jest to piesek taki łaciaty - biało-czarny,
którego z kosza wyjąłem, biorąc go na ręce, po tym włożyłem za marynarkę.
Kobiecie, która dała nam pieska, powiedziałem:
- Dziękuję!
I wracamy z powrotem do domu, co do joty tym samym śladem, jakby ścieżką.
Droga powrotna jest szybsza, zatem i jakby złudzeniem przez to krótsza. 
Doszliśmy już do rzeki i jedynie z pieskiem za marynarką jest trudniej przeskoczyć
rzekę, niż wcześniej. Gdy doszliśmy już do zabudowań, rozstając się Rysio poszedł
do swojego domu, a ja do swojego. Po wejściu do domu, kiedy matka zauważyła,
że mam małego pieska, natychmiast skrzyczała mnie i nakazała ojcu odnieść psa
tam skąd przyniosłem. Wyszło tak, że nawet nie zdążyłem się nacieszyć małym
pieskiem, a matka już krzyczała do ojca:
- Backu, biary hetu małuju sabaczku i adnoś nazad da Barkołskich, skul mały prynios!
[ - Mężu, bierz tego małego pieska i odnieś z powrotem do Borkowskich, skąd syn
przyniósł! ]

Ojciec wziął kosz, włożył małego szczeniaczka do kosza i wybiera się już odnieść.
Ja co prawda, choć nie płaczę, ale tak mi jest pieska żal, ze ojciec ma odnosić.
Wybrałem się z ojcem w drogę, która jest powrotna dla pieska.
Po zajściu na miejsce, ojciec oddał szczeniaczka kobiecie i przeprosił,
że bez wiedzy rodziców, wziąłem małego pieska i przyniosłem do domu.

Rysio wraz z siostrą także długo nie nacieszyli się swoim azorkiem, bo tylko
do zimy. Ich azorek zaledwie zdążył urosnąć na dorosłego psa, a już tragiczną
śmiercią przyszło mu się pożegnać z życiem. Otóż pewnego razu w zimowy
mroźny dzień, Rysio z siostra i z psem azorkiem wybrali się na przystanie
autobusowy w Achrymowcach na spotkanie z ich mama, powracającą autobusem
z Sokółki. Złożyło się tak, że w tym czasie, kiedy z drogi wiejskiej weszli na
gościniec, nadjechał autobus relacji Sokółka - Sidra, z którego wysiąść miała
ich mama na przystanku w Achrymowcach. Kiedy autobus zbliżał się, Rysio i jego
siostra ma się rozumieć, trzymali się pobocza drogi. Natomiast ich pies, który był
luzem i w dodatku zrobiło już się dość szaro, prawie było już ciemno.
Autobus jechał z załączonymi światłami. I kiedy ich już mijał, nagle pies zgłupiał
i zamiast trzymać się pobocza, jak jego ponowie, wbiegł wprost pod autobus
i zginął na miejscu śmiercią tragiczną. Przyczyna śmierci psa po pierwsze:
Rysio wraz z siostrą popełnili błąd nie trzymając psa na smyczy, po drugie z obu
stron drogi po odśnieżaniu zalegała wysoka warstwa śniegu przez którą pies
w panice warkotu i świateł autobusu nie miał możliwości przed autobusem uciec
na pobocze. W dodatku pies był młody niespełna roczny, stąd nie był oswojony
w takich sytuacjach. W dodatku warkot silnika autobusu spotęgował panikę psa
i najzwyczajniej pies stracił orientację znajdując się jakby w labiryncie pułapki.
A Rysio z siostrą nie przypuszczając, że ich azorek zgłupieje tak, nie zdążyli
przywołać psa do siebie i przytrzymać przy sobie na czas przejazdu autobusu.
Autobus kropnął psa, jak kulę śnieżną na swojej drodze przeszkodzie aż pies
zaskowytał i jakby nic pojechał dalej. Rysiowi i siostrze został zabity pies i duże
ubolewanie i płacz. W tym położeniu i sytuacji pozostali przy psie, nie dochodząc
już do przystanku autobusowego, gdzie miała wysiąść ich mama.
W miejscu zabitego psa z płaczem poczekali na mamę, przynieśli psa do domu
jeszcze ciepłego. W domu, gdy Rysio z siostrą wypłakali się po zabitym psie.
Ja też przy tym byłem. Po tym trzeba było psa pogrzebać, a ziemia twarda jak
cholera, bo to przecież mroźny grudzień. Wieczór był już dość późny, pies wystygł
i skamieniał na kość. Ale do pogrzebania psa przystąpiliśmy nazajutrz, kiedy
wróciliśmy ze szkoły, a Rysia ojciec z roboty z Gieniusz.
Ziemia była zmrożona na kamień, aby wykopać dół, musieliśmy rozpalić ognisko
na śniegu, a po rozgrzaniu warstwy zmarzniętej ziemi, zaczęliśmy kopać grób
azorkowi - i w nim go pogrzebać. Wyszło tak, że Rysio z siostrą także długo nie
nacieszyli się psem. A drugiego psa, pokąd mieszkali we wsi już nigdy nie mieli.



                          PIES  "ŻUCZEK" 


Hoduję już króliki, nawet gołębie, ale jeszcze nigdy nie miałem psa.
Jak pamiętam, mama nigdy nie lubiła psów, a wręcz nawet ich nie znosiła.
Stąd, jeśli kiedy nam przyszło do głowy, żeby mieć na własność psa, mama
zawsze nam powtarzała, że nie chce widzieć w obejściu domowym żadnych psów.
A zatem, chociaż mieszkamy na wsi, jak pamiętam nigdy nie był u nas psa.   

Jedynie jest czarny kot od kiedy my jako dzieci przychodziliśmy na świat.
Gdy rośliśmy i chcieliśmy bawić się z kotem, biorąc na ręce, zawsze tymi
swoimi wrednymi pazurami odrapał nas i uciekał. Po czymś takim każdy
z nas rodzeństwa musiał kota i tak wypuścić z rąk. I na tyle z tym naszym
kotem było zabawy. A kiedy ojciec, matka lub stryj chcą wygonić kota,
taki cwany jest, że zawczasu, kiedy już przychodzi noc, chowa się gdzieś
w rogu domu za łóżkiem lub kufer, aby tylko oszukać rodziców i przesiedzieć
całą noc w ciepłym domu, zwłaszcza zimą. Cwany ten nasz kot.
I jeszcze od czasu do czasu w zapłatę, gdzieś w dogodnym kącie narobi,
stwarzając problem mamie do sprzątania. O, na takie coś to matka nigdy
nie ma zamiaru zgadzać się. Stara się zawczasu wyganiać kota na dwór,
albo przypomina ojcu, żeby nie zapomniał o kocie.

A przecież mając własne podwórze, zwierzynę gospodarczą w oborze i nas
pięcioro dzieci w chłopskim domu, to pies racjonalnie jak najbardziej jest
potrzebny i na co dzień użyteczny. Skoro do tej pory w naszym gospodarstwie
obejściu nie było psa i my jako dzieci wychowywaliśmy się bez psa, choć
żyjmy jak najbardziej na prawdziwej wsi w wiejskim otoczeniu, a jednak
do tej pory nie doznaliśmy tej radości i uciechy, jako dzieci, co to oznacza pies.
Poza wyjątkiem tym, jedynie do dziś miałem styczność z psem stolarza,
u którego pasę krowy, jako na odrobek za budowę naszej stodoły.
Ale ten pies stolarza, który zwie się "misio", jest bardzo stary, może nawet
starszy i ode mnie. I mało tego, że kiedy pasąc krowy stolarza, jak już
wcześniej opisywałem w: CHŁOPIEC I PIES, zdarzało się, że miałem z nim
do czynienia, to mało tego, że był bardzo stary, brzydki, rudy pies, to jeszcze
w dodatku nie słuchał mnie. A kiedy próbowałem nad nim zapanować,
postawić na swojej wyższej inteligencji jaką posiada człowiek nad psem,
pamiętacie, co mi ten ryży kudłaty psisko zrobił. Po prostu najzwyklej
skoczył na mnie i ugryzł w lewe ramię, dając mi do zrozumienia kto tutaj
rządzi. Przyczyna leżała najzupełniej w tym, że wszyscy z rodziny właściciela
tego psa są dorośli, zapewne stąd nikt z nim nie bawił się, tak jak to w
innych miejscach robią dzieci. Tak jak i podobnie było u mnie w domu z
naszym kotem. A kiedy psu przydarzało się, że ja chciałem z nim bawić się,
wcale nie tolerował tego, stawiając mi swój opór i pokazując kto tutaj
będzie górą. Zatem w takim położeniu na nic zdała się moja ludzka wyższa
inteligencja, gdy pies miał swoje zwyczaje i maniery, i za nic nie miał
zamiaru, aby swoje nawyki zmienić, ulegając ludzkiej istocie, która w istocie
nie zna i wcale nie rozumie świata psa. Z tych względów od tej pory więcej
doznałem przykrości od tego psa, niżby jako chłopiec i to wiejski chłopiec
mógłbym, jako z najlepszym kolegą być z tym psem w przyjaźni, i podczas
koleżeństwa ze sobą wzajemnie współpracować. Nic takiego nigdy nie nastąpiło.
Zatem z czasem zamiast do tego psa się zbliżać, oddalałem się.
Do tej pory jako chłopiec mało, że nie doznałem we własnym chłopskim
gospodarstwie przyjaźni z psem. To na niedobre tego faktu, pies obcy z
którym chciałem się zaprzyjaźnić, odrzucał mnie. W takim położeniu - z dnia
na dzień emocjonalnie oddalałem się od tego psa. I z czasem przestawałem
o nim myśleć, aż z czasem prawie w ogóle zapomniałem o nim.
A że we wczesnym dzieciństwie nie doznałem tej radości obcowania z psem,
to i ten pies stolarza "misio", z tego powodu, że odrzucał moją przyjaźń,
zbytnio nie byłem zawiedziony. W chwilach nie pasąc krów stolarza, czas
wolny poświęcam swoim królikom i gołębiom, których coraz to więcej namnaża
się w klatkach króliczych i gołębnikach. Pewnego razu, Rysio, który od
dzieciństwa jest moim najlepszym kolegą i przyjacielem z którym większość
czasu przebywam, umówił się z Romkiem ze wsi do której chodzimy do szkoły.
Jest to ten sam Romek, który wygrał szkolny bieg na 1000 metrów zorganizowany
na Dzień Sportowca. Przed podróżą do Romka, Rysio, żeby nie było mu smutno,
zaproponował mi, abym wybrał się z nim. W takim przypadku nie trzeba było
mnie zbytnio długo namawiać. Zgodziłem się od razu nawet to mi sprawiało
dużą frajdę, że gdzieś pójdziemy. A że to jest niedziela, jak wszystkie dzieci
na wsi mamy duży luz. Nie mamy nic do roboty, nawet nie musimy paść krów.
Wszystko za nas, co robiliśmy w tygodniu, dzisiaj robią starsi.
Nawet gdzieś oddalając się od domu o tym nie informujemy rodziców,
przynajmniej u mnie tak jest. U Rysia trochę może inaczej, bo jego ojciec
często aż nadto trzyma rygor dyscypliny. Natomiast ja w takie dni jak niedziela,
czy święta, to mogłem nie pojawiać się w domu z pół dnia.
A gdy już się pojawię, to tylko na tyle, by ukroić kawał kawał "kaszy"
czyli babki ze skwarkami wprost z ciepłego pieca i iść na dwór, i dyndać
beztrosko po wsi. Gdy jestem chłopcem, pasuje mi to jak nic.

Droga z naszej wsi do Romka wynosi mniej więcej odległości ze 3 kilometry
przez pola, łąki, rzekę znowu łąki, pola, przez podwórko gospodarza, znowu
przez pola i wreszcie wieś Starowlany w której mieszka nasz kolego Romek.
Chodząc ta samą drogą do szkoły, nazywamy ją: "na skróty", bo jest dużo
bliżej, niż iść gościńcem. I co najważniejsze prócz piękna natury przyrody,
która idąc nas otacza jest lepiej iść ścieżką, bo żwir pod stropami nie
chrząszczy, kurzu nie ma, a najmilej jest iść ścieżką przez zboża.
Idąc pośród zbóż zielonych, czy już złotych bez znaczenia można po drodze
po kurzyć i nikt tego nie może zobaczyć, jak na otwartej przestrzeni gościńca.
Po zajściu pod domu Romka, czekał już naszego przyjścia.
Mieszka tylko z babcią w bardzo dużym domu jak na dwie osoby, bo dom
posiada jak każdy na wsi: sieni, kuchnię i dwa pokoje mniejszy i większy.
Romek zaprosił nas do dużego pokój, pachnie kapą podlaską i poduszkami
z pierzem, czym jest łóżko zaścielone. Intensywnie czuć zapach kwiatów
doniczkowych. Babcia sama Romka wychowywała. Mama mieszka gdzieś
na "Prusach Wschodnich" czyli w  województwie olsztyńskim.
Romek często mówił, że jak ukończy szkołę, to zabierze do siebie do miasta.
Ale na dzisiaj jest tutaj w Starowlanach i tutaj nic nie ma wspólnego z miastem,
a tylko prawdziwa przyroda natura, nic poza tym. Romka babcia jest nam
bardzo znana, bo jest woźną w szkole. Babcia Romka miło i wesoło do nas się
odnosi, a wręcz bardzo jest ucieszona, że do jej wnuka przyszli koledzy.
Romek jeszcze nie jadł śniadania, babcia podała Romkowi talerz zupy.
Romek szybko po siorbał i wychodzimy z domu w wolny beztroski i bezpański
świat, który wiedzie nas ścieżką polną, drogą polną i przez las aż dojdziemy
do Romka wujenki, która posiada gospodarstwo w środku całkowitego lasu.
Wygląda to tak, że choć prócz domu stoi stodoła i obora, ale patrząc ze środka
podwórza tego gospodarstwa, przypominają mi się postaci z bajki o:
"Koguciku, wilku i kosie" - bo skoro tam się działo w środku lasu.
I tutaj jest środek lasu. I choć południe pogodnego dnia, to w świetle słonecznym
dla wzroku podwórek jest o wiele wiele mniejszy, niż u mnie, bo w otulinie leśnej,
co od dziecka mając zamiłowanie do natury przyrody bardzo podoba się.
Obok domu stodoła, obora, piwnica wyglądająca jak kopiec, jeszcze jakaś
przybudówka przy stodole w kształcie szopy, kierat, a wkoło to otacza ogromny
straszno ciemny las. Stąd takie skojarzenie z wcześniejszego dzieciństwa o:
"Koguciku, wilku i kosie". Jeszcze na środku podwórza studnia, obok gospodarczych
budynków prymitywny sprzęt rolniczy w postaci: pługa konnego, bron jednych
i drugich, furmanka stojąca przy stodole, sanie czekające na zimę stojąc oparte
pod ścianą stodoły. Pies uwiązany na łańcuchu przy budzie szarpie się zahaczając
łańcuchem o budę, cała rusza się. Patrząc odniosłem wrażenie, że w każdej chwili
może rozpaść się na części. Drugi pies biega luzem po podwórku, zachowuje się
tak jakby znał nas od dawna, nie szczekania, choć i nie łasi się do nas, to i nie
możemy go pogłaskać, na odległość ręki do nas się zbliża, po prostu zachowuje
dystans, bo jesteśmy mu obcy. Z drugiej strony nie wiedząc jak pies może do
nas się zachować, staramy się nie pokazywać naszego nim zainteresowania.
Kiedy przyszedł czas wracać z powrotem, wujek Romka zapytał nas:
- Chłopcy, moża katory z was chocza sabaku?
[ - Chłopcy, może któryś z was chce psa?

Rysio odpowiedział:
- Ja ni chaczu.
[ - Ja nie chcę. 

W tym czasie ja osowiałem nie wiedząc jak postąpić, co powiedzieć, czy chcę
psa, czy nie. Po czym właściciel tak jakby już wiedział, że da mi tego psa.
Poszedł do domu, za chwilę przyniósł sznurek, przywiązał do szyi psa i
powiedział do mnie: "
- Biary chłowiac sabaku! Budziasz mieł z kim paświć karowy.
[ - Bierz chłopcze psa! Będziesz miał z kim paść krowy.

I podaje mi sznurek do którego jest przywiązany pies. W ogóle nie planując,
nie potrafię odmówić i po prostu biorę od gospodarza sznurek w dłoń i już
czuję się właścicielem tego psa. Pies robi wrażenie jakby już mnie polubił,
albo jeszcze lepiej, jakby już znał mnie bardzo długi czas.
Prowadząc psa, jestem zarazem zaskoczony i zadowolony, że będę wreszcie
mieć psa. A co najważniejsze, że będzie to mój pierwszy pies, już nie wspominając
niemiłych zdarzeń z psem stolarza, kiedy pasem jego krowy swego czasu.
Teraz będę swoje paść krowy i mieć na własność posiadać swego prawdziwego psa.
Pies jest czarny jak smoła, zatem nazwałem go "żuczek". Wzrostu jest średniego
psa i choć nie jest z rasy myśliwskich psów, a wyglądał na psa, który jest sylwetką
ukształtowany, jakby należący do psów, które potrafią ścigać zające.
O, to dla mnie jest ważne. Gdy po dalekiej drodze psa przyprowadziłem na
własne podwórko, i zobaczyła go mama, za bardzo jej to się nie spodobało.
Coś tam pomrukuje pod nosem, z dalsza za bardzo nie słyszę.
Po prostu zobaczywszy tego psa, straciła humor i stała się jakaś nerwowa!
Ale najważniejsze, że nie każe mi psa z powrotem odprowadzać, skąd go
przywlokłem. To już dla mnie jest coś, duży plus. Zatem skombinowałem jakiś
tam pasek na szyję psu, następnie kawałek od krów łańcucha i uwiązałem psa
przy stodole, gdzie są klatki królicze. Ale, żeby Was uspokoić, króliki w klatkach
mają się dobrze, jak nowo narodzone niemowlaki przy piersiach u boku swoich mam.
Klatki królicze są tak masywne, że żadnej nie ma mowy, aby pies kiedykolwiek
mógł w jakiś tam sposób tylko sobie znany dostać się do królików i je pozagryzać,
przynajmniej niektóre. Teraz psa nakarmię i dałem mu wody.
Dzień już dobiegł do końca, słońce zaszło, ściemniało na dobre.
W nocy spać nie mogę - rozmyślam nad swoim psem, jak będę z nim pasł krowy,
chodził na polowanie zajęcy... Kiedy rano wstałem, od razu przystępuję do
budowy budy psu: z obejścia gospodarczego diorę deski, które stoją pod stodołą
lub pod płotem, są prawie bezużyteczne, ale mnie na dzisiaj stały się bardzo
potrzebne. Kolego Rysio przez jeden dom, słysząc moją robotę, przyszedł
zobaczyć i przy okazji jednocześnie pomóc mi. Klawo jest jak cholera...
Po ukończeniu budy, słomianą ściółką ułożyłem jej dno tak, aby mój pies miał
wygodnie, jak człowiek w domu. Ale przecież pies w budzie i to uwiązany na
łańcuchu, to jest dobre, kiedy chłopiec ma psa już spory czas i już stracił
nim zainteresowanie lub już obecność jego jest chłopcu obojętna.
Ale u mnie, kiedy psa mam zaledwie dobę, mimo świadomości pewnego ryzyka,
że kiedy uwolnię go z łańcucha, prawdopodobnie ucieknie do poprzedniego
właściciela? Mając tę świadomość, że tak może być, to mnie nie powstrzymało.
Chęć być z psem w terenie jest silniejsza niż ryzyko, że pies mi zwieje
i stracę go na ten czas, zanim pójdę ponownie po niego, gdy mama mi na to
zezwoli, bo w jej oczach byłoby to najlepszym rozwiązaniem.

W podobnej sytuacji doświadczenie miałem już z gołębiami, które kupiłem
i bez względu czy były młode, czy stare, z niecierpliwości oswajania w
gołębniku już po trzech dniach otwierałem klapę gołębnika i wypuszczałem
gołębie na wolność. Nie po to w sumie, żeby dać im już swobodę, a zwłaszcza
i tylko po to, aby już je mieć i widzieć na dachu i w powietrzu.
I o dziwo ku mojemu szczęściu, gołębie już pozostawały w gołębniku, akceptując
nowe miejsce, zapominając o poprzednim.

Mając na myśli doświadczenie i praktykę z gołębiami, zaryzykowałem podobnie
tak i z psem. Fic rydz, spuściłem psa z łańcucha i wabiąc go "żuczek"
z myślą, żeby jako nieoswojony po uwolnieniu nie uciekał mi, gdzie jego
natura by poniosła. W moich myślach przyczyna jest tylko jedna, że uwolniony
pies popędzi tam, gdzie pieprz rośnie i stracę go na zawsze?!
Ale o moje pozytywne zdziwienie tak się w ogóle nie stało.
Pies trzyma się przy mnie w odległości jednego metra i z jego zachowania widać,
że nie ma zamiaru zwiać ode mnie. W tym czasie nastąpiła u mnie przeogromna
radość, podwójna niż podczas przyprowadzenia psa. Kiedy widzę, że pies słucha
moich poleceń, w mojej głowie myśl jest tylko jedna; iść z psem na "ślewczyznę"
na polowanie zajęcy. Po około stu metrowej odległości od stodoły, miedzą
doszliśmy do ogrodu warzywnego, a że są wakacje lato, to i w ogrodzie rosną
ogórki, marchew, rzodkiewka, sałata. Zatrzymałem się na chwilę, bez przerwy
wabiąc psa: "żuczek", stój tu! Bądź tu! Nie odchodź nigdzie stąd!
Ze strachu, żeby pies mi nie uciekł. W tym samym czasie szukając pod liśćmi ogórków,
kilka napakowałem do kieszeni krótkich spodenek, marchwi też się nie oparłem,
wyrywając chociaż dwie, sałacie już dałem spokój w tym dniu, ale jeszcze rzodkiewce
się nie oparłem wyrywając kilka, które warzywo ma trochę na sobie ziemi, wycieram
o trawę, która w postaci łąki rośnie obok ogrodu. Pies cały czas, choć się niecierpliwi,
jest przy mnie. A mnie szkoda jest tylko tego, że psy nie jedzą warzyw, zwłaszcza
tych prosto z ogrodu, w innym przypadku podzieliłbym się z psem, jak dzieliliśmy
się z kolegą Rysiem czarnym chlebem. Od warzywnego ogrodu dosłownie o rzut
kamieniem, rosną olchowe krzaki, między ogrodem, a olszynami rośnie naturalna
łąka - pachnie trawą w której sporo kopców kretowisk.

Idę łąką, dzisiaj, a nie ścieżką między łąką, jak chodziłem zawsze, łąką,
która oddziela łąkę sąsiada i naszą, napotykając kopce krecie, pies przy nich
zatrzymuje się, wącha, szczeka, wręcz łapami drapie, nie trudno jest zgadnąć,
że wywąchał kreta. Ale czy pies je krety, to nie wiem i nigdy nie słyszałem.
Raczej nie. No chyba, że jest bardzo głodny? Widząc tę scenę psa.

- "Żuczek", przestań, daj temu spokój!
- Zaraz, jak wejdziemy w krzaki, z pewnością natrafimy na coś, co lubisz tak
bardzo jeść, jak ludzie wieprzowinę.

A to jest nic innego, jak zające. I co nas nagle wyjątkowo dobrego spotkało.
Będąc już w krzakach, zaledwie zdążyłem obejść kilka krzaków, pies obiegł
więcej, gdy wcześniej luzem puściłem. Obudził się w nim wrodzony instynkt
myśliwego, biega między olchowymi krzakami i nagle słyszę szczekające
ujadanie mego "żuczka"! Zauważyłem, że ściga zająca!
Ścigając go, okrążył zaledwie kilka olchowych krzaków i już ma w pysku,
szarpie nim, jak w zabawie jakimś przedmiotem. Zając przed tragiczną śmiercią
ze strachu i z bólu przeraźliwe wydaje głosy, jak jakieś ludzkie dziecko.
W tym czasie widząc to, czego nigdy nie chciałbym zobaczyć, zrobił mi się
wielki żal tego biednego i niestety bezbronnego zajączka, że kona w jękach
i bólach żywcem ginąc w kłach psa. Podbiegłem do psa, chcę odebrać zajączka
póki jeszcze żyje.

- Puść, nie rusz, zostaw!

Pies wcale na moje polecenie nie reagował. Widząc, że żywcem zajączek ginie
na moich oczach, a co gorsze, że to spotyka mnie pierwszy raz.
Zbliżyłem się do psa, chcąc mu wyrwać zajączka z przeraźliwie morderczych
kłów, szarpaniem, próbując, aby wypuścił zajączka z śmiertelnego potrzasku.
Pies tymczasem jak warknął na mnie, wypuszczając z pyska na chwilę zajączka
w scenerii przeraźliwych białych kłów w czarnym pysku.
Bardzo się przeraziłem, żeby czasami mnie nie ugryzł, podobnie jak wtedy,
kiedy skoczył na mnie pies stolarza. Przez tę krótką chwilę w której zajączek
nie jest w pysku psa, leży bez ruchu jak martwy. Kiedy to już zrozumiałem,
że mój wysiłek na nic się zdał, aby psu odebrać zajączka i zwrócić mu wolność,
co więcej i życie. Czuję się tak, jakbym był wspólnikiem psa, w śmierci zajączka
i nic na to nie mogę poradzić. I tak w istocie jest. Co gorsze, pies, choć nie jest
głodny, bo wcześniej nakarmiłem, zaczyna już martwego zajączka zżerać na moich
oczach, tak jakby był kilka dni na głodzie. Teraz pomyślałem - co może uczynić
dziki instynkt zwierzęcia. Na moich oczach bezradnie przyglądając się, połowę
zajączka pies już zeżarł, resztę zaczął zagrzebywać w ziemi.
Przykry widok jest. Próbuję mu to utrudnić. Warczy na mnie z wytrzeszczonymi kłami!
Usiłując dalej mu odebrać to, co jeszcze pozostało. Udało mi się uporać z resztą
zajączka, którego pies nie zdołał jeszcze zjeść. Pies jakby teraz już zapomniał,
co jadł i stracił zainteresowanie bronić swojej zdobyczy. Może dlatego, że pożywił
się ile mógł. Biorę, co mi zostało i wracam z krzaków do stodoły. Pies cały czas jest
przy mnie, podskokami usiłuje łapać pyskiem i odebrać mi resztę zajączka, tak jakby
już na nowo stał się głodnym. Obserwował mnie, a ja obserwowałem psa i kiedy
znowu próbuje zębami łapać, co mi zostało w ręku w tym czasie podnoszę rękę do
góry na wysokość głowy i tak wracam z psem w obejście gospodarcze własnego
podwórka, po czym wchodzę do stodoły na betonowe klepisko, próbuję tę pozostałą
część zajączka ukryć przed psem już na drugi raz mu, kiedy i tak już zajączek jest
nadjedzony. A pies, ani na sekundę z oka nie opuszcza mnie.   
I kiedy staram się ukryć przed psem rozszarpanego już zajączka, pies tym czasem
warcząc na mnie, próbuje gryźć, gdzie popadnie, a nawet skoczył na mnie!   
Bo Boże! W tym położeniu widząc, że pies stwarza mi zagrożenie, odpuszczam mu
i tę resztę martwego zajączka kładę na klepisku, myśląc w duchu i mówiąc.   

- Masz, jedz... I tak już po nim.   

Pies bez czekania korzysta. Nie móc na to dalej patrzeć, wychodzę ze stodoły,
zamykam drzwi. Pies jest u mnie zaledwie krótki czas, a ma już taką kolosalną
ucztę. Po krótkim czasie wracam do domu, może trwało nie dłużej jak godzinę,
aby zobaczyć ile zostało psu z zajączka. I co się okazało, zostały tylko niektóre
kości z całego zajączka, których i tych pies jeszcze nie zdążył skonsumować.
Leży na klepisku oblizując się. Podchodzę do psa na odległość metra, pies wstał,
wyciągnął się rozciągając kości, szczękami porusza, językiem oblizuje się i wielce
nasycony, jak nigdy może w swoim życiu, leniwie opuszcza klepisko stodoły.
Kopnąć psa w dupę, że zamordował młodego tego rocznego zajączka i go zjadł?
Czy się cieszyć, że jest taki wielce myśliwy? Przecież po to z psem w krzaki poszedłem,
że w razie napotkamy na zająca, to "żuczek" do upadłego będzie bez wahania ścigał.
Taki jest jego dziki zachowawczy instynkt, że w razie nadarzy się okazja to nie odpuści.
Ot i cała filozofia natury psa, a moja opisania... Po takim posiłku, nie ma już ochoty,
ani na bieganie, ani na dalsze polowanie, tylko idzie niemrawo do swojej nowej
budy i w dodatku będąc na nowym terenie podwórka. Robi wrażenie, jakby był tutaj
już długi czas. Ja idę za psem, żeby go uwiązać, bo jak po takim obfitym posiłku prześpi
się i ponownie wygłodnieje, to kto wie, czy sam nie śmignie w krzaki, żeby coś upolować
na kolację?

Wakacje w praktyce są dalej... Codziennie pasę krowy już nie stolarza, tylko swoje.   
Przypada paść krowy w porze porannej i popołudniowej.
Do tej pory, kiedy nie posiadałem psa, pasąc krowy na tzw. "zadworju"*, innym razem   
w "Malickim kącie", a najczęściej na "ślewczyźnie", na której lubię przebywać najbardziej.
Po pierwsze z takiej przyczyny, że obszar łąki jest największy i w połowie większej
odkryty, a w mniejsze olchami zakrzaczony. "Ślewczyzna" też najlepiej mi pasuje,
skoro na obszarze niezakrzaczonym rośnie bardzo duża stara olcha, na którą często,
pasąc krowy wchodzę i śpiewam różne piosenki, które znam, drąc się na całe gardło
tak, aby cała wieś usłyszała. Innym razem obojętnie gdzie pasłem krowy z tych trzech
wymienionych miejsc, z nudów zwłaszcza, kiedy krowy dobrze się pasły, biegałem
trenując lub robiąc skocznię wzwyż - wbijając w ziemię olchowe dwa kije, na ich
wysokości wygodnej dla siebie, przywiązywałem sznurek i tak trenowałem skoki wzwyż.
Ale teraz, kiedy mam psa, szlifowanie lekkoatletycznych dyscyplin odstawiałem na bok
w zapomnienie. Zaczynam zajmować się moim psem "żuczkiem".
Zaczynam sobie wyobrażać, że już nie będę musiał biegać za krowami, które zejdą
z obszaru własnego pastwiska. W razie to będzie mieć miejsce, a wcześniej, czy później
i tak to nastąpi, poszczuję krowę, czy naraz krowy moim psem "żuczkiem", a on na moje
polecenie, szybko zawróci krowy, wyznaczając im miejsce dokąd mają obszar pastwiska.
Długo na to nie trzeba było czekać, żeby sprawdzić w boju swego psa, jak będzie się
spisywał na moje polecenia? Bo przecież krowa to nie człowiek, rozumu nie ma, w szkodę
idzie za lepszą trawą i nie zdaje z tego sprawy, co robi. A zatem teraz na to mam nie
swoje nogi, by biec za krowami i przywracać na miejsce, a psa, aby w razie wyjścia krów
w szkodę, będąc pewnym, że jak powiem do psa, bierz krowy, to mój "żuczek" przywróci
krowę, czy krowy na swoje miejsce pastwiska. No i nadszedł taki czas, długo nie trzeba
było mi czekać, krowa zboczyła z miejsca w którym miała trawą się posilać po prostu
najzwyczajniej, jak to robi krowa, weszła w cudzą szkodę. Po tym krzyknąłem do psa:

- "Żuczek" bierz krowę!

Pies szybko zareagowawszy, podbiegł do krowy, poszczekał na nią i wrócił do mnie
bez żadnego rezultatu. Poczułem się zawiedziony. Ale pomyślałem, że może poprzedni
właściciel psa jeszcze nie nauczył przyganiać krów na miejsce.
Stąd próbuję ponownie... A pies zamiast biec w kierunku krowy, pobiegł w odwrotną
stronę. Pomyślałem sobie, co to za pies, kiedy wydaję mu polecenie, bierz krowę,
a on biegnie w odwrotną stronę. Teraz już z góry wiem, że to nie będzie tak lekko
i słodko, a jest gorzej, niż by się mi przyśniło w najgorszych snach.
Pasę krowy dnia następnego, drugiego, trzeciego ze swoim psem "żuczkiem",
wydaję psu polecenia zawsze takie same, jak za pierwszym razem...
A pies praktycznie nie reaguje. A jeśli zareaguje, to tak jak poprzednio, biegnie
w odwrotną stronę. Nie cieszy mnie to i w głowie myśli mi się kłębią, że taki
pies nie sprawi mi dużej radości. Bić psa za to też mi nie przyszło do głowy,
po drugie i po co, kiedy chłopcy w moim wieku nigdy, czy prawie nigdy nie biją
swoich psów za byle co. Najwyżej zdarza się to u dorosłych.
Dochodząc do wniosku i zrozumienia, że pies może mi służyć, czy chociażby pomagać
w pasieniu krów, spełza na niczym,a raczej na kłopocie, który pies sprawia mi swoim
biernym na krowy zachowaniem. Ale z tego powodu nie pozbędę się psa, pomyślałem
sobie, że mogę organizować inne zabawy z psem. A bieganie za krowami, żeby
przyganiać je na swoje pastwisko, nie jest mi żadnym trudem, a w jakimś sensie
nawet treningiem, co przecież już z natury to lubię. Przywiązałem pasek do szyi psa
z takim luzem, żeby nie uciskał, ale i z takim, by nie zszedł z szyi, sznurek do paska
i tak chodzę z nim po pastwisku, a nawet czasami biegam. W ten sposób pies jest
przy mnie i razem przeganiamy krowy na swoje pastwisko, kiedy zajdzie takowa
potrzeba. Taka rzeczywistość staje mi się lepsza, niż w ogóle nie mieć psa.

Inaczej jest, kiedy z psem chodzę na polowanie zajęcy...
O, do tego mój "żuczek" jest stworzony, urodzony jako myśliwy, żeby ścigać zające.
Idę z psem nie w krzaki, a na wolne od krzaków przestrzenie łąk, z tego powodu,
że na wolniej przestrzeni można dostrzec zająca już z dalszej odległości.
Z tym nie ma wielkiego problemu, skoro zajęcy jest dużo. Natomiast chodzić z psem
w krzakach za polowaniem zajęcy, nie ma racjonalnego sensu, bo i gdyby napotkałoby
się na zająca, czy to kicającego między krzakiem, czy to nawet i na śpiącego pod
krzakiem, to zając zwłaszcza dorosły, szybko dałby susła. A pies choćby podjąłby
za zającem pościg, to zając w krótkim czasie robiąc slalomy między krzakami,
szybko zgubiłby psa. Lepiej jest już na wolnej otwartej od wszystkiego przestrzeni,
na której świszcze tylko samotny wiatr. Niemniej co prawda, jeśli nie napotka się na
śpiącego zająca, który znalazłby się w bliskiej odległości, co sprawiałoby większą
możliwość psu doścignąć go i w rezultacie dopaść i upolować, odwrotnie, kiedy z
dalszej odległości spotka się zająca, jest psu coraz mniej szans, by go doścignął
i upolował. Ale niemniej i przestrzeń otwarta nie pozbawia całkowitego powodzenia
upolowania zająca, a nawet daje spore możliwości, że gdy zająca w trawie dostrzegę,
a zazwyczaj rozglądając się na wszystkie strony, mam większą przewagę od psa.
Po czym psu wskazuję kierunek, gdzie zając znajduje się, spuszczam psa z paska,
a po tym cała reszta należy do psa. A pies jak to pies, wrodzony myśliwy nie myśli
rozumem, jak człowiek, a zwierzęcym instynktem myśliwego i zarazem zabójcy ściga
do skutku aż doścignie i upoluje lub zając ujdzie z potrzasku i pies wróci bez niczego.
Ujrzawszy szaraka, po wskazaniu przeze mnie, pies uszy opuści, to znowu uniesie
i powoli podchodzi w kierunku zająca - raz to zniżając sylwetkę, raz to podnosząc,
podobnie coś w rodzaju, jak lew to robi podczas polowania na afrykańskiej sawannie
w gąszczu złotych traw lub jak robi to zwykły domowy kot.
I tak podchodzi coraz to bliżej w kierunku zająca w nierównym rytmie; bo raz na krótką
odległość podbiegnie po czym, żeby znowu sylwetką obniżyć swoją postać ku ziemi.
A zając, gdzie w tym czasie znajdujący zdawałoby się, że w bezpiecznej odległości kica
sobie jakby nic i tylko on wie, czy widzi w tym czasie psa i czy zdaje sobie z tego sprawę,
że pies takim sposobem - i takimi podchodami śmiertelnie dla zająca się zbliża.
Aż wreszcie, kiedy pies zdecyduje, że jest już w odpowiednim momencie i miejscu,
aby ruszyć w pościg za zającem. I kiedy to już zrobił sylwetką stworzoną dla myśliwego
psa, biegnie w kierunku zająca z taką siłą i determinacją, jaką natura psu dała,
aby pościg za zającem się powiódł, a zając po krótkim pościgu znalazł się rozszarpywany
w pysku psa. Podczas pościgu za zającem, kiedy jeszcze odległość jest zbyt duża,
pies ściga zająca w absolutnej ciszy. Sam nie wiem czemu.
A kiedy już się zbliża na coraz to krótszą odległość do zająca, nagle zaczyna ujadliwie   
szczekać tak jakby w ten sposób chciał zająca poinformować, aby szybciej uchodził przed
śmiercią. Ale to raczej w ogóle odwrotnie, szczekaniem ujadając tuż przed zającem
ścigając go, chce w ten sposób psychicznie go zastraszyć, aby spalał się w sile ambicji
uchodzenia przed śmiercią, jaka czyha za nim. I teraz tylko tak jak pies jest stworzony
do zabijania jako polujący myśliwy, aby przeżyć. Tak i zając jest do tego stworzonym,
mając wrodzoną sylwetkę i zdolność, aby uciec przed śmiercią psu i ponownie gdzieś dalej
już po wygaśnięciu strachu i stresu paść się na rozległej przestrzeni łąk.
Kiedy pies już znalazł się dosłownie na wyciągnięcie łap, aby zająca uderzając wybić mu
rytm biegu, zając zaczyna swoimi wrodzonymi do przetrwania sposobami zmieniać kierunku
biegu ucieczki raz to w jedną stronę, raz to w drugą stronę, a nawet łukiem wracając
w powrotną stronę. W takim zbiegu okoliczności pies zaczyna być na przegranej sytuacji,
a zając to coraz w lepszym położeniu, żeby manewr się powiódł, co jest ceną życia.
Natomiast pies w takim nietypowym mu położeniu z sekundy na sekundę traci szansę na
udany połów, z czego zaraz będzie musiał niedoszłym smakiem się oblizać.
Ale pościg trwa dalej - zając ucieka robiąc sztuczki mu znane, a przeze mnie opisane.
Pies ściga zająca swoim znanym i wyuczonym sposobem. A ja jestem tego nie myśliwym
i nie zającem, a tylko chłopięcym świadkiem, który chce z samej rzeczy po co tutaj z psem
przyszedł, aby pościg psa się powiódł. Z drugiej strony rozumiejąc jaką rolę spełnia pies
i za czym ściga, chcę żeby pies nie doścignął zająca, aby na swoich chłopięcych oczach
nie oglądać brutalnej śmierci, jaką zwierzę żywiące się mięsem może zadać zwierzęciu
żywiącemu roślinnością. Śmierć dla chłopca każda jest straszna, bez względu czy to ginie
ptak w drugiego szponach ptaka, czy to zając a kłach psa, co jeszcze tak niedawno byłem
świadkiem podczas pierwszej wyprawy z psem "żuczkiem" w olszynowe krzaki mojej
chłopięcej "ślewczyzny". Dzisiaj tak naprawdę nie chcę po raz drugi oglądać śmierci zająca, 
choć to tylko ma być śmierć zwierzęca. Śmierć to śmierć, jednakowo boli, tylko zwierzę
tego nie potrafi powiedzieć. Ale kiedy mu ludzie jesteśmy istotami rozumnymi i chociaż
panujemy nad zwierzętami, potrafimy w oczach tych zwierząt dostrzec to, co zwierzę
nie może nam powiedzieć. Będąc już chłopcem kilkunastoletnim, widziałem dziesiątki
razy śmierć zwierząt; zabijanie świń, cielaków, owiec, które najbardziej mnie widokiem
przerażały. Na przykład świnia kwiczy na całą wieś, kiedy ją się zabija nożem w serce,
cielakowi, kiedy podrzyna się gardło beczy, a owca bez wydawania żadnego głosu tylko
jej oczy wszystko wskazują, co to oznacza śmierć i przede wszystkim jak śmierć czuje.
Straszne to. Teraz tak w mgnieniu powiek sobie myślę, że jeśli pościg psa za zającem
nie powiedzie się, to może dla moich oczu i psychiki będzie i nawet lepiej.
I dzięki Bogu i naturze przyrodzie tak się stało - po długim i wyczerpującym pościgu pies
nie zdołał dopaść zająca, zmęczony dał za wygraną i wrócił do mnie, a zając ocalił życie -
i będzie sobie mógł hasać po łąkach i buszować w zielonych zbożach w dalszym okresie życia.
A jeszcze najlepiej tak długo aż przez samą naturę przyjdzie mu kres życia.
No chyba, że będzie mieć pecha i na śpiącego natrafi lis, albo jeszcze gorzej wpadnie
w pułapkę kłusownika, który nastawia wnyki na ścieżkach zajęczych, zimowego wychodzenia
z lasu na łąki i pola za pożywieniem.

Objaśnienie : "zadworju"* - "zadworuie"* - w języku miejscowym, gdzie mieszka autor
i gdzie toczy się wydarzenie, chodzi o obszar poza zabudowaniem czyli wsią. 



                         POWIESZENIE  PSA  "ŻUCZKA"     


Stało się tak, że nie nacieszyłem się jeszcze psem, a już trzeba mi z nim się pożegnać.
Ale cóż mam zrobić, skoro rzeczywistość stała się faktem, który jest tragiczny dla mego psa
"żuczka", który niefortunnie musi już stracić życie. My jako chłopcy w tak drastycznej sytuacji,
co się znaleźliśmy, a raczej przykry przypadek zmusza nas do tego, żeby psu "żuczkowi"
ułatwić cierpienie. Nam chłopcom niesamowicie jest trudne zadanie stanąć na takiej drodze
problemu i zarazem sprawdzenie siebie, czy podołamy rzeczy, która tak bardzo w naszym
młodym wieku psychicznie przerastała nas? Bo przecież nie jesteśmy jakimiś zdemoralizowanymi
wyrostkami z rodzin alkoholowo patologicznych, a z prostych zwykłych wiejskich chłopskich
katolickich rodzin w których wyznaje się Boże reguły i zasady. To też tym trudniej jest nam
wykonać zadanie na jakie się zdecydowaliśmy, a raczej powiem brutalniej porwaliśmy się.
Rozumiejąc to, że w tej sytuacji nie ma innego wyjścia, a słuszne, chociaż nie etyczne to,
co musimy zrobić. Zanim do tego dojdzie, kiedy już jest w sprawie pies "żuczek", że właśnie
ten mój pies był ścigaczem zajęcy, a nie wspólnikiem chłopcu do pilnowania w pasieniu krów.
Pies "żuczek" był tak innym psem od reszty pasów, że tylko interesowały go ściganie zajęcy,
a nie żadne tam przebywanie przy nodze pana i słuchanie go w wykonywaniu wszystkich poleceń.
Ten mój pies "żuczek" żył swoim psim sposobem nawyku wrodzonego stosując tylko jedną
starą zasadę ściganie zajęcy; mając w sobie tylko taką cechę i tylko taką uważał za stosowną
w swoim dzikim pierwotnym od pokoleń psów życia. Ale pewnego dnia ta jego dzika natura
zachłanności na polowanie, pewności siebie, która za każdym razem jak został z łańcucha
uwolniony, pędząc na łąki i w krzaki zgubiła go ostatecznie. Otóż uganiając się za zającami,
trafił mu się taki śmiertelnie przykry dzień, że biegając za swoją wyjątkowo wrodzoną cechą
nawet na psa, natrafił na myśliwego, który z dubeltówką chodził wzdłuż brzegu rzeki,
wypatrując dzikich kaczek! Czy to był myśliwy kierownik melioracji łąk w naszej wsi, który już
zastrzelił psa stolarza? Czy to w ogóle przyjechał z Sokółki całkiem inny myśliwy na polowanie
kaczek, bo i tacy tutaj nad naszą rzekę już zaglądali, nie wiem? Ale wiem jedno i jest pewne,
że kiedy mój pies "żuczek" biegał wśród krzaków olchowych lub polaną łąkową na "ślewczyźnie",
napotkał psa myśliwy, który ot tak z głupoty, z mody po prostu, zauważając luzem biegającego
psa, najzwyczajniej do niego strzelił! Będąc w tym czasie w obejściu własnego wiejskiego
zabudowania, najzwyczajniej usłyszałem odgłos tego wystrzału, który do mnie z echem dobiegł!
Zrozumiałem od razu, że to jest jak najbardziej myśliwy, który chodząc wzdłuż rzeki, poluje na
kaczki lub co gorsze, także i pomyślałem, że w tym czasie myśliwy, a może strzelił do mego psa?!
Długo na potwierdzenie nie musiałem czekać. Otóż wyszedłem za stodołę, a może zobaczę
biegającego mego psa - patrzę na "ślewczyznę" - widzę wracającego kulejącego mego psa 
"żuczak"! Prócz tego zaobserwowałem, jak nigdy, zbliżając się do mnie, zaczął się zachowywać
jak dotychczas nietypowo dla siebie. A mianowicie, zbliżając się coraz to bardziej do mnie,
prócz kulejąc na jedną nogę, zaczął skamlać i łasić się, co do tej pory do niego nie przystało 
i garnie się do budy. Widząc ten nietypowe jak na ogół jego zachowanie, a jeszcze te utykanie
na nogę! Złapałem psa za pasek, który ma na szyi, przyciągnąłem psa bliżej siebie, oglądam,
co mu się stało? Bez problemu zauważyłem tylną łopatkę całą we krwi! Krew aż spływa psu
po zadku. Zrozumiałem na dobre, że ten łotr myśliwy postrzelił mi psa! Jestem zły jak cholera.
Ale cóż, nie pójdę przecież na "ślewczyznę" szukać myśliwego, mając świadomość, że myśliwy
może strzelać do psa luzem biegnącego. To też jeszcze dodatkowo spowoduje mi większy
w głowie strach, że taki dureń może nawet strzelić i do mnie, kto tam go wie?!
A nuż się pomyli i weźmie człowieka za psa?! Po obejrzeniu psa, pozwoliłem mu wejść do budy.
A że w budzie jest świeża ściółka słomy, więc z rannym i zakrwawiony zadkiem, psu takie
warunki sprzyjają na dobre. O jakimś wodą utlenioną odkażeniu rany psu, nawet nie ma mowy,
bo w domu takiego czegoś nigdy nie było. Nawet, kiedy sami jako chłopcy kaleczymy się,
łażąc po drzewach lub spadając nawet z nich, albo biegając, gdzie tylko głowy myśl poniesie,
doznajemy różnych obdarć ciała, skaleczeń lub ran, nigdy nie stosujemy żadnych dezynfekcji.
A co dopiero mowa o psie. Kiedy doznajemy jakiegoś urazu na skórze, zwyczajnie obsikujemy,
przynajmniej w te miejsca w której jest to możliwe. Po tym piecze przez chwilę niesamowicie,
ale zarazem jest to lekarstwem. Lepszym sposobem i mniej prymitywnym jest już łodyga,
która zazwyczaj rośnie obok piwnicy, z której sok się wyciska w miejsce skóry odrapań lub
skaleczeń, albo przykłada się ten lekodajny liść na ciało i czasami owija się bandażem   obwiązując
nitką lub nawet zwykłym sznurkiem, gdy ma się zamiar nosić ten liść przez przynajmniej jeden
dzień, a rana goi się w oczach. A nawet i są wśród nas chłopców także głupie czasami stosowane
metody na okaleczenie ciała - po prostu zwyczajnie w miejsce urazu posypujemy zwykłym piaskiem,
to raczej z głupoty. Rana psu z dnia na dzień pogarsza się i w końcu zaczęła wyraźnie śmierdzieć.
Pies w końcu przestał jeść i w oczach chudnie coraz bardziej, przez co i słabnie z dnia na dzień.
Widząc to rodzice i ja z bratem, podjęliśmy decyzję o powieszeniu naszego psa "żuczka",
żeby ułatwić mu cierpienie i aby dalej nie cierpiał. Dołączyli do mego brata i do mnie nasi koledzy
Rysio i Stasio. Wzięliśmy psa ze sobą i poszliśmy na "ślewczyznę" w miejsce naszego pastwiska
tuż nad rzeką. Wybraliśmy dogodne miejsce w gruncie, aby nie było podmokłe, których tuż przy
brzegach rzecznych jest bardzo mało, tak aby swobodnie stać w takiej okoliczności z którą mamy
się zmierzyć pierwszy raz w życiu i oby to był pierwszy i ostatni raz. Jednocześnie wybraliśmy 
olchę, która ma posłużyć za szubienicę psu. Przed rozpoczęciem wymuszonej egzekucji na psie,
każdy z nas przeżegnał się, brat jako najstarszy założył drucianą pętlę na szyję "żuczkowi".
On w ogóle jest z nas łobuzów najodważniejszy, rozpocząć ostatnią drogę psa ku śmierci.
Gdy już pies ma pętlę założoną na szyi, zdawałoby się, że nieświadomego doprowadzamy do 
olchy, na której na wybraną wygodną i skuteczną gałąź mamy zarzucić drugi koniec pętli,
po czym pozostaje tylko pociągać psa do góry zarazem wieszając go. I co się teraz okazuje,
pies zdawałoby się, że jest istotą bez duszy i rozumu, a z jego zachowania wskazuje, że jakby
doskonale rozumiał, co go czeka. Stoi jak osłupiały z pętlą nas szyi ze załzawionymi oczami,
skamla i piszczy, jak jakiś mały szczeniak raz po raz. A kiedy już przyszło się nam uczynić ten
ostatni akt, podciągając do góry powoli drut i tym samym zbliżając psa ku szubienicy.
Pies mając założoną pętle na szyi, jakby to rozumie, co go czeka, zaczął się cofać do tyłu,
tym samym bez naszego udziału, zaczął zaciskać sam sobie pętlę, która już spoczywa na
jego szyi. Drugą stronę drutu, który jest przełożony przez gałąź olchy, trzyma brat i wahał się
ciągnąć, przyciągając psa ku szubienicy. My pozostali z żalem spoglądamy, jak mój brat postąpi,
kiedy zdecyduje się na ten desperacki ostatni akt i zacznie pociągać do góry drut i tym samym
zacznie psu na szyi zaciskać się podciągając psa ku górze gałęzi?! A pętla bezpowrotnie będzie
zaciskać szyję psu - i pies powoli zacznie tracić dopływ powietrza, tym samym zacznie powoli
umierać. W końcu z drżeniem rąk i całego siebie spojrzał na nas wszystkich, dostrzegając w nas
podobne przygnębienie żalu, bólu i strachu, jak i u siebie. Po czym przeżegnał się w milczeniu,
wciągnął mocniej powietrze, jakby miał podnieść jakiś duży ciężar - i powoli, ale rytmicznie zaczął
przekładając ręce po drucie - tym samym ciągnąć psa na śmierć szubieniczną, odrywając ciężar
psa od ziemi. Gdy powstała próżnia między ziemią, a psem, pies intensywnie zaczął szamotać
się już w próżni i przeraźliwie piszczeć. Brat, trzymając naciągnięty drut, żałośnie spojrzał na nas
wszystkich i tym samym dał do zrozumienia, że już tak dalej nie może. Chce, żeby ktoś z nas
go zmienił. Podszedł Rysio, przyjął od brata naciągnięty drut - i trzyma bez zluzowania go tak,
aby pies nadal był zawieszony w powietrzu. Brat odszedł parę kroków i razem z nami pozostałymi
przygląda się, jak się sprawuje Rysio, i jak żywotem wykańcza się pies. Następnie czas przyszedł
i na mnie. Podchodzę zmienić Rysia w identycznej roli, jak Rysio brata, tylko z tym, że podchodzę
powolniej i bardziej przerażonym do tego nikczemnego zadania i jeszcze bardziej zestresowanym,
i z drżeniem rąk, nóg, po prostu całego ciała. Niechętnie i niemrawo przejmuję od Rysia drut,
by trzymać naciągnięty w powietrzu. W strachu z drżeniem rąk, łzy zaczęły mi spływać z powiek.
A pies szamoczący się w powietrzu kręci się na drucie zawieszony, jak na karuzeli, dodaje mi
to coraz bardziej większych uczuć i wzruszeń aż ze stresu, strachu i żalu poluzowałem napięty
drut, spuszczając ciężar psa na ziemię. Po tym pies złapał oddech i raptownie zaczyna odzyskiwać
siły i staje się coraz to żywszy i silniejszy. A przecież naszym celem jest go uśmiercić czyli powiesić,
nie ze zwykłego naszego chłopięcego zwyrodnienia i chuligaństwa, a z jego stanu położenia
i sytuacji w jakiej pechowo się znalazł, będąc śmiertelnie postrzelony, żeby nie cierpiał z raną
już śmierdzącą jako gangrena. Brat widząc tą sytuację, podbiegł do mnie, choć nie chętnie,
ale z konieczności, jaką zmianę ja z nadwrażliwości stworzyłem, złapał za drut i podciągnął
do góry psa tak, aby dalej był zawieszony w powietrzu - i trzyma... Po bracie w podobnym
zachowaniu i relacji na sytuację w której się znalazł, podszedł kolega Stasio. Takimi podobnie
samymi metodami i sposobem oraz wrażliwością przedłuża wyrok żywota psu. Tymczasem ja
stoję obok ze łzami w oczach, że odbieramy życie psu, przyglądam się, choć nie chętnie,
ale przyglądam się. W ten sposób każdy z nas po razie, a brat przeze mnie, mięczaka, nawet
dwa razy wykonał swoją rolę, a pies i dalej żyje, choć z coraz to ze słabszymi objawami życia,
ale jeszcze żyje. Stąd dalej musimy przedłużać na nim uśmiercanie go aż wyzionie z siebie całkiem
nie ducha, a życie. Gdy pies już nie daje żadnego znaku życia, przestajemy już trzymać psa
zaciągniętego na szubienicy. Po uśmierceniu, uwolniliśmy psa ze szubienicy. Teraz przez jakiś
czas jeszcze nad nim umartwiamy się... A teraz każdy z nas przeżegnał się i w ostatnią drogę
psa wrzucamy do rzeki, w taki sposób grzebiemy go, żeby nie zostawiać psa nad brzegiem rzeki,
żeby ciało rozkładające nie śmierdziało i aby zwierzęta leśne nie przychodziły i nie rozparcelowały
zżerając padlinę psa. A pogrzebać psa w ziemi, nawet nie przyszło nam namyśl do głowy,
bo po pierwsze nie mamy ze sobą szpadla, po drugie psy, które ludzie byli zmuszeni wieszać
w innych miejscach, nigdy psów w ziemi nie grzebali. Pozostawiali tam, gdzie była ich ostatnia
godzina żywota. A zatem, kiedy wykonaliśmy na psie wyrok uśmiercenia go przez powieszenie,
wrzuciliśmy do rzeki, to w takim przypadku uznaliśmy za uczciwie, szlachetnie i honorowo psa
pogrzebaliśmy. Tym samym pies przez myśliwego postrzelony przestał cierpieć, powieszeniem
uśmiercając go. A mnie i mojemu bratu, choć pozostał problem psychiczny związany ze stresem,
bólem i żalem utraty psa, bo w końcu powieszenie go, ale już odszedł problem fizyczny, bo i tak
lada dzień zdechłby z rany postrzałowej przez okrutnego debila myśliwego. W naszym rozumieniu
skróciliśmy psu cierpienie. Nie uważamy, że po tym okrutnym incydencie staliśmy się gorszymi
zwyrodnialcami chłopcami. wręcz przeciwnie, sami też cierpimy dokonując takiego wyboru na psie.

16 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2019-12-31 18:07:54)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.

  SOWA  W  GOŁĘBNIKU   


Kiedy słońce zaszło już,
Które za dnia jest tak piękne. 
Gołębie z dachu stodoły
Lub z terenu powracają do gołębnika.
Klapa w szczycie stodoły, choć jest,
Nie mam w nawyku i potrzebie na noc zamykać.
Jest wiosna i w pobliżu już lato,   
Kiedy pisklęta, choć dobrze są już upierzone,
Ale jeszcze nie opuszczają gołębnika -
Siedzą w miejscu swego gniazda
W którym się wykluły i rosły.

Dziś zauważyłem jak sowa
Ni stąd ni zowąd z przestrzeni nieba szybuje
Wprost do gołębnika i wchodzi odważnie
Jakby nie była sową, a najzwyklejszym gołębiem.
Widząc to, z gniewem biegnę do linki,
Którą często operuję zamykanie
I otwieranie klapy gołębnika.
Na przykład przy łapaniu cudzych gołębi,
Które przybijają się do moich gołębi,
Aby potem w zamkniętym gołębniku
Przez parę dni je oswajam...

Najzwyczajniej w pośpiechu zamykam
Klapę gołębnika i tym samym gołębnik.
Tymczasem stoję przy rogu stodoły,
Gdzie mam koniec przywiązanej linki,
Która idzie od klapy gołębnika.
Już słyszę ze strachu wielkie poruszenie
Wewnątrz gołębnika wśród gołębi!
W takim układzie wiem dokładnie,
Że sowa jest już w gołębniku nie ze
Zwykłą przyjacielską towarzyską wizytą.
Słysząc wielki ambaras między sową,
A gołębiami w gołębniku!

Zdaję z tego ogromną sprawę co się dzieje
W gołębniku, szybko udaję się do stodoły
I jak bardzo szybka zwinna małpka,
Bo przecież wiele wiele razy to robiłem,
Zaczynam się wspinać po słupie betonowym,
Aż na same w stodole rusztowanie,
Na którym leży siano i chrust. 
Następnie wskakuję na deskę,
Która specjalnie wystaje z progu gołębnika,
Aby przed wejściem było gdzie stanąć.

W tym czasie w gołębniku
Panuje śmiertelna cisza.
Otwieram powoli drzwiczki od gołębnika
Tak aby w razie sowa nie zwiała
Do strony wewnętrznej stodoły.
Wchodzę do gołębnika, patrzę,
A tutaj odkrywam makabryczny widok!
Młode gołębie, które jeszcze
Przed chwilą były zdrowe, tłuste,
Dobrze już upierzone i żywe.
Bliskie już do wychodzenia z gołębnika
I samodzielnie uczenia się fruwania
Z klapy gołębnika na dach,
Potem w locie podbijać błękitne niebo
Ze starszym rodzeństwem.
A tutaj teraz odkrywam przez wredną sowę
Masakrę pary młodych moich gołębi!
Leżą martwe i w jakiejś części przez podłą,
Okrutną, bezwzględną sowę podziobane!
Tymczasem sowa, podczas mego wejścia do gołębnika,
Z gołębnika uszła do zamkniętej klapy,
Już od zewnątrz w szczycie stodoły.
Szamocze się w kierunku wyjścia, 
Ale za nic zwiać skąd przyleciała już nie może,
Skoro po jej wejściu zamknąłem klapę gołębnika. 
Znalazła się w pułapce i w życiowym potrzasku.
Z bólem i żalem patrzę na martwe pisklęta...
Z tego makabrycznego widoku
Wcale nie rozpłaczę się,
Bo jestem już dużym chłopcem. 
Niemniej myślę sobie...
No, ty pieprzona sowo!
Ja, tobie teraz pokażę!
Złapię ciebie za pierzaste fraki
I chyba zatłukę na śmierć!
Z takim nastawieniem i myślą
W gołębniku na kuckach zbliżam się
Do podłej morderczyni sowy moich gołębi...
Wsuwam rękę do klapy gołębnika,
Staram się sowę złapać, a sowa
Dziobie mnie w rękę i to porządnie!
- A ty niegodziwa sowo,
Ja tobie jeszcze pokażę!
Łapię sowę lewą ręką, skoro jestem mańkutem,
Za pierzaste tłuste cielsko,
Przyciągając ją ku sobie, aby lepiej
I silniej uchwycić ją obiema rękami,
I z klapy przez mały otwór
Wciągnąć sowę do wewnątrz gołębnika.
Trzymając sowę już w moich rękach,
Jak najbardziej prócz dziobania,
Próbuje mnie swoimi wrednymi szponami
Do zabijania gryzoni i ptaków,
Jak i domowych gołębi w tym przypadku,
W dodatku jeszcze mnie podrapać!
Kiedy sowa już mnie podziobała i podrapała,
Puściłem ją z rąk, nie mając
Żadnych szans utrzymać ją. 
Po wypuszczeniu sowy z rąk,
Zwiała mi znowu aż w kąt klapy gołębnika.
Teraz wpadłem na dobry pomysł,
A raczej swoją obroną sowa mnie do tego zmusiła,
Zdjąć marynarkę, owinąć na rękę   
I ponownie łapać sowę w taki sposób ochronny
Przed podrapaniem, przyciągając ją do siebie.
Ten sposób jest dobrym pomysłem i skutecznym,
Aby sowę obezwładnić i ujarzmić w moją niewolę.               
Złapałem sowę - przyciągam do siebie -
Trzymam mocno tak, aby mi nie zwiała,
Panuję nad nią przewagą mądrości człowieka.
Jestem na sowę tak mocno wkurzony,
Że zmarnowała mi parę młodych gołębi,
Które w swoim tak krótki życiu
Nie zdążyły jeszcze wyjść z gołębnika,
Nie zdążyły jeszcze się nauczyć fruwać
I zbić się pod bezchmurne niebo,
Dla swojej wrodzonej wolności,
I dla piękna moich oczu.

A teraz trzyma w rękach sprawczynię
Moich jeszcze nielotnych,
A już martwych gołębi.
Chcę tę sowę roztrzaskać o gołębnik.
Ale kiedy tak patrzę w jej ogromne ślepie -
Zobaczyłem w tym jakiś nieznany mi,
Nieodgadnięty urok piękna tego ptaka,
Przez który ogarnął mnie sowy żal.

Postanowiłem, że sowy nie zabiję,
A ją najzwyczajniej wypuszczę na wolność.
Darowuję życie sprawczyni uśmiercenia moich gołębi.
Kiedy tak mocno trzymam w rękach sowę,
Okazuje się tak cudownie piękna w upierzeniu,
Tłusta i tak silna, że aż żali mi się sowy zrobiło.

Z gołębnika zszedłem z sową na dół 
I wypuszczając ją zwracam wolność 
Z myślą, że już nigdy tutaj nie powróci.
Przecież jestem chłopcem Przyrody,
Inaczej nie potrafię postąpić.

Po tym już na wszelki wypadek,
Kiedy już dzień skłaniał się
Ku zachodowi słońca - zaczyna ciemnieć,
A gołębie powróciwszy na noc do gołębnika,
Na wszelki wypadek zamykam klapę gołębnika,
Żeby mieć pewność, że żaden skrzydlaty drapieżnik
Nigdy już nie zakradnie się do moich gołębi.     

[ W tym nie jest klawo jak cholera. ]



    TAMY  NAWADNIAJĄCE 


Jest już po melioracji łąk,
Wszędzie koniczynowa trawa rośnie.
Na nią usiądzie motyl, bąk,
Wkoło bogato, pięknie i radośnie...

Pierwszy pokos zebrano obfity,
Po nim "atawa" rośnie na pokos drugi.
Żywioł Natury przez melioracje zdobyty,
Gdy w nią weszli dety i pługi.   

Tutaj, gdzie melioracja krajobraz odmieniła
W łąki równe jak boisko,
Tutaj rzekę wyprostowano,
już nie płynie zakolami leniwa,
Aż do krzaków olszyny, 
gdzie nie naruszone rzeki siedlisko. 

Tam wszystko pozostało w formie pierwotnej: 
Koryto rzeki, ryby, zwierzęta i krzaki.
Tam często zapuszczam się nie dla zabawy pospolitej,
A dla połowów: sumów, miętusów, szczupaków, są i raki.

Tu gdzie łąki są wyorane,   
Tamy nawadniające też zrobiono. 
Melioracyjny rów i rzeki w harmonogramie zapisane
Nawadniać łąki jak ich długie i szerokie jest łono.

Lato pogodne - słońce jak żar z nieba spada,
Woda na brzegi koryta rzeki rozlewa się po łące.
Tu, tam ptaków kąpiących się w gromadzie biesiada,
A tylko na niebie biednego skowronka pali słońce.

Wakacje w środku zabaw i uciech,
O szkole myśleć nie ma żadnej mowy. 
Wszędzie i zewsząd słychać beztroski nasz uśmiech,
Wygłupiając się tak - jak tylko przychodzi do głowy.

Wody ponad brzegi w rzece i rowach,
Słońcem ugrzana jak w "balejce" do kąpieli.   
W tej chwili nikt nie myśli o krowach,
Jeśli niektórych z nas po południu paść los podzieli.

A tylko o kąpieli i tylko o kąpieli -
Nurkując do wody z żelazno-betonowej tamy.
Bać się nawet cykory pokazywać nie musieli,
Wznosząc się nad szczyty odwagi, jak dla jakieś damy.

Przy tamie z obu stron wpadają do rzeki dwa rowy,
Co rozszerzeniem wody ułatwiają pływanie.
I my tak raz tu raz tam dla odnowy -
Stosujemy raz to do rowów raz to z tamy skakanie...

Kiedy te beztroskie zabawy na dobre nas pomęczyły -
Kładziemy się na łące w brodzikach wodnych, 
   co słoneczne promienie ugrzały
I z chichotem z głupoty i radości taczamy się jak drewniane
  kłody, aby wodne brodziki za mocno nas nie parzyły,
Nie mając na myśli, że nas stąd ktoś pogoni, obawy.

A potem, gdy chcemy łowić miętusy, sumy nawet raki -
Do tamy dokładamy ze dwie deski.
Za tamą niedługo efekt jest taki,
   że rękoma możemy łowić nawet szczupaki,
Bo w promieniu stu metrów w zrobionej przez ludzi rzece,
z braku wody z faszyn na złoty piasek wypełzają miętusy,
   sumy, szczupaki nawet raki.

Klawo jest jak cholera. I to nie jest duński film.



                                    KARBID


W mieście, jeśli nauczyciele organizują młodzieży szkolnej wycieczki, to do kina,
teatru czy nawet do muzeum, albo do ZOO, czy jeszcze do wielu wielu innych miejsc.
A u nas nauczyciele organizują wycieczki do lasu - a tam już w lesie leżą sobie do góry
brzuchami i byczą się na zielonej trawce, wdychając zapach leśnego powietrza.
A my młodzież szkolna w tym czasie biegamy beztrosko po lesie lub klasa na klasę gramy
w piłkę nożną. Ale tym razem wycieczka z goła jest całkiem odmienna nie dla zabawy
i rozrywki do lasu, a do zakładu pracy w celu edukacyjnym. Dzieci z młodszych klas -
do czwartej zostali w szkolnych ławach, a uczniowie i uczennice starszych klas na wycieczkę
już wspomnianą. Droga do lasu nas wiedzie jak zwykle ta sama, dopiero w głębi lasu
starowlanskiego podążaliśmy w kierunku Karcze, gdzie jest zakład do którego zmierzamy
z edukacyjną wycieczką. W lesie jak to w lesie - tutaj zając polaną przebiegnie, a nawet
i drogę nam przetnie. Ptaków jest więcej, niż drzew, śpiewają aż miło iść - tak jakby byli
już w jakimś nie przyrodniczym raju, a Boskim - i podążało się do Nieba.
Nauczyciele idą na samym początku, prowadząc nas do celu zamierzonego.
My szkolna młodzież jesteśmy zdyscyplinowani idąc w dwójkach, dziewczęta na przodzie,
chłopcy na końcu w szyku może nie wojskowym, czy nawet zucha lub harcerza, ale jak
najbardziej w porządku godnym ucznia. Mimo to, nauczyciele oczywiście panowie, co chwila
zwracają nam wzrokową uwagę, w jakim porządku nasz marsz jest zachowany.
Z drugiej strony idąc drogą polno-leśną, nie ma potrzeby czy żadnego powodu, by schodzić
z wzorowego marszu jak na ucznia przystało. Bo i nic takiego nas nie przyciąga lub odwraca
uwagę w porządku przemarszu. Poza tym, co po obu stronach, jak wspominałem las, ptaki
śpiewające, czy ewentualnie przebiegający zając. W takim tonie i walorach przyrodniczych
przebiegała nasza droga aż do samego miejsca docelowego, w samym środku lasu znajduje
się zakład pracy, a co konkretnie w tym zakładzie robią, nie wiemy? Do środka nie wchodzimy
i nikt z nauczycieli nas nie prowadzi. Widzimy długą oszkloną halę produkcyjną, w której
prawdopodobnie wykonują różne roboty spawalnicze. Obok na zewnątrz są bardzo duże
i długie suwnice, którymi przemieszcza się różne konstrukcje stalowe, taśmociągi które
zapewne służą do transportu piasku w przeznaczone miejsce jego gromadzenia lub
przerabiania w celach budowlanych najprawdopodobniej. Gdy nauczyciele ot tak sobie
zostawili nas bez nadzoru, poszli do biura tegoż zakładu, nie wiemy po co? Ale z pewnością
choćby taką, że my tutaj całą szkoła przyszliśmy, to przynajmniej zgłosić naszą obecność?!
Gdy nauczycieli nie ma, samowolką pozostawieni jesteśmy, a my rozbrykane chłopcy wiejskie,
niczego nie bojące się, samowolnie udajemy się do basenu, który prawdopodobnie służył
straży pożarnej na terenie zakładu w razie pożaru pobierać wodę. I w tymże basenie, my
chłopce bez żadnej opieki nauczycielskiego nadzoru, zaczynamy się kąpać w tymże basenie,
jak to robiliśmy wieloma razy blisko szkoły w basenie strażackim. Porozbieraliśmy się do
spodenek i wchodzimy do wody, ale nie nurkujemy, choć basen bardzo głęboki z czystą wodą,
skoro wyraźnie widać dno. Woda jest zimna, ale co nam tam, kiedy my chłopcy harty,
twardziele i w jakimś tam stopniu z zachowaniem wygłupiającym. Mamy ubaw taki, jak nigdy
dotychczas w podobnym miejscu. Pływamy w poprzek i wzdłuż basenu aż do zadowolenia,
kiedy przestaniemy.... Nauczyciele, którzy nami opiekują się i są za nas w pełni odpowiedzialni,
absolutnie nie wiedzą nic, że my bez ich zgody urządzamy tutaj sobie taką samowolkę kąpieli
w basenie. Pływać dobrze każdy z nas umie, a więc o utonięciu któregoś z nas nie ma mowy.
A gdyby i tak nieszczęśliwie przydarzyłoby się któremuś z nas, to natychmiast potrafimy go
uratować. Gdy nauczyciele ciągle przebywają w biurze na terenie zakładu, zapewne robią
z kierownictwem po głębszym kielichu? To nie jest niczym nadzwyczajnym, a nawet nie
łamiącym przepisów BHP w pracy, to jest normalne na porządku dziennym, a nawet bym
powiedział ludzkim. Nawet o tym wiedzą dzieci. Ale co nam do tego. Nam frajda, że nie
ma opiekunów, przynajmniej możemy do pełna w basenie powygłupiać się i na maksa
pokąpać się...

*[ Ten fragment autor użył już o kilka dekad z wyprzedzeniem mniej więcej, kiedy już miał
z pięćdziesiąt lat. Będąc u szwagra, męża mojej siostry, przypadkiem był stolarz, czy murarz,
a raczej w jednym i drugim, bo na wsi są i tacy. Murował kuchnię letnią.
Rozgadaliśmy się o życiu, o wypiciu, siedząc na podwórku i otóż on tak powiedział:
"Nie zapali i nie wypije tylko chory człowiek lub bladź". ]

O tym u nas też wiedzą nawet dzieci.   

*[ W tym czasie jeszcze paliłem papierosy i od czasu do czasu odwiedzając szwagra
i siostrę, będąc u nich, wypijałem po trzy, cztery kieliszki wódki, choć wracałem z żoną
i dwoma synami "pierdzi rurką" czyli Cinquecentem. A zatem nie należałem do tych ludzi,
jakich stolarz miał na myśli. Dzisiaj już od dziesięciu lat papierosów nie palę i rzadko kielich
sobie walnę, ale to nie z tego powodu, jak stolarz - murarz przytoczył, a z przyczyn
zdrowotnych, które powstały z trwałego kalectwa po urazie rdzenia kręgowego L-1! ] 2012   

Wracając do szkolnej wycieczki w zakładzie pracy, a szczegółowiej do przemysłowo
zakładowego basenu, po dłuższej kąpieli, harcach aż mamy dość będąc w pełni
usatysfakcjonowanymi z kąpieli i wygłupów na różne wymysły i sposoby.
Szybko na mokre spodenki zakładamy spodnie, na górną część ciała koszulki, a po to,
że jak wrócą nauczyciele, to aby nic nie spostrzegli, że my urządzaliśmy taką samowolkę
skacząc do i kąpiąc się w przemysłowym basenie. Ale jak do tej pory nauczyciele nie
wracają, zatem w pewnej grupie chłopców, zmieniamy zainteresowanie i zaczynamy
buszować po terenie zakładu pracy - i w pewnym czasie napotykamy na karbid leżący
w większych i mniejszych bryłach. Z życia już wiemy, że jeżeli karbid wrzucimy do wody,
czy pluniemy na karbid, to zachodzi reakcja chemiczna, buszuje i wytwarza się gaz!
Stąd rozumiemy, że jeżeli grudkę karbidu ...wrzucimy do pustej puszki, na przykład po
farbie i pluniemy do puszki na grudkę karbidu, po czym wieko ...zamkniemy - i po chwili
czekania od spodu puszki, wcześnie do przebitego gwoździem otworu zapałką zapaloną
podłożymy - to natychmiast nastąpi głośny wybuch z wyrwaniem wieka z puszki, które na
kilka lub kilkanaście, a nawet na kilkadziesiąt metrów ...poleci przed siebie!
Co nam powtarzać to wiele razy ma przynosić wielką zabawę, a nawet frajdę, zwłaszcza
na Wielkanoc, jak i niemniej po Wielkanocy. Stąd bierzemy stosownych i dogodnych sobie
grudek karbidu, chowamy w kieszeniach spodni, a nawet i w podszewkach marynarek,
tak gdy wrócą nauczyciele, żeby nic nie zauważyli. Już we wsi w wolne chwile, będziemy
chodzić z puszką i karbidem na ślewczyznę i strzelać z karbidu... A że na ślewczyźnie
znajdują się łąki, wkoło łąk olchowe krzaki i rzeka naszego dzieciństwa, od strzelania z
puszki karbidem huk się rozchodzi po całym obszarze ślewczyzny i dużo dalej...!
Niemniej innymi razy to samo będziemy robić we wsi na środku ulicy - z czego będzie
frajda niesamowita... Klawo jest jak cholera. Miasto przy tym się chowa, a zwłaszcza tam,
gdzie chłopcy chodzą nad rzekę, której nie ma.

17

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

fajny w sumie ten wiersz, czy co to tam jest, a ja mam do was pytanie odnośnie dzieci nie wiecie może gdzie zorganizować fajne urodziny dziecka warszawa? szukam dobrego miejsca na urodziny dla córki

18

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

Super oferta, świetnie to wszystko opisaliście, mega !
---
haft komputerowy

19 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2017-09-22 15:46:44)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

Ogromne dzięki za czytanie i wpis.

Miło, ciepło i serdecznie sercem poety pozdrawiam wszystkich Czytelników.

Mietko z Podlasia.

20 Ostatnio edytowany przez stefek.edecki (2017-09-25 17:05:32)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

Zabawa w piaskownica na najwyższym poziomie.
---
Skip Tracing

21

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

Dzięki, nowy użytkowniku. Pozdrawiam.

22 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2019-12-31 18:24:00)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.     
                               POŻAR  PASTWISKA       


Jak już wiecie, że Rysio mój sąsiad przez jeden dom był i jest najlepszym moim kolegą.
I jak przypominam sobie od małego kumplowaliśmy. Stąd normalne, że najczęściej   
razem przebywamy, dopóki rodzice Rysia nie przeprowadzą się na kolonię w tak zwane:
"górki", bo przecież tam budują dom. A kiedy w "górkach" budują się, to i też jest tam
ich orna ziemia. Dom rodzinny Rysia już jest postawiony, ale tylko w stanie surowym,
w środku nie ma jeszcze podług i co najważniejsze nie są jeszcze postawione piece,
które by służyły; kuchenny piec do gotowania strawy i posiłków rodzinie, drugi do
ogrzewania obydwu pokoi. Obory też jeszcze nie ma pobudowanej, ale stodoła stoi
stara z bel drewnianych, trochę pochylona, słomą pokryta i z jednymi drzwiami.
Przy stodole kierat, który przy zaprzęgu konnym jako napęd siłowy trybów służy do
sieczkarni, która stoi w stodole. Obok domu jest już wybudowana piwnica, nazywana
przez nas ludzi Podlasia: "sklep". Kiedy ma się ziemię i zabudowania w tym samym
miejscu, to i normalne, że i trzeba bywać tu z różnych względów związanych z jakąś
potrzebą, robotą, czy z dokończeniem zaplanowanej budowy gospodarstwa.
Ale dzisiaj, tym razem Rysio z przyzwyczajenia lub może i z jakiejś potrzeby,
nie mówił mi tego, chce wybrać się w "górki" w miejsce rodzinnej ziemi i zabudowań. 
Stąd żeby zazwyczaj nie być sam, żeby nie nudzić się jadąc w "górki", nie miał żadnego
problemu namówić mnie, żeby z nim udał się na rowerze w "górki". Gdy nie musiałem
w dzisiejszym dniu paść krów swoich, czy gorzej stolarza, czy pomagać rodzicom w
obejściu gospodarczym lub na polu, to biegłem do Rysia, jak nie wiem co. Udać się
z Rysiem w "górki" oddalonych z cztery kilometry drogą polną przez tzw. "doły",
"wysoki las", "bagna" i wreszcie po tym są na horyzoncie "górki na prawo i lewo po
kilka chłopskich zabudowań. Jest dla mnie dużą atrakcją, jako kolega Rysia podróżować
w "górki" z nim: po pierwsze, że jest okazja uciec z domu, po drugie mogłem jechać
z Rysiem na rowerze, choć dwóch na jednym, ale to zawsze na rowerze, gdyż swego
roweru jeszcze do tej pory nie mam i nie wiem kiedy będę mieć. Chyba jak jeszcze
trochę podrosnę i zacznę robić po cudzych gospodarstwach przy różnych robotach,
to kupię wtedy jakiś używany rower lub przynajmniej złożę składaka z części już im
nie potrzebnych, a jako wynagrodzenie w zamian pieniędzy. Moi rodzice są biedni i ich
nie stać na jakikolwiek rower, by mi sprawić. O takie rzeczy do rozrywki, to muszę już
sam zadbać. Co innego u Rysia, jego ojciec robi na przeładunku desek w Gieniszach,
to przecież zarabia ileś tam tysięcy, a do tego jeszcze mają jakąś korzyść z ziemi,
którą uprawiają właśnie w "górkach" do których jedziemy, to stać ich nawet na nowy
rower, a nawet na droższe inne rzeczy, o których ja tylko mogę pomarzyć. I tak jest,
ojciec Rysia w swoim czasie kupił nawet dwa rowery, damkę żonie i córce, a sobie
i zarazem Rysiowi z ramą o grubych oponach i z kierownicą "baranią" nazywaną przez
nas, czyli jak u kolarzy. No i właśnie tym rowerem we dwóch jedziemy w "górki", ja
siedzę na ramie, a Rysio kręci pedałami i zarazem kieruje, raz że jest większy i silniejszy
ode mnie, mimo tylko miesiąca różnicy w urodzeniu. A gdy Rysio się zmęczy, to ja kręcę
pedałami, trzymając się za kierownicę czyli w tym układzie kierujemy jakby naraz obydwa,
ale Rysio dalej siedzi na siodle i jest tym głównym kierującym. Najlepiej jest, gdy jedziemy
z górki, nikt nie kręci, a tylko utrzymywać równowagę jazdy, aby nie wywalić się.
A co do upadku, to nigdy nam się nie przydarzył, choć tyle razy jeździliśmy obydwa na
jednym rowerze. Padaliśmy z roweru tylko wtedy, gdy chcieliśmy upaść z wyboru świadomie.
Robiliśmy to wtedy, gdy wracaliśmy z "górek" i z górki z drogi świadomie wjeżdżaliśmy
w dojrzałe żyto. Podczas jazdy przez żyto taki śmiech nas brał, że już w głębi łanu zboża,
świadomie padaliśmy, po czym szybko wstawaliśmy i szybko wracaliśmy na drogę, żeby
w razie nikt nas nie zauważył i nie doniósł właścicielowi, a tym bardziej żeby nie zauważył
naszego występku sam właściciel, bo wtedy wiadomo co mogłoby być z nami czyli goniłby
nas, żeby złoić nam skórę. 

Tak jak podobnie to było z kradzieżą z ogródka, gdy za to sąsiadka pogoniła z motyką nas,
po czym ze przestraszenia się przez jakiś czas lunatykowałem... Albo jak byliśmy w krzakach
na dzikich porzeczkach, gdy właściciel pogonił z kosą nas, po czym nad rzeką dopadł mnie
i okładał obuchem kosy po biodrze, gdy w zaplątaniu się w dzikiej nadrzecznej trawie leżałem
tuż nad brzegiem koryta rzeki. Pamiętacie, a debil właściciel łąki i porzeczek okładał mnie
obuchem kosy! Przeżyłem strasznicę niesamowitą dla dziecka. Po tym jeszcze bardziej
lunatykowałem... Albo za dwadzieścia złotych, które zamoczone atramentem dał mi kolega
Andrzej, które i tak chciał wyrzucić. Po czym gdy matka wypytywała Andrzeja, gdzie podział
pieniądze? Zamiast powiedzieć, że zamoczone dobrowolnie oddał mnie, ze strachu powiedział,
by siebie usprawiedliwić, że mu ukradłem. Po tym matka Andrzeja przyszła do wsi, dopadła
mnie wyzywając złodziejem, żeby oddał jej dwadzieścia złotych, biorąc do ręki kamienia,
jaki jej się trafił i jaki ledwo zmieścił się w jej garści. I gdy ze strachu uciekałem przez płot,
w tym momencie dopadła mnie, walnęła kamieniem wprost w pierś, po czy aż zatkało mi
dech i upadłem w ogródek sąsiada! Całe szczęście w tym nieszczęściu pechowym, że w
sztachetę płoty nie weszła mi nogawka spodni, wtedy wisiałbym na płocie, a matka
Andrzeja z zemsty w złości okładałaby mnie czym by popadło, co miałaby lub złapałaby
pod rękę!

Jedziemy dalej w "górki"; raz Rysio kręci pedałami, raz ja, siły z pewnością mam mniej
od Rysia i choć wyglądam jak filigranowy chłopiec, ale jestem sprytny ruchowo i przez
to nadrabiam do chłopców silniejszych fizycznie. Tak często podróżujemy. Klawo jest
jak cholera. Gdy już zajechaliśmy w "górki" do miejsca gospodarstwa rodziców Rysia,
najpierw wchodzimy na jakiś czas do domu na przykład wypalić po papierosie, po tym
biorę nóż, który leży na parapecie okna, rzucamy do ścian, mnie wychodzi lepiej, niż
Rysiowi, częściej nóż wbija mi się w ścianę. Gdy pobyt w domu znudził się, idziemy na
pastwisko tuż zaraz za stodołą - siadamy przy brzegu na łące, której jest kilka metry
szerokości między polem ornym, a wyschniętym bagnem nieużytkiem, który jest w
kształcie koła w obszarze może z hektar, należącego do ojca Rysia. W tym czasie Rysiowi
przychodzą do głowy takie słowa:
- Dawaj padpalim bahno!?
"- Dawaj podpalimy bagno!?"
Tymczasem na słowa Rysia nic nie odpowiadam, tak jakby jest mi obojętne, zdaję się
na Rysia, czekam co on zrobi? A on podnosi się z ziemi, wyciąga z kieszeni spodni zapałki,
robi kilka kroków, kuca i wprost podpala suchą trawę! Nie wiem dokładnie, czy ta jego
głupia myśl podpalenia suchej trawy na wyschniętym bagnie, to tak wprost z jego głowy,
czy o tym wspomniał mu jego ojciec, żeby podpalił suchą trawę? Choćby dlatego, jak
wszyscy na wsi wiedzą, że po tym dobrze wyrasta nowa trawa. I po dzisiaj wszyscy
rolnicy tak robią, gdy zachodzi taka potrzeba. Ale z drugiej strony w tym miejscu przecież
bydło rodziców Rysia jeszcze nigdy się nie pasło, bo jeszcze ze wsi tutaj na kolonię nie
przeprowadzili się. A przypędzać krowy ze wsi to za daleko, o żeby sąsiad korzystał,
który już sporo lat temu obok gospodarstwa rodziców Rysia się pobudował?
To nie wiem, czy było jakieś uzasadnienie, żeby podpalić suchą trawę? Czy to tylko
wynikła prosta głupota z Rysia głowy?

Ten sąsiad, kiedy jeszcze mieszkał we wsi, był sąsiadem moich rodziców. Pamiętam
jak w "górki" się wyprowadzał, a na żelaznym wozie siedział jego syn Romek, młodszy
o rok ode mnie. Pamiętam jak przewoził cały dobytek inwentarza gospodarczego.
Nawet sad, który był tuż za domem z przylegającą do ściany oborą zwanym chlewem.
Gospodarz ten był wykarczował sad i przewiózł właśnie tutaj w "górki", by zasadzić
w nowym miejscu. Przed przeprowadzką zaproponował mojemu ojce, żeby kupił ziemię
z sadem, po pierwsze, iż byliśmy jego sąsiadami i ziemia jego przylegała do naszej.
Po drugie choćby z takiej racji, że starego sadu się nie przesada, iż nie przyjmie się
w nowym miejscu, raczej wyschnie. Ale mój ojciec wcale nie był tym zainteresowany,
raz że z pewnością nie miał pieniędzy, po drugie zapewne sąsiad chciał wygórowaną
cenę nie do przyjęcia, która z pewnością nie była tego sadu warta.

Gdy Rysio podpalił już trawę, stało się, natychmiast przy pomocy wiatru ogień bardzo
wznieca się w niewiarygodnej szybkości i rozpowszechnia się na całe suche bagno w
kierunku sąsiada! O ugaszeniu nie ma już mowy. W mgnieniu oka ogień zajmuje coraz
to większy obszar - pożera suchą trawę jakby była w dodatku benzyną polana.
Prócz ognia zmaga się coraz to większy dym na tyle, że zaczął zasłaniać gospodarstwo
sąsiada, które ze 100 metrów może znajduje się od bagna z drugiej strony.
Widząc to, wystraszyliśmy się, że gdy ogień zawędruje na koniec drugiej stronę bagna,
obejmie budynki gospodarcze?! Dotarło to do nas, że gdy już nie ma odwrotu, że już
nie powstrzymamy ognia, raczej pożaru, ze strachu co może wyniknąć dalej, uciekamy
do domy Rysia. W sieniach wchodzimy po drabinie na strych, za sobą wciągamy drabinę
po to, gdyby w razie ktoś widział i przybiegł ze skargą skrzyczeć nas, nie mógłby wejść
na strych, tym bardziej bez braku drabiny nie domyślałby się, że my tutaj się ukrywamy.
Dom jest pokryty blachą, a że środek lata, słońce niemiłosiernie grzeje, parno jest jak
w jakimś kotle, ciężko oddychać, jesteśmy spoceni nie tylko z ciepła na strychu pod
blaszanym dachem, ale i ze strach pot ścieka z czoła, jak mnie tak i Rysiowi.
Siedzimy dalej z przerażeniem i z drżeniem serca ze strychu... Nie mamy żadnej możliwości
ocenić, czy bagno doszczętnie już się wypaliło? Dymu też nie czujemy, bo przecież wiatr
pędził w odwrotnym kierunku. Gdy już zebraliśmy się na odwagę, pozostaje wyjść i
orientacyjnie ocenić sytuację? Spuszczamy drabinę, schodzimy po woli, czając się i zza
węgła sieni wsłuchując głowę, czy w razie ktoś nie nadchodzi w naszym kierunku?!
Ukradkiem wyglądamy w kierunku pożaru bagna, nie widać nikogo, wychodzimy na
zewnątrz i w przerażonym strachu idziemy w kierunku bagna, podchodzimy do samego
  brzegu, widzimy jak ze złotej barwy wyschniętej trawy bagiennej, pożar obrócił w siwy
popiół. Przy samym brzegu, nogami rozgarniamy popiół jeszcze gorący, jednocześnie
patrzymy przed siebie, czy gospodarz z sąsiedniego gospodarstwa nie idzie w naszym
kierunku?! Nikogo nie ma. Budynki też stoją jak przed pożarem. Ogromna ulga w duszy
i sercu naszym. Możemy wracać do wsi. Strachu najedliśmy się po grdykę.
Tym razem nie było klawo jak cholera.

[ Historia wydarzeń z 1970 roku ]   



                              WYŚCIG  POKOJU  W  RADIO     


Pamiętam, jak kupiliśmy radio od człowieka, który przyjechał w odwiedziny do brata i przywiózł
ze sobą radio. Po tym on powrócił na "Prusy", a my długo nie nasłuchaliśmy się radia, po prostu
po jakimś czasie najzwyklej popsuło się. A wieźć z naprawą do "Zuryt-u" w Sokółce nie było
sensu, bo rodzice nie chcieli narażać się na koszt napraw o którym z góry byli przekonani,
że będzie kosztowne, a i nie będzie żadnej gwarancji, że stare radio po krótkim czasie grania
nie zepsuje się ponownie?! Więc zostaliśmy bez radia, choć dalej stoi na stole w rogu pokoju
przy oknie, ale nie do grania i nie do słuchania, tylko dla prostej stołu zwykłej ozdoby.
I tak od czasu zepsucia się radia, można było tylko patrzyć, jak na złośliwy martwy przedmiot, 
aż z czasem w końcu, żeby bezczynnie nie zajmowało miejsca na stole, wyniesiono na strych,
gdzie tylko mogły myszy w jego środku zagnieździć się. Kiedy zachodziłem na strych za innymi
rzeczami, mogłem tylko popatrzyć na te na zawsze zepsute radio i... powspominać dzień,
w którym to kupiliśmy to radio od "Prusaka". Pamiętam, jak kręcił falami na "Wolną Europę",
to na "Warszawę", to na "Waszyngton", to znowu wracał na "Warszawę" aż zatrzymał się na
"Niemenie", który śpiewał: "Jednego serca tak mało mi". Teraz tylko pozostaje to radio rozebrać
i wykorzystać z niego zwój złotego drutu, który będzie przydatny na pętle do łowienia małych,
a nawet dużych sumów i miętusów, a w okresie godowym nawet szczupaków.
[ Bo może nie wiecie, że w okresie tarła szczupaki są tak mocno otumanione, że można je było
szturchać kijem do siatki, czy nawet zakładać na ich "kaczy łeb" wspomniany drut ze zwoju od radia,
który dobrze służył do wykorzystywania na tzw. "pętelkę" umocowaną na samym początku kija.
A szczupaki prawie nie wzruszały się, stały w tym samym miejscu, jak kołki, jedynie utrzymując
się przed napierającym prądem wody. Wtedy w taki sposób, który tylko jednego roku bratu i mnie
się przydarzył, łowiliśmy szczupaki. A mimo to, kiedy było tak łatwo te biedne szczupaki do siatki
od pralki złowić, wprost szturchając je kijem, by wpłynęły do siatki lub wcześniej na wspomnianą
"pętelkę" założyć - i "smru" do góry na brzeg rzeki. Wtedy najbardziej było mi szczupaczków żal;
mając świadomość, że złowiona para nigdy już się nie rozmnoży i tych samych ryb już nigdy nie
będzie, które trafiły się w nasze szpony.] Radia nie ma już w domu, a tylko obudowa, co po nim
pozostała na strychu. A w radio przecież nadają transmisję z majowego Wyścigu Pokoju, jak i w
telewizji transmitują. I choć już jest jeden telewizor w wiosce, ale kto tam na początku maja
będzie oglądał transmisję z Wyścigu Pokoju, przecież trzeba zajmować się wywózką obornika
na pole i przecież trzeba przygotować ziemniaki pod sadzeniaki. Przecież ta sama robota i u nas,
ziemniaki z piwnicy wynosimy koszami na zewnątrz i przebierając je przecinany na pół tak, aby w
każdej części były kiełki, które już po posadzeniu ziemniaków zaczną rosnąć. Ale w takiej sytuacji
od czego nasz pomysł, skoro w naszym domu nie na radia. Jest radio u Rysia i nikt go nie słucha,
skoro nie ma nikogo w domu. A zatem brat i ja umówiliśmy się z Rysiem, że kiedy będą całą rodziną
wychodzili z domu i jechali w "górki"*, to przed wyjściem w skryciu przed siostrą i rodzicami, okna
nie będzie zamykał na tzw. "zaszczepkę", przez co od zewnątrz, przychodząc, będziemy mogli
uchylać okno i załączać radio. I tak robimy - kiedy przychodzi czas już na krótką relację z trasy
wyścigu, porzucamy robotę związaną z wynoszeniem ziemniaków z piwnicy. Idziemy pod dom
Rysia, od zewnątrz uchylamy jedno ze skrzydeł okna, wsuwa rękę brat lub ja - załączamy radio,
które już wcześniej było przez Rysia ustawione na konkretną falę, a to jest pierwszy program
polskiego radia, który transmituje Wyścig Pokoju. Relacje z etapu wyścigu odbywają się co pół
godziny po kilka minut. A gdy już kolarze zbliżają się do mety, transmisja trwa dłużej. 
Mamy budzik na miejscu, gdzie przygotowujemy ziemniaki pod sadzeniaki, minutę wcześniej
opuszczamy miejsce naszej roboty i idziemy pod dom Rysia, droga jest krótka, tylko przez jedne
dom sąsiada, mniej więcej z pięćdziesiąt metrów. Rodzice nam pozwalają, wiedząc gdzie i za czym
opuszczamy miejsce roboty, wiedząc, że za parę minut wrócimy. Po załączeniu radia prawie nigdy 
nie musimy czekać nawet ani minuty na przekaz transmisyjny, przeważnie już po załączeniu radia
słyszymy sygnał Wyścigu Pokoju! Po sygnale ukazuje się głos komentatora radiowego Bogdana
Tuszyńskiego - i ten jego tępy niespotykany głos: "Halo, halo! Tu kronika Wyścigu Pokoju!
Z trasy Wyścigu Pokoju wita państwa Bogdan Tuszyński". W tym czasie nie wiem jak brat to
odbiera, ale mnie z wrażenia i emocji aż dreszcze przechodzą po skórze z tego faktu sportowego,
co z trasy wyścigu przekaże Bogdan Tuszyński? Już na samym początku sygnału czuję podnietę
i emocje aż w klatce piersiowej rozpiera. Teraz, kiedy już będziemy słuchali relacji z trasy wyścigu
i jeśli ta relacja będzie taka radosna, że Polak na trasie ucieka? To już radości będzie co niemiara.
W czasie słuchania relacji z Wyścigu Pokoju, przy okazji mamy sposobność zapalić papierosa,
zazwyczaj jest to jeden papieros dwóch. Zawsze pierwszy pali papierosa brat, skoro jest starszy
i najczęściej posiada jednego lub kilka papierosy schowane gdzieś w zakamarkach ubrań,
które ma na sobie. A że dom Rysia stoi tak, że od strony sąsiada i zarazem od naszych rodziców,
którzy są przy piwnicy, zasłania sąsiada płot i drzewa owocowe jak porzeczki, za nimi jaśmin,
który jest wyższy od porzeczek. Więc podczas słuchania krótkiej relacji z etapu, czy to już po
relacji, jeszcze możemy palić papierosa. Nawet dym z papierosa nie może nas zdradzić, skoro
wiatr rozwiewał wzdłuż budynku. Podczas przekazywania relacji przez Bogdana Tuszyńskiego,
który mówi: "Halo, halo, proszę państwa! Tutaj kronika Wyścigu Pokoju! Wita państwa z trasy
Bogdan Tuszyński! Proszę państwa, co za wyścig, co za radość, Polacy są w ucieczce - a mianowicie
w niej jest kolarz Stanisław Szozda i nie kto inny jak sam lider Wyścigu Pokoju Ryszard Szurkowski."
W tym czasie stojąc przy oknie domu Rysia i słuchając bezpośredniego przekazu z trasy wyścigu,
czuję jak emocje we mnie się wzbierają, jakieś takie nastąpiło duchowe podniecenie, radość, 
ale i zarazem jakiś taki nietypowy niecodzienny skurcz mięśni w klatce piersiowej! Od dziecka,
jak pamiętam w podobnych sytuacjach związanych ze sportem czułem się podobnie i to bez
względu, czy w tym czasie biorąc udział sam w wydarzeniu, czy tylko będąc zwykłym słuchaczem
lub obserwatorem tegoż że wydarzenia. Zawsze powodowały mną wzruszające emocje i chęć
to przynajmniej temu jak najbardziej emocjonalnie ze wzruszeniami się przyglądać, jako czynny
na żywo obserwator. Ale tutaj w tej chwili w radio relacja trwa zaledwie minutę, dwie, najwyżej
trzy minuty, tak aby radio słuchaczom mogło przekazać na bieżąco najważniejszą relację;
co się dzieje na trasie wyścigu i pożegnać się ze słuchaczami na pół godziny. W takim bądź razie
trzeba znowu wracać do tego tak nam ważnego okna domu Rysia - w którym jest tak ważne
nam to radio z którego możemy się dowiedzieć, co się dzieje na trasie Wyścigu Pokoju.
I kiedy jeszcze nie opadną emocje z wysłuchania ostatnich relacji, już czas przychodzi wracać
z powrotem pod okno, żeby załączyć tę gadającą skrzynkę w następnym wejściu. Na szczęście
nam, przygotowując ziemniaki pod sadzeniaki, rodzice temu nie protestują, że my co pół godziny
opuszczamy stanowisko roboty i szybkim krokiem, a nawet biegiem pod dom Rysia. Jedynie słychać
jest raz ojca, raz matki, jakieś tam ciche, a przez to nie całkiem zrozumiałe pod nosem pomrukiwanie:
"Durnyja, szto pał hadziny latajuć pad chatu Rysia, słuchacca hetych durnych kalarzy." 
[ - Durnie, co pół godziny biegają pod dom Rysia, słuchać głupich kolarzy. ] Wcale to nam nie
przeszkadza, co tam rodzice pod nosem sobie szeptali, kiedy mamy swobodny luz, a po drugie
wiedzą, że za parę minut wrócimy, wcześniej przygotowując im z piwnicy ziemniaki, aby mieli
ciągle do przygotowywania pod sadzeniaki. A kiedy już po paru przekazach z etapu Wyścigu
Pokoju nadszedł czas, że wyścig już się zbliża do mety, to relacja jest już dłuższa nawet do
półgodziny. To już zabiera nam sporo czasu, ale rodzice ziemniaki mają na trawie przy piwnicy
przez nas przygotowane do przekrajania pod sadzeniaki. Zatem możemy iść pod dom Rysia i stać
przy oknie i słuchać aż do końca transmisji przekazywanej z radia Wyścigu Pokoju, a to nie jest
byle co. Wyścig Pokoju to jest coś, wielkie wydarzenie nie tylko nam, ale i dla większości Polaków,
którzy lubią sport. Z powodu tego z jak wielką ochotą poszłoby się i na telewizję, aby obejrzeć 
ten tak wielki i cudowny Wyścig Pokoju. Co prawda jest już w naszej wsi w jednym domu telewizor.
Ale, choć chęć i wola serca jest taka, nie pędzimy do tego gospodarza na telewizję, żeby zobaczyć
relację z trasy Wyścigu Pokoju na żywo. Po pierwsze gospodarz ten jedyny, który posiada telewizor,
mieszka na samym początku wsi, a my prawie na końcu. Odległość jest około kilometra, zatem
zajść na relację, obejrzeć i wrócić zajęłoby z całą godzinę, albo i więcej. A tutaj gospodarka,
to nie Gdańsk, gdzie kuzyn Grzesio po szkole może sobie dyndać gdzie chce, nakarmiony do woli
przez matkę. U nas na wsi jest inaczej inny świat, inna potrzeba i odpowiedzialność czyli jest gorzej.
Trzeba tam być, gdzie jest robota, obowiązek, zadanie, wyznaczona rola według wieku do roboty. 
Po drugie z pewnością ten gospodarz do którego ewentualnie pobieglibyśmy na telewizję, sam
wraz z całą rodziną mają podobną robotę w obowiązku?! A może jeszcze mają i bardziej gorszą,
trudniejszą i cięższą robotę, bo może, czy nawet z pewnością wożą obornik na pole pod sadzeniaki
ziemniaków? Mało tego, że ciężka to jeszcze na dużą odległość robota śmierdząca. To któż w takim
czasie będzie zawracał głowę i tracił czas jakimś tam wyścigiem na rowerach. Jak jadą to niech
zdrowi sobie jadą, a co nam do tego. My mamy inne zainteresowanie. Tak z pewności powiedziałby
gospodarz? Z synów tego gospodarza, może któryś w tym czasie ogląda transmisję z Wyścigu
Pokoju? Ale przecież przez prawie całą wieś nie pobiegniemy, żeby się przekonać. W takim bądź
razie trzeba zadowolić się Rysia radiem - wysłuchać końcowej relacji i być zadowolonym, że
przynajmniej ma się przy uchu głos z etapu Wyścigu Pokoju. A więc i się zaczyna! Okno, które po
każdym odejściu jest przymknięte do ramy okiennej, teraz ostatni raz uchylamy. Brat opiera się
nogami na fundament budynku, wyciąga rękę jak długa, wychylony na ramie okiennej i załącza
niby prymitywnie wyglądającą jak jakieś pudełko lub skrzynka na jakieś myszki, chomiki, kanarki,
papużki i kto tam jeszcze więcej wymyśli do czego kształt tego radia mogłoby się przydać?
Ale wygląd to nie wszystko. Jak z człowiekiem, szata nie zdobi człowieka, a jego dusza i serce,
które jest szlachetne do ludzi. Taki i to radio na wygląd i z pozoru jest czymś innym, niż się prezentuje.
W środku siebie, jakby w sercu swoim ma przekaz, który daje emocje, radość i satysfakcję z którą
już zaraz będziemy słuchać końcowego przekazu z dzisiejszego etapu Wyścigu Pokoju. Radio jest
już włączone, po włączeniu zaczęło potrzaskiwać, zatem brat kręci gałką, aby lepiej ustawić falę
odbioru. Po krótkiej chwili pojawił się wyraźny sygnał Wyścigu Pokoju. Mnie od razu w klatce
piersiowej z wrażenia i emocji aż ścisnęło, po plecach przeszedł dreszcz, uszy do słuchania wytężyłem
- i czekam z niecierpliwością na pojawienie się tak wyjątkowo niepowtarzalnego głosu Bogdana
Tuszyńskiego. A pan Bogdan Tuszyński, jak zwykle tym swoim niepowtarzalnym zachrypniętym
głosem: "Halo, halo! Dzień dobry państwu! Wita państwa z trasy Wyścigu Pokoju Bogdan Tuszyński.
Kolarze są już na ulicach miasta, jeszcze mniej więcej do stadionu kilka kilometry. Ach jakże dla
państwa mam dobrą i ważną wiadomość. Otóż jest ucieczka kilku kolarzy, w tej ucieczce znajduje
się Ryszard Szurkowski i Stanisław Szozda. W tej chwili znajdują się w środku uciekającej grupy
kolarzy. Rozprowadzenia na finiszu nie będzie, skoro po jednym może po dwóch kolarzy z każdego
państw znajdują się w ucieczce. Jest duże poruszenie wśród kolarzy; każdy z nich stara się przed
wjazdem na bieżnię stadionu wypracować jak najlepszą pozycję, żeby już na bieżni walczyć o
etapowe zwycięstwo. Kolarze idą jak burza raz jeden, raz to drugi wychodzi na czoło grupy.
Wchodzą w jeden zakręt, wchodzą w drugi, wchodzą w trzeci, już wjeżdżają w tunel stadionu,
już są na stadionie! Ach, proszę państwa, co ja widzę, pierwszy pojawił się na bieżni Ryszard
Szurkowski, drugi Stanisław Szozda, za nim Rosjanin, za Rosjaninem, kolarz z NRD. Wchodzą
w prawy zakręt bieżni, Szurkowski pierwszy, Szozda drugi, nie tracą wypracowanej przewagi nad
Rosjaninem i Niemcem. Chyba będzie podwójne zwycięstwo?! Jeszcze nie całe pół bieżni stadionu
i będzie upragniona meta. Biorą ostatni łuk bieżni, nic się nie zmienia, ostatnia prosta, finiszuje
Ryszard Szurkowski wychyleniem się do przodu rzuca rowerem i przekracza linię mety jako pierwszy.
Podnosi ręce w górę w manifeście zwycięzcy, Szozda za nim, Rosjanin ze stratą kilka metrów za
Szozda, Niemiec za Rosjaninem. Proszę państwa, co za piękny dzień, wielki dzień polskiego kolarstwa,
co za radość, co za sukces, podwójny sukces. Widownia po brzegi na stadionie ogromnie uradowana
podwójnym sukcesem naszych wielkich kolarzy. Mamy pierwsze i drugie miejsce na dzisiejszym
etapie. Ludzie na stadionie z radości szaleją, biją brawo, są uradowani, szczęśliwi... A nasi kolarze
z pewnością myślę, że też są uradowani i bardzo, ale to bardzo szczęśliwi. Szozda z Szurkowskim
obejmują się, dziękują sobie za współpracę na trasie podczas dzisiejszego etapu, poklepuje jeden
drugiego po ramieniu.Wchodzą na podium, podwójne podium, twarze z trudu etapowego już obmyte,
ale zmęczone widać dalej, choć to zmęczenie z pewnością jest szczęśliwe jak im, tak i nam Polakom.
Dostają wianki założone na szyję. Dostają wręczone przyjaźni gołębie, które za chwilę wypuszczają
w niebo dla przyjaźni wszystkich krajów. Na dzisiaj to już koniec, żegna państwa do jutra, Bogdan
Tuszyński."

Jestem uradowanym, zapewne brat tak samo. Biorę głęboki oddech, żeby z emocji rozciągnąć mięśnie
klatki piersiowej, oddycham równomiernie aż emocje opadną. Okno domykam, jak umówione było
z Rysiem, aby jego rodzice nie nabrali podejrzeń, że Rysio stosuje nam takie praktyki. I z radością
na buzi i w sercu wracamy do zajęć, które same się nie zrobią. Ale po takim udanym dniu w kolarstwie,
jaki mieliśmy dzisiaj, żadna robota nie będzie nam nudna i trudna. Zaprzęgam konia do furmanki,
ładujemy obornik, wiozę na pole z myślą o wielkim Szurkowskim i Szoździe... A gdy przyjdzie wieczór
i Rysio z rodzicami wrócą z "górek", to wszystko mu ze szczegółami jak pamiętam opowiem, co i on
będzie niejako czuł się tak jakby był razem z nami i słuchał radiowej relacji etapu z Wyścigu Pokoju.

Objaśnienie: "górki"* - nazwa obszaru kolonii wsi, gdzie występują zabudowania i pola rolniczo uprawne.

[ Historia wydarzeń z 1971 roku ]   



                                             LATEM 


Tego samego roku, Rysio wraz z rodzicami i młodszą siostrą w okresie letnio-wakacyjnym opuszczają
wieś, wyprowadzając się na stałe w tzw. "górki", gdzie jego rodzice pobudowali się. Po opuszczeniu
tej części domu w której mieszkała rodzina Rysia, wprowadził się brat ojca Rysia ze swoją rodziną,
przechodząc z jednej strony domu na drugą, gdzie do tej pory mieszkali z babcią. Co w tej sytuacji
nie będzie już istniała taka możliwość na przyszły rok, żeby przyjść pod dom, załączyć radio i słuchać
krótkich relacji z Wyścigu Pokoju. Nowi lokatorzy i zarazem już właściciele nie mają w ogóle żadnego
radia. A u nas to radio, które sprzedał nam "Prusak", przecież od dawna jest zepsute i bezużyteczne, 
w samej obudowie leży na strychu. Do następnego Wyścigu Pokoju trzeba będzie skombinować własne
radio, a jeszcze byłoby lepiej kupić telewizor.   



                             SAMOGON  W  KRZAKACH     


W niedzielę, gdy nic nie mamy do roboty ze względu na święto, lubimy zapuszczać się poza
dom, raz w las, innym razem w olchowe krzaki. Biegamy w krzakach często ścieżkami
wydeptanymi przez pasące się krowy lub bawimy się w chowanego.
Biegając między krzakami, spostrzegłem pod krzakiem spod ziemi wystającą szmatę,
podszedłem, pociągnąłem szmatę, z niej ukazały się litrowe butelki! 
Z krzykiem zawołałem rozproszonych kolegów.

- Chodźcie tutaj! Coś znalazłem?!

Koledzy w trymiga przybiegli. Po krótkim przyglądaniu się na odkryte znalezisko, brat jako
najstarszy, najodważniejszy, pociągną bardziej szmatę, z niej ukazało się z dziesięć butelek
napełnionych czystym jak woda płynem. Od razu domyśliliśmy się, że to z pewnością jest
bimber, schowany przez chłopa do którego należy ten obszar krzaków.
Wkrótce ma się żenić, więc bez wątpliwości jesteśmy przekonani, że to on schował tutaj
samogon, który napędził na własne wesele, przed strachem w razie jakiejś niespodziewanej
kontroli milicji. Choć nie znamy nikogo takiego we wsi, żeby na takie coś donosił.
Z pewnością schował tutaj samogon ze strachu przed milicją i dla świętego spokoju.
Butelki są zakorkowane. Brat wziął jedną butelkę, zdjął korek, powąchał, po czy powiedział: 

- Bimber.

Po nim powąchał Rysio, ja i Stasio. O podwędzeniu butelki, żeby się napić, nikomu z nas
nie przyszło do głowy, bo i nie mamy z nałogu potrzeby, więc brat, zakorkował butelkę
i położył do reszty, dokładnie szmatą przykrył w podobieństwie pierwotnym, żeby gdy
przyjdzie właściciel, nie zorientował się, że coś, czy ktoś już tu był i to ruszał.
Gdy przyszliśmy następnym razem, by sprawdzić, czy są tutaj jeszcze butelki, kryjówkę
samogonu zastaliśmy już pustą. Widocznie właściciel przychodząc, by sprawdzić, możliwe,
że odkrył obcą obecność i ukrył w innym miejscu lub zabrał do domu, gdy zbliżało się jego
wesele.



                              Żniwa 
   

Gdy słońce wznosi się wyżej nieba i z nocnej wilgoci wiatr osusza żyto,
ojciec i stryj koszą na przemian, matka zbiera, my dzieci robimy powrósła
i wiążemy w snopy stawiając w dziewiątki. Pod gruszą w samo południe
spożywamy posiłek. Obok stoi zboże w kłosach i dziesiątkach, pękają kłosy
w słońcu. Nadszedł przelotny deszcz, czekamy w odetchnieniu, zanim wiatr
osuszy zboże, po czy znowu w piekielnym słońcu ruszamy do roboty.
Chłopska dola raz piękna, raz mozolna.



                                     CHLEBUŚ


Lubię jeść chleb i będę lubić. Mogę zjeść dziennie nawet bochenek, a nawet i dwa,
jeśli jest ciemny w dodatku ciepło-świeży. Lubię jeść zwłaszcza piętki, tym bardziej
jak jest świeży, a nawet jak jest nieświeży lubię okrajać chleb dookoła, jak jest świeży
i jak jest nieświeży. Jak jest świeży lubię jeść pajdami, a do chleba wystarczy mi sam pomidor.
Gdy chleb wypadnie z rąk, podnoszę i całuję. Za dziecka tak uczono na Podlasiu.



                          Ja,  chłopiec  pasący  krowy 


Na krańcu mojej Ojczyzny, gdzie żyję, jako chłopiec na "ślewczyźnie" pasę krowy.
W kieszeni marynarki mam kawał czarnego chleba. Gdy poczułem głód, odłamuję
kęsami i jem. Gdy w gardle zatkało, idę do rzeki, by napić się wody.
W krzakach olchowych krętym korytem cicho snuje się rzeka mego dzieciństwa Sidra.
Idę do rzeki prócz napicia się wody z myślą napotkania miętusa lub suma,
który na płyciźnie przepływałby, którego mógłbym nawet gołymi rękoma złowić
i wyrzucić na brzeg rzeki. Lubię wilgoć w krzakach, zapach olszyn, ziemi torfowej, 
zapach wody. Nierzadki odbywa się śpiew ptasząt. Zdarzało się, że w krzakach czasami
nawet natrafiałem pod kępą na śpiącego zająca lub pod starą dużą olszyną,
który spłoszony ze strachu dawał susła. Może i dziś natrafię na zająca?
Po słońcu odczytuję która jest godzina. A gdy już zachodzi słońce za horyzont, 
pędzę krowy do obory. Na podwórku matka doi krowy, a ja z wiadra spijam pianę z mleka.
Gołębie na dachu, póki nie powchodzą do gołębnika są tego świadkiem.



          "Ślewczyzna"  dzieciństwa


Jest tutaj tak przyrodniczo: w olszynach drozdy drozdują,
Szpaki na łące owady, robaki znajdują, 
W krzakach dzikie gołębie gruchają, sroki skrzeczą,
Wrony na wierzchołkach starych olch kraczą,
Bociany na łące chodzą,
Przy zabudowach chłopi zagrody grodzą.
Wokół wesoło przyrodniczo i wiejsko... 



                                   "BEREK"


Jestem już na tyle dużym, a nawet już i dorosłym chłopcem zwłaszcza do chłopskiej
roboty. Gdy na własnym gospodarstwie nie ma ważniejszych robót, chodzę do ludzi na
zarobki najczęściej do murarki, ale i w gospodarstwie rolnym do różnych pomocniczych
robót. Chociaż jestem jeszcze niepełnoletnim, ale tyram fizycznie jak dorosły chłop.
Stąd przez samo to ludzie we wsi już biorą mnie do pomocy w gospodarstwach.
Robota ciężka w gospodarstwie wcale mi nie jest straszna, czuję się i jestem młodym,
silnym i zdrowym chłopcem i zapieprzam na wyrost ponad stan siły swojej - po pierwsze,
żeby zarobić dobry grosz na wydatki własny, jak odzież i obuwie, skoro w domu nie
przelewa się i zawsze brakuje bieżącej gotówki, a i nie raz dołożyć mamie do budżetu
domowego na najpilniejsze wydatki, które nie mogą czekać. Po drugie chcę pokazać jaki
ze mnie dzik do roboty. [ Wy w mieście chłopcy w tym samym wieku co do nas możecie
tylko umywać się, bo bez przyzwyczajenia się od dziecka małego do różnych robót
fizycznych i tak z wiekiem do coraz to bardziej ciężkich robót, nie macie żadnych
szans i nie potrafilibyście umiejętnie wykonywać roboty wiejskie. ] Ludzie na wsi to
doceniają i bez żadnych podtekstów domniemania biorą mnie do roboty.
Zarobiłem już z 1000 złotych, żeby kupić sobie wymarzoną wyścigówkę.
Rodzice mi nie kupią, skoro w domu nigdy nie przelewa się i zawsze brakuje żywej
gotówki. Jeszcze chodzę do szkoły podstawowej, wziąłem pieniądze, mam je w tylnej
kieszeni krótkich spodenek z amerykańskich przysyłanych od ciotek odzieżowych paczek.
Pieniędzy zgubić nie mogę, bo kieszeń dobrze zamyka się na guzik. Ale ja jako chłopiec
dumny, że już potrafię na siebie lub sobie zarobić, na przerwie szkolnej chwalebnie
pokazuję kolegom ile to mam pieniędzy. Mimo to, że chłopaki wiedzę, że już chodzę
do ludzi do różnych robót wiejskich, kiedy zobaczyli tyle forsy, oczy wylazły im na
wierzch ze zdziwienia.
Chłopaki pytają:

- Co kupisz za ta pieniądze?

- Mam zamiar kupić rower wyścigowy.

Przychodzi przerwa druga - biegamy na placu szkolnym, wygłupiamy się.
A "Berek", który tak po prawdzie, przynajmniej mi tak się wydaje, mnie nie lubi?
Nigdy ze mną nie rozmawiał tak choć na trochę dłużej, zawsze gdzieś byliśmy od
siebie oddaleni. Chyba, a raczej na pewno z powodu, że lepiej ode mnie się uczy?
Ale złodziej z niego niesamowity! Kieszonkowiec na każdym kroku tylko gdy trafi się
mu okazja, to jej nie przepuści! O dziwo, dzisiaj, kiedy dowiedział się, że mam
pieniądze, już na pierwszej przerwie na krok nie odstępuje mnie, nagle robi wrażenie,
że bardzo lubi mnie, że chce ze mną się siłować. Podchodzi - siłuję się, ale to tylko
z jego strony blef, bo w tej chwili rękę wsadza do kieszeni moich spodenek! 
Od razu pojąłem, że chce rąbnąć mi forse, ciężko zarobione moimi własnymi rękoma,
moim wysiłkiem fizycznym, a nawet mogę powiedzieć moją krwawicą, bo kilkunastoletniemu
chłopakowi zapieprzać przy murarce z dorosłymi chłopami, to nie byle tam pestka.
Złapałem go za kamraty, a że jestem  silniejszym, od razu walnąłem go na glebę -
przydusiłem rękoma i kolanami - i powiedziałem:

- Chciałeś rąbnąć mi pieniądze!

Przewróciłem go do trawnika na pysk - w tyłek zdzieliłem kilka klapsy - wstałem i
poszedłem. Na lekcji o tym incydencie nic nie powiedziałem nauczycielowi, bo raz,
że nie jestem skarżypytą, po drugie nauczyciel z pewnością zapytałby skąd mam tyle
pieniędzy?! "Berek" jest takim przebiegłym złodziejaszkiem, że potrafił podczas lekcji
koleżance w sąsiedniej ławce z kieszeni fartuszka rąbnąć pieniądze. Kieszonkowiec
z niego niesamowity. Gdy dziewczyna zorientowała się, że nie ma pieniędzy, informuje
nauczyciela! Nauczyciel i w dodatku wychowawca klasy od razu całej klasie przeprowadza
kontrolę kieszeni, ubrań, tornistrów, a nawet ławek, w których siedzimy i co się okazuje,
znalazł pieniądze dziewczyny u "Berka" w skarpecie. Dostaje od nauczyciela sromotne lanie.
Ale kraść dalej nie przestaje. Uczy się na czwórkach, piątkach i choć klasa i nawet
nauczyciele mają go dość, powtarzać klasy nauczyciele nie mogą mu zrobić, jedynie z
wychowania postawić dwójkę.



    STACJA  P. K. P.  RACEWO     


Wiek nam chłopcom przeszedł taki,
Że na nudy każdy z nas pomysł ma wszelaki.

Jeden z nas mówi: Idźmy na ryby!?
Drugi: A może gdyby tak mieli złotówkę?

U "sklepowego"* kupilibyśmy cztery papierosy?
I w ukrytym miejscu posztachalibyśmy, 
przy tym nie wydając żadnego głosu.   

Trzeci z nas mówi: Idźmy w cudze truskawki?
Czwarty: E tam, w truskawki.

Idźmy do Racewa na stację?
Każdy z nas powiedział prawie jednocześnie.
Ty masz rację.

Jeden z nas czterech dodał więcej:
Zobaczymy przejeżdżającą lokomotywę, idźmy czym prędzej!

A że jest niedziela, w dodatku wakacje,
Obojętnie gdzie by nie poszlibyśmy, zawsze mamy rację.

Beztroskie chłopięce po otoczeniu hasanie,
To dla nas wiejskich chłopców na nudy zadanie.

Być czynnym, nie siedzieć bezczynnie w domu,
Kiedy pomysłów mamy do gromu.

A kiedy rozrywką tylko pomysł i przyroda,
Co nam w otoczeniu uroda.

Idziemy do P. K. P. stacji Racewo -
Po drodze mijamy niejedno drzewo.

Wiejskie, co rośnie obok ulicy,
Krzyż, co niepraktykowany stoi w samotnicy.

Z pokoleń ktoś go postawił,
Ale krzyż nie tylko dziś nam służy.   

Gdy przy krzyżu z łąki są kładzione świeże kwiaty,
Jest dla nas religijnym symbolem uczucia i natchnienia,   
wrażliwości i z wiarą do Boga.
Sam pod ten krzyż w dzieciństwie i teraz nie raz przynosiłem z łąki świeże kwiaty.

Z drugiej strony wsi na początku też stoi krzyż,   
Spełnia wszystkie potrzeby i obrządki bez wyjątku.

Ze zmarłym w ostatniej drodze się zatrzymać. 
Czy ot tak sobie mieszkańcu z wiary i praktyki powiedzieć:     
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Przeciw złej przestrodze. 

Wracając z myślowego opisu i kontynuując drogę na żywo -
do miejsca wybranego, po drugie stronie wsi.

Znajdujemy się na końcu wsi naszej Cimanie,
skąd z pagórka widać wszystko po koniec horyzontu samego.   

Wszystkie miejsca i nazwy, które należą do wsi naszej i sąsiednich,
Rzeczy mniej czy więcej ważnych oraz przednich.

W miejscu drogi między wsią naszą Cimanie i sąsiednią Zwierżany -
Idziemy ścieżką przez łąkę, rowy napotykamy i je przeskakujemy.   
Czujemy nie tylko zapach łąki, ale i zapach w rowach wody i torfu.   

Jak fajnie w duszy chłopcu, idąc łąką, przeskakiwać rowy
I dalej iść wzdłuż rowu, aż napotkamy rzekę, tamę nawadniającą,
obok rzeki i tamy pasące się krowy.

Po drugiej stronie rzeki i tamy wszystko podobne,
Tylko z tym, że drugiej wsi Zwierżany, i krzaki drobne.

Olchowe, co już wcześniej nie raz je okrążaliśmy,
Kiedy beztroskimi zabawami podczas wakacji zajęci tutaj byliśmy.

Idąc dalej łąką zwierżańską, na ścieżce gdzieniegdzie po deszczu woda stoi,
Ale dzisiaj omijamy ją, choć ciepła jest, od słońca się ugrzała.

Idąc ścieżką, przeskoczyliśmy kilka rowów, aż łąka się skończyła,
Wchodzimy na polną drogę, wiedzie siebie w odwrotną stronę
na pola i łąki wsi Zwierżany w kierunku naszej wsi, w naszą stronę 
na skrzyżowaniu polnych dróg kończy się, gdzie stoi Dobry Bóg,
stąd już druga droga w naszym kierunku jest tylko miła.   

Po stu metrach przywitało nas właśnie to rozchodzenie się dróg w cztery strony,
Tutaj stoi przydrożny wspomniany Jezus, któremu z katolicką wiarą czynimy ukłony.

Z drugiej strony na początku wsi Zwierżany, jak w każdej wsi stoi krzyż,   
Z drogą w kierunku parafialnego kościoła w Sokolanach, pełnia mieszkańcom
wszystkie potrzeby i obrządki bez wyjątku.

Dalej idzie jak z przysłowiowego płatka, droga choć polna, sucha
I tylko wiatr gra polne melodie koło ucha.

Zbożem: żytem, owsem, jęczmieniem i pszenicą,
Aż miło jest popatrzeć źrenicom...

A jakie zapachy dla przetok nosa w zachwycie dla duszy
Wnoszą te różnorodne zboża, co nam wzrostem sięga
żyto nad głowy, inne zboża po uszy, jeszcze inne po pas.

Słońce z nieba przygrzewa nasze głowy,
Obok drogi na pagórku szumi lasek sosnowy.

Gdzie owies rośnie, zesmykujemy go do dłoni   
I jak chłopi rozsiewamy po drodze,
co tylko zabronować brakuje bron i koni.

Od czasu do czasu białe obłoki pędzone wiatrem,
Pokrywają cieniem nasze głowy rozgrzane słonecznym żarem.

Z tego miejsca każdy z nas już może na horyzoncie zobaczyć stację Racewo,
Przy drodze po obu stronach rośnie niejedno drzewo.

Posadzone przez człowieka, zwane topolą,
Co cień nam na głowy składa, choć nie głowy, a nogi trochę bolą.

Ale już tuż tuż przed nami stacja P. K. P Racewo. to wynagradza,
Już widać na stacji, jak ktoś po peronie się przechadza.

Nam tylko zostaje ze sto metrów pod lekką górkę drogą żwirową,
Tak mocno żwirową, aż wyraźnie żwir chrupie pod półtrampkami na chwilę ową.

Co już przyszło się nam przejść przez kolejowe tory,
Na lewo z pięćdziesiąt metrów przed nami stoi stacja P. K. P. Racewo,
Podobna, jak gdzieniegdzie pozostałe pańskie dwory.
https://plus.google.com/photos/103276734392610294633/albums/5465645123630153713/5775742699179082930?banner=pwa&pid=5775742699179082930&oid=103276734392610294633

I gdyby nie peron i niżej stalowe szyny,
Nigdy nie zgadlibyśmy, że to tutaj stacja-dworzec jedyny.       

Który choć już raz widzieliśmy, jak jeździliśmy ze szkolną wycieczką
do teatru Aleksandra Węgierki w Białymstoku.
Ale tamta historia była rozbrzmiała z innego wiatru.

Przy dojściu na peron, człowiek który wcześniej chodził, znikną.
I teraz tylko my czterech wiejskich smyków jesteśmy na peronie,
wzruszenie takie, aż dreszcz po mnie przeszedł.   

Brzegiem peronu idziemy, raczej stawiamy stopę przy stopie,
jakby odległość czegoś mierzyli,
Przyglądamy się szynom i kolejowym podkładom,
między którymi petów leży w niezliczonej kopie.

Podróżni oczekujący na pociąg zaśmiecają codziennie,
Najczęściej i najwięcej ci, co uczęszczają do szkół zawodowych lub na uczelnie. 

Następnie, choć marudnie, ale wchodzimy do poczekalni,
Nikogo nie ma z podróżnych, tylko na ścianach sekretarze wiszą owalni.

Nawet okienko kasy na kraty zamknięte,
A kiedy na ławie usiedliśmy, po chwili telefon się rozdzwonił!   
Lecz nie ma komu podnieść słuchawkę i powiedzieć przyjęte.   

Telefon, poniekąd nas przestraszył, że zaraz może pojawić się kasjerka,
Lecz nam nie przyszło do głowy pomyśleć, że my możemy być zwykłymi
podróżującymi, więc uciekamy, jakby bawili się w "berka".

Broń Boże, o niszczeniu czegoś nie mamy w zamyśle,
Tym bardziej przez myśl nam nie przeszło w czynnym założeniu ściśle.

Nie należymy do chłopców, którzy są skłonni do wandalizmu,
Nie pozwala tak myśleć, tym bardziej robić, wychowanie chłopskie
z zasadami katolickimi. W szkole z zasadami socjalizmu.

Na zewnątrz poczekalni stacji P. K. P. Racewo,
Peron wzrokiem obejmujemy po kilka razy na prawo i lewo...

Odwiedzamy WC, w nim śmierdzi, jak cholera,
Szczochami i chlorem, że nos tylko zatykać i oddech wstrzymać do zera!

Na czas póki przy okazji wykonamy fizjologiczną potrzebę
I wychodzimy na zewnątrz dnia wakacyjnie-lipcowego niedzielnego,
mając przebrzydłej WC perfumerii dość.

Idziemy torami w kierunku Sokółki, licząc kolejowe podkłady,
Stawiamy dłuższe kroki, niż zwykle,
aby po podkładach kolejowych iść sobie dać rady. 

Po stu metrach dochodzimy do bocznicy kolejowej,
Przyglądamy się rozwidleniu torów, które idą do bocznicy owej.

Wrażeń co niemiara: szyny, podkłady kolejowe, rozwidlenie torów,
Drogowskazy kolejowe, bocznica. Na nią wchodzimy kto pierwszy bez sporów.

Po bocznicy chodzimy jakiś czas, rozglądamy się na obie strony, czy pociąg nie nadbiega.   
I nie kopiemy, nawet nie dotykamy blaszanych drzwi w zabawie tej.   

A gdy w pełni zachwytem nasyceni jesteśmy,
Schodzimy z bocznicy i powoli wracamy w kierunku powrotnym do stacji. 

Idąc po kolejowych podkładach, zatrzymujemy się i każdy z nas przykłada ucho do szyn,
By nadsłuchiwać, czy szyny drżą od zbliżającego pociągu, mając uśmiechnięte miny.   

Jeden z nas mówi: Słyszę, jak pociąg się zbliża!
Drugi mówi: Ja nic nie słyszę, a tylko parzy mi szyna w ucho z upalnego słońca!
Trzeci mówi: A mnie strach taki, jakby pociąg był już blisko,
że tylko uciekać z torów, bo będzie zaraz z nami krucho!
Czwarty mówi: Cicho! Słyszę, jak szyna dźwięczy! I reszcie ubliża.

Najstarszy jest, więc czasami rządził nami,
Kiedy na coś nie możemy się zdecydować sami.

A kiedy podnosiliśmy głowy od szyn i zaledwie uszliśmy z pięćdziesiąt metrów,
Już niżej kolejowego nasypu, wreszcie na horyzoncie pojawił się straszny
torowy koń, bucha z niego czarny dym!   

Już coraz bliżej czarny, potężny, straszny żelazny koń - biegnie w kierunku nas!
Z przerażenia aż zdrętwiałem jak głaz, że Panie Boże, tylko mnie broń!   

Stalowy koń, nie słucha mnie, biegnie dalej, aż ziemia pod nogami drży!   
Widzę teraz, że na jawie gorsze przerażenie, niż nawet we śnie
i że to ten żelazny koń straszniejszy jest, niż ten żywy na łące, co tylko ochoczo rży.

I czym bliżej nas ta czarna stalowa bestia, tym bardziej drgają szyny i podkłady!
I już tylko mała krótka chwila, mała kwestia, kiedy przebiegnie obok nas nie dla zasady.

A z przyczyny i potrzeby mu pilnej biegnie w kierunku Sidry, może i dalej?
Po drodze nie mając sobie silnych, mając na piersiach Godło mojej Ojczyzny   
i żelazną kolej przed sobą, dokonuje rzeczy niebywałej.

A że to nie jest pociąg, a sam parowóz, większe wzruszenie ogarnia mnie!   
Mimo stoimy w wąwozie, a może i temu, bo jest wysoko nad nami.
Nie ma zamiaru zatrzymać się na stacji P. K. P. Racewo, pędząc dalej,
ku mojemu przerażeniu, co to przecież nie jest ciągnięty przez szkapę zwykły koński wóz.   

A pędzi, prawie będąc już na równi, stojącymi obok torów, nami, 
Aż szwunk powietrza podmuchem przeszedł po nas!   
Aż objąłem słup dwiema rękami, zanim przebiegnie straszny potwór parowóz na ten czas.

Maszynista, który biegnącego stalowego, czarnego, strasznego potwora obsługuje,
Pociągnął za uchwyt na łańcuchu i kilka razy parowozem zagwizdał!
Chyba po to, by postraszyć chłopców wiejskich, zrobić im kawał?!
Po czym, jak grom po niebie, tak on na ziemi po szynach minął nas
i dalej przed siebie pomkną: czu-czuczu, czu-czuczu, czu-czuczu,
czu-czuczu, czu-czuczu, czu-czuczu...

Emocjonalni i spełnieni w doświadczenie zamierzonego celu,
przed powrotem do domu, raz jeszcze przechodzimy przez peron,
ale już nie zachodzimy na stację do środka poczekalni. 
W tym naszym chłopięcym wieku, podobnych niedziel mieliśmy już wiele.
Teraz z chłopięcej radości wracamy do życia na własny tron.   

Objaśnienie: "sklepowego, sklepowy"* - człowiek, który nielegalnie
sprzedaje papierosy.



                              TRANSAKCJA  ŻYCIA   


Jak pamiętam od drugiej klasy szkoły podstawowej mam smykałkę do uprawiania sportu.     
Jestem chłopcem ruchliwym i nigdy nie zniechęcam się do biegania, czy do różnych   
aktywności ruchowych. Ruch to mój z natury żywioł. Zimą śmigam na nartach i łyżwach.   
Gdy byłem chłopcem mniejszym, śmigałem z górki "Antonowej" na sankach, co już z   
przeszłości o jednym i drugim tutaj opisywałem. Latem uwielbiam bieganie, grę w piłkę   
nożną, ale i rower nie jest mi obcy. Tym razem zaplanowałem sobie kupić kolarzówkę. 
A, że jestem już chłopcem na tyle wiekowym i silnym, że już mogę chodzić na zarobki   
do ludzi, którzy proszą do różnych robót, jakie na wsi w gospodarstwie są wykonywane.   
Żadna robota nie stanowi mi problemu i trudności, żeby jej nie podołać.   
W końcu przebywając na wsi wśród robót wiejskich, radzę sobie jak dorosły chłop i co   
najważniejsze, że siłą i sprytem nawet przewyższam niejednego chłopa w każdej robocie.   
W wolnym czasie od robót we własnym gospodarstwie, wykorzystuję to, żeby chodzić do   
ludzi do robót zarobkowych. Mam zarobione już 1000 złotych, jak to wcześniej opisywałem   
w tytule: "Berek". Ale mam przy sobie tylko 700 złotych, z którymi mogę się wybrać na   
rynek w Sokółce, z nadzieją, że ktoś może pojawi się na rynku czyli na targu ze sprzedażą   
roweru wyścigowego. Akurat dziś ten dzień w moim życiu nastąpił - jestem na rynku z bratem   
Stanisławem, chodzimy po placu targowym, z myślą aż spotkamy chłopaka sprzedającego 
rower wyścigowy, bez różnicy jakiej już marki, bo i przecież tak naprawdę nie znam żadnej   
marki rowerów wyścigowych, choć regularnie co rok w maju słucham w radio Wyścigu Pokoju,   
a nawet i w telewizji już widziałem.

[ Nawet z bratem, Rysiem i Stasiem już byliśmy pod Kuźnicą na Bałtyckim Wyścigu Przyjaźni -     
którego etap prowadził z Grodna do Ełku. Od wioski do szosy pod Kuźnicą Białostocką trzeba   
było sześć kilometrów pieszo najwaniać, ale to było nam pestką. Mam chłopcom wiejskim     
zahartowanym w różnych bojach, co sprawiało trud i było ciężarem, we wszystkim byliśmy   
odporni i dobrze sobie radziliśmy. Po prostu jesteśmy twardziele. Siedzieliśmy tuż obok szosy,   
na skarpie przy lesie w cieniu i oczekiwaliśmy, kiedy pojawią się kolarze. Nie znając dokładnie   
czasu o której godzinie mogą się pojawić kolarze na szosie w naszym miejscu, cierpliwie   
czekając, kurzyliśmy sporty. Kiedy wyścig miał już się pojawić - najpierw nadjechały samochody   
milicyjne, jak Nysa, Skoda i Fiat 125p. Po nich wozy techniczne różnych ekip kolarskich   
Bałtyckiego Wyścigu Przyjaźni. Po krótkiej przerwie nadjechał na motocyklu pilot prowadzący   
wyścig, tuż za pilotem się pojawił samotny kolarz, nisko pochylony nad "baranią" kierownicą
roweru i kręcił pedałami ile sił w nogach, w trykocie biało-czerwonym Tadeusz Mytnik.   
Wcześniej, a kiedy były już się pojawiły pojazdy milicyjne, z emocji aż ciarki przechodziły mi   
po plecach, tym bardziej, kiedy były już nadjechały wozy techniczne, a jeszcze tym bardziej,   
kiedy już się pojawił uciekający z peletonu, wspomniany Tadeusz Mytnik. Z wrażenia aż dreszczy 
i drgawek dostałem. Minęło kilka minut i pojawili się kolarze w peletonie wraz z następnymi   
technicznymi wozami, na czele peletonu byli aktywni w wyścigu nasi polscy kolarze, jak Ryszard   
Szurkowski, Stanisław Szozda, Zygmunt Hanusik, Zenon Czechowski i inni kolarze.   
Niesamowite wrażenie, pierwsze w życiu sportowym na żywo aż dech zatykało z emocji. ]

Wracając do dnia dzisiejszego na rynek targowy, rower wyścigowy, który oglądam, nie uwierzycie,   
ma nazwę "Eros" i w dodatku jest czerwony, piękny. Może nie jest polskiej marki?   
Takiego roweru w życiu jeszcze nie widziałem, jako wyścigowy i jeszcze o śmiesznej nazwie.     

[ A na szosie podczas Bałtyckiego Wyścigu Przyjaźni, w mgnieniu oka szosą przemknęli kolarze, 
że nawet nie zdążyłem dobrze się przyjrzeć kolarzom i rowerom, gdy w takim przypadku z   
wrażenia i emocji skupienie i orientacja całkowicie była rozproszona. Jedynie najwięcej   
zgromadziłem skupienia i do zapamiętania pierwszego kolarza uciekającego z peletonu Mytnika.   
Podobno peleton jego już nie doszedł aż do mety w Ełku. ]   

Ale tak naprawdę nie wiem co to oznacza "Eros". Też i sprzedającego nie pytam, bo nazwa   
nic mi nie mówi, a jestem tylko skupiony na samym rowerze. W końcu przecież to jest rower   
wyścigowy i mało który chłopak taki rower ma, a zwłaszcza na wsi. W mieście jak Sokółka,   
może jakiś chłopak i posiada taki rower, jak ten facet, który dziś rower sprzedaje.   
Ale na wsi oddalonej o 15 km od Sokółki, jak jest moja wieś, to nikt nie posiada takiego roweru.   
A ja jak dziś kupię, będę mieć go na własność. Sprzedający na gołe oko widać, że jest starszy   
ode mnie, na pewno grubo już po dwudziestce i z wyglądem twarzy pijaka. Kolarzem, to chyba   
on nie był. Ale rower wyścigowy ma. To tylko moja z orientacji osobista myśl. Jak jest naprawdę   
on tylko wie. Nic mi do tego przecież. Dla mnie liczy się dziś tylko, żeby kupić kolarzówkę.   
Pytam sprzedającego rower.   
- Ile pan chce za wyścigówkę?   
- 700 złotych.   
Proponuję cenę.   
- Dam 500 złotych.   
Po czasie namysłu zgadza się. Ale nie kupuję, odchodzimy z bratem. Po jakimś czasie wracamy   
w to samo miejsce. Z wyścigówką dalej stoi nie sprzedaną. Jestem napalony na wyścigówkę,   
ale tym razem żadnej ceny nie proponuję prócz przyglądania się. I znów odchodzimy nie kupując 
roweru, by po jakimś krótkim czasie z powrotem wrócić i jeszcze mniejszą cenę zaproponować.   
Sprzedawca stoi nadal. Widać, że nikt nie jest wcale zainteresowany kupnem wyścigówki.   
Proponuję mu jeszcze niższa cenę, niż za pierwszym razem.   
- Dam 380 złotych. 
Odpowiedział. 
- Za mało.   
Odchodzimy z miejsca nie dobijając ceny kupna roweru. Woła nas! 
-Dobrze. Bierz za 380 złotych.   
Pomyślałem, tyle dać za rower to warto na gołe oko, choć nie znam się na cenach rowerów,   
a zwłaszcza wyścigowych. Co za świetna transakcja, sam sobie nie dowierzam, że tak ogromnie   
zbiłem cenę. Przecież do dziś nigdy niczego jeszcze nie kupowałem. Wracamy z rowerem z targu   
w kierunku dworca PKP, pchając rower chodnikiem, gdyż na ulicy w dzień targowy wóz za wozem     
na targ i z targu w stukocie kopyt końskich po kostkach ulicznych. W dodatku na wozach lub   
przy wozach głosy różnych zwierząt, jak wcześniej opisywałem w: "JARMARKU SOKÓLSKIM".   
Chodnikiem też nie w sposób jechać rowerem, gdy ludzi jak w Nowym Jorku na ulicy, idących   
na targ i z targu, że nawet przysłowiowa mysz się nie przeciwnie, tak ciasno, a co dopiero jechać   
po chodniku rowerem. Ulicą też nie byłoby łatwiej, kiedy furmanka za furmanką w obie kierunki.   
A i gdyby pojechał chodnikiem lub ulicą, to musiałbym zostawić brata, bo dwóch jechać na rowerze,   
to byłby strach przed milicją. Gdy przez miasto doszliśmy z bratem Stasiem w pobliże dworca   
PKP, spotyka mnie niemiła niespodzianka. Brat Stasio, zamiast iść na dworzec PKP, żeby wrócić   
pociągiem do Racewo, [ a jak kolarzówką do domu ] z Racewo pieszo do domu. A tutaj ni stąd   
ni zowąd ot tak niespodziewanie dla mnie, stara się, jak jakiś łobuz uparcie odebrać mi mój   
rower kupiony przeze mnie za ciężko zarobione pieniądze w harówie chodząc do ludzi na wsi   
do murarski lub do robót rolniczych. Nie powiem, brat też harował, ale kupował inne lubiane   
rzeczy, rower wyścigowy wcale nie interesował go. Raptem akurat dziś zachciało mu się uprawiać   
kolarstwo. To z tego powodu podejrzewam, chce przejąć ode mnie mój rower, że już podczas   
chodzenia po targu, odłączył się ode mnie i ze znajomymi zdążył nieźle nachlać się.   
I teraz pod wpływem alkoholu napalił się na uprawianie kolarstwa i ma zamiar wracać kolarzówką   
do domu 14 kilometrów. Droga z Sokółki do Popławiec jest w odległości 8 kilometrów szosą,   
resztę drogi od Popławiec w kierunku Sidry do domu 6 kilometrów drogą żwirową.   
Tymczasem kłócę się z bratem, próbuję odebrać mu mój rower!   
- Ja kupiłem wyścigówkę i jest moja! Ja mam wracać do domu wyścigówką.   
Brat nie ma zamiaru oddać mi rower, choć nachlanym jest jak bombowiec, ledwo stoi na nogach,   
ledwo utrzymuje równowagę, ale co prawda nie wywraca się, ale i nie da rady jechać prosto.   
Sytuacja stała się tak mocno zaostrzona, że już jesteśmy bliscy bójki o rower! W tej chwili   
jesteśmy w miejscu na wylocie z miasta na Kuźnicę Białostocką koło Stolarki*.   
Kłócę się z nim, próbuję wyszarpać rower z jego rąk. Co prawda nie bijemy się, ale i nie odpuszcza   
on i nie odpuszczam ja. Myśl moja chodzi po głowie, żeby pobić brata i odebrać swój własny rower.   
Choć jestem dwa lata młodszym, ale jestem trzeźwym, nic nie piłem, a brat nawalony jak kombajn,   
mogę bez trudu go pobić i odebrać rower. Ale szkoda go mi się zrobiło, w końcu jest to brat.   
Ustąpiłem - pozwoliłem mu jechać kolarzówką do domu, a samemu iść na dworzec PKP i wrócić   
do domu pociągiem do Racewa, a z Racewo trzy kilometry pieszo do wsi. Brat zygzakiem po   
szosie pojechał, a ja zostałem w Sokółce bez roweru. Żal mi się zrobiło siebie, że ja taka d*pa 
tak dałem się wykorzystać bratu z kolarzówką. Jestem rozczarowany bratem, a na siebie zły.   
Bo w końcu mam świadomość, że za własne ciężko zarobione pieniądze nie wracam do domu   
rowerem wyścigowym. Ale też wiem i to mnie uspokaja, a nawet pociesza, że w końcu brat   
to nie jakiś tam złodziej, który ukradł rower, tylko wróci do domu. A najgorsze tylko jest to,   
że ja muszę iść na pociąg i wracać do domu nie rowerem, którego nawet nie mogłem wypróbować 
w powrotnej drodze. A z drugiej strony kajam się i serce boli, bo przecież jeszcze wyścigówką   
nigdy nie jechałem. Kiedy wróciłem do domu, brata jeszcze nie było. Wrócił prawie już na wieczór, 
ale jeszcze za widna. Odebrałem rower bez żadnego problemu. Powrót rowerem z Sokółki do   
reszty wyczerpał brata z sił, że ma wszystkiego już dość. Sprawdzam rower, bez żadnych   
uszkodzeń jaki kupiłem takim i jest. Teraz już mogę czuć się w pełni spełnionym i wybierać się   
na gościniec - po nim na szosę i śmigać na trasie Popławce - Kuźnica - Białostocka - z powrotem   
Sokółka - Sokolany - Janów - Korycin... Innym razem w wioski przez "górki" polno-leśną drogą   
sześć kilometrów do szosy w Łosośnie koło Kuźnicy Białostockiej. Też z domu do Racewa przez 
łąki i polną drogą do szosy na Dąbrowę Białostocką lub na Janów - Korycin i z powrotem na   
Sokółkę po czym na Popławce w kierunku Kuźnicy Białostockiej i od Popławiec żwirowym   
gościńcem sześć kilometrów do dom. A brat od tego dla mnie formalnego dnia nigdy już nie   
interesował się moim wyścigowym rowerem. A, że dziś tak postąpił, posłużyła nim wódka,   
czy co inne tam pił.   

Później słyszałem, że brat z rowerem leżał w rowie. Opowiadali ludzie w Starowlanach.     
Raz, że alkohol go do rowu wywracał, drugi raz w ten sposób, choć może nie z własnego wyboru,     
ale i przez jakiś czas przez alkohol leżąc w rowie odpoczywał. W końcu historia transakcji życia,     
choć przeszła z perypetiami, ale zakończyła się happy endem. Mam kolarzówkę, o której marzyłem.   
Kiedy są wolne dni od różnych robót w gospodarstwie, biorę kolarzówkę i samotnie śmigam w   
kierunku wcześniej obranym z opisanych... Klawo jest jak cholera.   

Objaśnienie: Stolarki - Stolarka* - Zakład Produkcji Okien i Drzwi.

23

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

Bardzo ciekawie  opisane i chociaz sie nie znamy to znam mame i brata, czesto przychodzil do Kazia (tescia). Cimanie- fajna wiocha, fajni ludzie, czyste powietrze.

24 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2019-07-17 09:48:42)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

Witam, dzięki za czytanie i za miły wpis. Na wsi jest fajnie, tylko ogromna szkoda,
że tak szybko ludzie odchodzą i coraz ich jest mniej. Wieś pustoszeje. To najgorzej boli...

25 Ostatnio edytowany przez Mietko_1 (2020-04-30 14:59:59)

Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA

.
                    SZKOLNY  WYŚCIG  KOLARSKI


Jak wam jest wiadome, że w dniach 3 i 4 czerwca odbywają się szkolne dni sportowca.       
W naszej szkole w Starowlanach jest nie inaczej. A że nasz nauczyciel od wychowania
fizycznego pan Jan jest zagorzałym zwolennikiem gimnastyki i w ogóle sportu, wpadł
na pomysł zorganizować szkolny wyścig kolarski. Z tego faktu ogromnie ucieszyłem się,
jak żaden uczeń, albo jak mało kto z uczni w naszej szkole. A jak wam już jest wiadomo,
że niedawno kupiłem rower wyścigowy i bardzo chętnie wystąpię w tym szkolnym
kolarskim wyścigu.

( Z racji mojej dokładności przypomnę wam, że w ubiegłym roku na dzień sportowca
również był przez pana Jana organizowany szkolny wyścig kolarski.
Ze smutną przykrością muszę wam powiedzieć, że nie mogłem w tym wyścigu wziąć
udziału. Nie było to spowodowane na przykład moją niechęcią do uprawiania sportu,
tym bardziej do niechęci fizycznej aktywności, a z żalem muszę powiedzieć, że z
prostego zwyczajnego powodu - otóż najzwyczajniej nie miałem roweru. )

W tym roku jest inaczej, mam rower i to nad zwyczajniej wyścigowy i bez żadnych
problemów mogę wziąć udział w szkolnym wyścigu kolarskim. Z tej racji i faktu
niesamowicie jestem zadowolony, a nawet i dumny, że wystartuję z chłopkami i tym
samym mam możliwość i szansę sprawdzić siebie i też okaże się kto w tym szkolnym
wyścigu będzie najlepszym? Z tego realnego faktu prócz radości ogromnie mnie rozpiera
dumą, choć całkiem w myślach i duszy ukrywam to w sobie nie okazując tego chłopakom.
Wszystko okaże się kiedy wystartujemy, kiedy pan Jan da sygnał do startu.
Tymczasem tym faktem przed startem jestem tak mocno podnieconym, aż odczuwam
napięty skurcz mięśni i objaw lekkich drgawek. W końcu przecież jestem wrażliwym
chłopakiem, w dodatku kocham się z klasy w Teresie. Na samą myśl to mnie mobilizuje,
żeby pojechać w wyścigu jak najlepiej sobie samemu dla czystego sportu, bo to przecież
uwielbiam najbardziej i żaden wysiłek nie jest dla mnie żadnym trudem i przeszkodą.
Też nie bez przyczyny chcę powalczyć z chłopakami, żeby pokazać Teresie, jaki to ze
mnie walczak, gdybym wyścig wygrał. Zbliża się już czas do startu, przed szkołą na ulicy
wszyscy kto wystartuje w wyścigu ustawieni jesteśmy na środku ulicy, podobnie tak jak
w telewizji prawdziwi kolarze w Wyścigu Pokoju. W napięciu emocjonalnym i w jakimś
tam dość sporym podenerwowaniu czekamy tylko, kiedy pan Jan już da sygnał do startu.
Cała uczniów szkoła wraz z nauczycielami po obu stronach ulicy siedzą na ławie, stoją lub
siedzą na trawie. Myślę, że też w jakimś stopniu zniecierpliwienia, może nie tak nauczyciele
prócz zawsze aktywnego do sportu pana Jana, ale na pewno są zniecierpliwieni uczniowie,
kiedy wystartujemy. Pan Jan już trzyma stoper czasu w ręku. Wszyscy chłopaki biorący
udział w kolarskim wyścigu w napięciu emocjonalnym, skupieni rozglądamy się na siebie
na prawo i lewo do tyłu. Każdy z nas chce widzieć jeden drugiego jak jesteśmy nabuzowani
emocjonalnie lub podnieceniem podenerwowani przed startem. Pan Jan podniósł ręką do góry,
głośno powiedział - prawie wykrzyknął:   
- Wszyscy gotowi do startu!
- Start!
Ruszyliśmy z miejsca startu z taką ogromną dynamiczną energią aż łańcuchy zatrzeszczały
w niektórych rowerach, jakby wyścig miał mieć dystans stu metrów, a nie dwóch okrążeń
Starowlany - Łowczyki - Starowlany. Trudno mi tak na oko ocenić ile kilometrów ma trasa
wyścigu, ale będzie gdzieś około dziesięciu kilometrów przez jedną i drugą wieś po bruku.
Pozostała większość trasy to droga żwirowa, wręcz polna - twarde kolejny ubite kołami od
chłopskich wozów, w środku kolein piasek miękki jak na skoczni w dal skopany końskimi
kopytami. Od szkoły ze sto metrów do sklepu Samopomoc Chłopska, droga z lekkiej górki,
rozpędzamy się po bruku aż szczęki nam dzwonią i słychać tylko w  rowerach głośny zgrzyt
łańcuchów i szum opon po "kocich łbach"*. Od tego miejsca kilkaset metrów po płaski aż
dotąd gdzie znajduje się domu, do którego chodzimy na religię, to już jest za basenem
strażackim po prawej stronie drugi dom.

( Cofając się pamięcią do basenu strażackiego - wiosną w maju i czerwcu i we wrześniu,
kiedy były dni słoneczne ciepłe, często przychodziliśmy popływać sobie, zwłaszcza wtedy,
gdy dziewczyny mieli gimnastykę, a w tym czasie my wolną godzinę, wtedy do basenu
przybiegaliśmy i kąpaliśmy się na całego. Były też przez pana Jana organizowane zawody
pływackie w którym chłopcy i nawet dziewczęta braliśmy udział. Często też już po szkolnych
lekcjach kąpaliśmy się w tym basenie. A nawet z panem Janem na tzw. szkolnym kole
sportowym. Klawo było jak cholera. )

Od tego miejsca pod lekką górkę, co już widzę niektórych z chłopaków wstają z siodełka.
Ja na swoim wyścigowym rowerze też nie mam najlepiej z racji węższych opon.
Niemniej nam wszystkim jest lepiej, niżby jechać po nieubitym piasku, co na trasie wyścigu
jeszcze nam się przytrafi. W gruncie już pokonaliśmy cały odcinek przez wieś po bruku
i zarazem mamy koniec wsi, gdzie droga żwirowa zwana gościńcem lekko odchodzi w prawo
w kierunku Popławiec. Szkoda, że wyścig nie jest wyznaczony tą żwirową drogą gościńcem
do Popławiec i z powrotem, a nasza trasa wyścigu zbacza lekko w lewo i wiedzie drogą
całkowicie polną w tym miejscu z lekkiej górki. I choć to już jest całkowicie polna droga,
niemniej sprawia wrażenie lepszej drogi, niż po bruku, bo raz, że w tym miejscu z górki,
po drugie, choć drogą polną, ale koleiny ubite wozami chłopskimi, po których jeden za
drugim ścigamy się i już nie odczuwamy tych wrażeń, co drogą przez wieś po "kocich łbach"*.
Znajdujemy się już za wioską, po prawej stronie drogi majowe łąki, bo to przecież jeszcze
początek czerwca, w kolorach pięknie kwitną - zapachy wonne kwiatów dochodzą i do nas.
W głębi jeszcze przed polami ornymi od strony gościńca krajobraz jakby zapadał się w
nieduże bagno. Wracając w miejsce wyścigu bliżej drogi, w samej dolinie znajduje się
sadzawki wykopana przez rolnika służąca do pojenia bydła, owiec i koni, którego ten obszar
jest własnością. Służy też i do kąpieli chłopcom. W tym miejscu drogi, gdzie teren jest
najniższy, woda stoi, którą bez większego trudy przejeżdżamy, z tym tylko, że rozpędzeni
musieli przyhamować, żeby w czasie przejazdu woda za bardzo nas nie zbryzgała, a tym
bardziej, żeby przejechać bezpiecznie i co jest najważniejsze w tym naszym rowerzystów
tłoku nie wywalić się! Od tego miejsca drogi teren lekko idzie po wznosie, co trzeba każdemu
z nas użyć więcej siły, a to nie jest korzystne na dalszą trasę wyścigu, a raczej w jakimś
stopniu wyczerpujące. Ja osobiście czuję świeżość, bo raz że drogi ubyło w pokonaniu
zaledwie może z dwa kilometry, po drugie rower mój, choć w zupełności nie służy zbytnio
dobrze na drogi gruntowe, a tylko na szosy, ale przerzutki łańcucha na zębatki w jakimś
sprzyjającym stopniu dodają lekkości kręcenia pedałami. Kiedy porozglądałem się na
chłopaków, zauważyłem u niektórych już jakieś zmęczenie wyścigiem.
Co w pewnym stopniu dodaje mi to nadziei, że z czasem chłopaki będą tracili siły, i tym
samym będę miał coraz więcej szans na ucieczkę i w rezultacie wygrania tego wyścigu?!
Ale póki co drogi jeszcze oj sporo, oj sporo podczas której jeszcze wszystko może różnie
się wydarzyć? Zbliżyliśmy się do samego wzniosu terenu, gdzie w miejscu polnych rozstajnych
dróg w kształcie "t", prosto do zabudowań kolonii Wołkuszy, gdzie po prawej stronie piękny
młody może 30-letni las, który naturalnie nie urósł, a zasadził chłop lub chłopi, gdy las należy
do kilku właścicieli, skoro równo rzędami rośnie, jakby żołnierze stoją przygotowani do marszu
w defiladzie. Do którego z chęcią poszedłbym, żeby leśnym zapachem powietrza pooddychać.
Dalej nigdy nie byłem, więc i nie mogę wiedzieć jak jest. Z rozstajnych dróg skręcamy w lewo,
po czym ciągła prosta aż po horyzont. Nic nie pozostaje, jak tylko pedałami kręcić aż do mety.
Ale i tutaj, gdzie pola uprawne wcale jest nie gorzej, kiedy zieleń na prawo i lewo bujna,
aż naszym oczom miło. Lecz zatrzymać się, choć na moment nie możemy.
Nie dzisiaj, może przy okazji tutaj obecności innym razem. Dziś jest dla nas ważniejszy dzień,
bo mamy szkolny wyścig kolarski. Ciągle mamy po obu stronach pola uprawne w zieleni zbóż
zimowych i jarych. Ach, jak pachnie świeżością i jak jest pięknie czerwcową zielenią
rozciągających polnych łanów zbóż. W takiej scenerii przyrodniczej tylko kręcić nam pedałami
i chwalić Boga, że podsunął myśl panu Janowi od gimnastyki zorganizować szkolny wyścig
kolarski. A panu Janowi niech Bozia daje dużo zdrówka. Ciągle prowadzi nas prosta droga
aż do skrzyżowania także w kształcenia "t". Choć jeszcze nie widoczne, ale nam chłopcom
mieszkającym po tej stronie jest to miejsce znane. Tam dwie drogi ze sobą się łączą i - ta
do której dojedziemy jest drogą połączenia między dwiema wsiami Wołkusz i Łowczyki,
co w dzisiejszym wyścigu dwa razy do niej zawitamy i przez nią w wyścigu przejedziemy.
Ale póki co, znajdujemy się tu, gdzie znajdujemy, a do wspomnianego skrzyżowania jeszcze
z dobre trzy kilometry drogi tak na oko. Droga polna, od wozów wiejskich odciśnięte ubite
koleiny, ale na szczęście nasze twarde, co korzystne jest dla rowerów.
Zatem ile sił w nogach kręcić pedałami i tylko trzymać się kolein drogi.
Gorzej już w ich środku, gdzie piasek skopany końskimi kopytami, jak na skoczni szkolnej
w dal. Cała grupa wyścigu zwarta jeden za drugim obiema koleinami pędzimy i uwagę
skupiać musimy, żeby nie wpaść rowerem w miękki piasek między koleinami - co może nie
tylko wyhamować prędkość, ale i nawet spowodować wywrotkę, która też może pociągnąć
za sobą kraksę wpadając kolarz jeden po drugim! A przecież drogi innej nie ma i nie ma
lepszej możliwości, żeby ominąć ten problem, który jest ciągle przed nami!
Jaka droga jest taka jest. Nasz wyścig szkolny, to nie Wyścig Pokoju, gdzie Szurkowski,
Szozda, Hanusik, Czechowski, Mytnik, Stec pędzą po szosach polskich, enerdowskich
i czechosłowackich. Zbliżamy się do miejsca kolonii wsi Starowlany - po obu stronach kilka
chłopskich zabudowań. Z tych domów kilkoro chodzi do szkoły razem z nami, ale w wyścigu
nikt nie bierze udziału. Na nasz przejazd, ci mieszkańcy tych domów, którzy są na podwórku,
patrzą, a może i ktoś w oknie i zapewne, myślą: gdzie ci chłopcy na rowerach tak pędzą?
Nawet słychać, jak psy szczekają. To wszystko się dzieje przez nasz przejazd.
A my walczymy, jak lwy - kręcimy pedałami, aż łańcuchy trzeszczą i tylko słychać szum opon
i pęd powietrza pędzonego naszego szkolnego na rowerach peletonu.
Korzystamy z jednej i drugiej koleiny jadąc sznurem jeden za drugim i nie w sposób jeden
wyprzedzić drugiego. Jedynie w razie między rowerami znajdzie się przerwa, nie uwzględniając,
kto jedzie na czele peletonu, wtedy jest szansa zmienić koleinę i przesunąć się do przodu,
ale pod wielkim ryzykiem w środku kolein miękkiego piasku od końskimi kopyt, co nie tylko
wyhamowuje prędkość, ale i może spowodować wywrotkę! Co nie tylko grozi jakimś otarciem
ciała, ale i stratą do grupy lub co nawet gorsze, w razie wywrotki uszkodzenia roweru.
Póki co, tej taktyki nikt z nas nie odważył się zastosować, choć niejeden o tym może już
pomyślał? Gdy chodzi o mnie, takiej taktyki nie biorę pod uwagę, bo raz, że to jest pierwsze
okrążenie z dwóch. Mam jeszcze czas. Po drugie, jest ryzyko wywrotki, jak przytoczyłem,
tym bardziej u mnie, kiedy w moim rowerze nazwijmy półwyścigowym są węższe opony,
niż u chłopaków w zwykłych rowerach. Ale pamiętajcie powtarzam, żebyście nie mieli złudzeń,
że kiedy mój rower jest pół kolarzówką, wcale nie znaczy, że na takiej drodze jest mi łatwiej,
lepiej i mam większą przewagę. Na szosie tak, ale tutaj na polnej drodze z koleinami po
wozach chłopskich zupełnie nie. Jak widzicie nie wiem czy u was w szkołach mieliście już
takie organizowane szkolne sportowe na rowerach wyścigi? Może i wy już ścigaliście się w
wiejskich szkołach po podobnych drogach, może w miasteczkach, czy miastach po drogach
asfaltowych zwanymi szosami? Niemniej jest tak jest jest, ale kiedy my tutaj, jak widzicie
mamy nie tylko walkę sportową, ale i ubaw ścigając się na rowerach i nie ma co narzekać
na drogę. To dzięki naszemu nauczycielowi wychowania fizycznego panu Janowi, który tak
bardzo lubi sport i przez to organizuje nam różną rywalizację sportową.
Dziś akurat w dzień sportowca szkolnego jest wyścig kolarski na rowerach.
Klawo jest jak cholera.

[ Na gimnastyce często gramy w piłkę nożną, choć w szkole pan Jan od wychowania
fizycznego, częściej odchodzi od gry w nogę, a bardziej prowadzi lekcję gimnastyki
z graniem w szczypiorniaka, jeśli nie znacie tego określenia, to nic innego, jak granie
w piłkę ręczną. Może takie są zalecenia z Oświaty Wychowania Fizycznego?
Nie jest nam też obce granie w siatkówkę i w koszykówkę. Do tych gier też mamy
boisko. Choć w te dyscypliny gier nie lubię grać. Najbardziej lubię piłkę nożną.
Po lekcjach szkolnych, raz w tygodniu mamy też tzw. SKS czyli Szkolne Koło
Sportowe, gdzie raz w tygodniu we czwartki, pan Jan prowadzi z nami zajęcia
dwugodzinowe, ale już na boisku LZS Starowlany czyli Ludowego Związku Sportowego.
Gdzie boisko jest trawiaste i o wiele większego rozmiaru. Dla mnie, to wielka uciecha,
gdzie mogę wybiegać się do woli, jak "Miecik szalony". Tak nazywa mnie sąsiadka
Genowefa. Przed tym boiskiem do piłki nożnej, bliżej ulicy jest boisko do siatkówki,
gdzie dorośli w niedziele i w święta zwłaszcza państwowe, ale i nasze katolickie religijne
schodzą się i grają w siatkówkę, co i nie jest nam obce. Z mojej wsi chłopcom przyjść
można tutaj i pograć lub przynajmniej popatrzeć, póki w naszej wsi jeszcze nie ma
do żadnej gry boiska. Ale chodzą po wsi słuchy, że starsi chłopaki mają założyć LZS
Cimanie, pojechać do powiatu Sokółka, złożyć wniosek na boisko do gry w siatkówkę,
wtedy dostanie się siatkę i kilka piłek do siatkówki. A boisko, to już w gestii naszych
chłopaków. To jeszcze w przyszłym czasie. Przypominając też nie mogę zapomnieć
i o biegach narciarskich, które przez szkołę są organizowane podczas zimy.
Pan Jan tym zawsze się zajmował, co już wcześniej zdążyłem wam opisać.
Jak i owszem zawody powiatowe, gdzie brałem udział, ale te zawody to już były
organizowane przez sam powiat Sokółka. A my braliśmy udział, jako zawodnicy z LZS
czyli Ludowy Związek Sportowy. Klawo było jak cholera. )

Zamyśliłem się wspomnieniami, a tutaj przecież mamy nasz szkolny wyścig kolarski.
Kręcimy pedałami ile w nas woli i sił... Słychać już u każdego z nas ciężkie i szybkie
oddychanie. Każdy jest zmęczony równo, choć wydaje mi się, że nie każdy z nas
jednakowo wytrzymały na zmęczenie i odporność fizyczną. O wygranej to nikt z nas
jeszcze nie może nawet pomarzyć, kiedy trasy przejechanej nie zostało jeszcze nawet
połowy. Podczas wyścigu każdy z nas w każdej chwili może nagle wysiąść fizycznie
i może być po wyścigu. Mam nadzieję, że mnie do końca wyścigu to się  nie przydarzy.
Bardzo chcę ten wyścig wygrać. Przyjechaliśmy zabudowania kolonii Starowlany,
z jednej strony drogi pola, z drugiej las. W nas taka ogromna jest wola, żeby kręcić
pedałami w wyścigu na ten czas... Przyroda piękna, zielono wkoło, powietrze zdrowe
czerwcowe, niebo zachmurzone, co służy pozytywnie organizmu na odporność wysiłkowi.
Zając nawet przebiegł drogę dla relaksu. To nic nam dziwnego, kiedy u nas sporo zajęcy.
Przebiegł to przebiegł, normalka, zając to nie czarny kot, pecha nam nie przyniesie.
Po stronie leśnej ptaki śpiewają, słychać je dobrze, ale to też normalka, kiedy wiosna
to i czas i pora przecież na ptasie śpiewy. My zatrzymać się nie możemy, żeby usiąść
przy brzegu drogi, odpocząć i przy okazji posłuchać śpiewu leśnych i polnych ptaków.
Ptaki mamy wszędzie, obojętnie gdzie jesteśmy, skoro żyją - gniazdują wszędzie,
to i śpiewają wszędzie. Widzimy już wyraźnie rozstaje dróg do Wołkuszy i Łowczyków,
zaraz dojedziemy. Dojechaliśmy i skręcamy w lewo na Łowczyki - łapiemy zakręt,
na szczęście nie grozi nam jakąś kraksą, kiedy peleton jest rozciągnięty i swobodnie,
i wygodnie w tym miejscu pokonujemy jeden za drugim zakręt.
Na tym zakręcie dobrze widać, który z nas gdzie się znajduje w peletonie, a nawet
jak kto jest zmęczony. Od tego miejsca w kierunku Łowczyków droga mniej jest
w kolejnych, a bardziej równa zbliżeniem jak żwirowy ubity gościniec.
W dodatku teren z lekkiej górki, co sprzyja i choć minimalnie lżej pedałami kręcić,
i dzięki temu w jakimś minimalnym stopniu, choć na krótki czas odpoczynek,
kiedy pedałami mocniej się pokręci i przy schylonej sylwetce kolarza mknie się przed
siebie. Słychać tylko żwir, jak pstryka spod opon rowerów. W świetle dnia na prawo
w oddali przy lesie z kolonii Łowczyki widać gospodarstwo. Stąd też chodzą do szkoły,
ale akurat nikt nie bierze udziału w dzisiejszym wyścigu. A nawet żaden uczeń z tej
wsi nie jeździ do szkoły rowerem, kiedy chodzą do szkoły nie drogą żwirową tak
zwanym gościńcem, bo byłoby to sporym nadrabianiem drogi, a wprost na skróty
przez łąki, krzaki olchowe, rzekę, która nieopodal wypływa stąd rozpoczynając na
dobre właśnie swój tutaj bieg. Po czym znowu łąki już po drugiej stronie rzeki należące
do chłopów wsi Starowlany, gdzie właśnie chodzimy do szkoły.
Zbliżając się do wsi Łowczyki, będąc rozpędzonymi z lekkiej górki, co sprawia użycia
mniej wysiłku, a choć na krótki czas więcej ulgi z obecnym już zmęczeniem.
Pędzimy zwartą grupą, jak prawdziwi kolarze, choć nie szosą, a żwirówką i tylko smugę
kurzu za sobą pozostawiając. W tym miejscu teraz na lewo też chłopskie gospodarstwo
całe płotem ogrodzone.

[ Zimą, świadomie przez gospodarza przy otwartej furtce, kiedy sianem zbawiony
zając wbiegnie, pociągając za sznurek z okna lub sieni domu zamykając furtkę,
już może być jego do garnka na dobrą smaczną zupę i mięso. Skąd my wiejskie
dzieci to znamy. A znamy, znamy. Znamy i wiemy, bo wielu tak robi.
A kiedy w zagrodzie przyszło się już złapać zająca, jakiż był ubaw.
Robiliśmy to już u siebie. U nas do stodoły przy otwartych drzwiach zwabialiśmy
od furtki płotu po drodze do drzwi stodoły małymi porozrzucanymi ilościami siana
zachęcającym do środka zajęcy. A kiedy już zając wbiegł, była na żywca łapanka.
Ubaw był aż brzuchy pękały ze śmiechu. Lepsze było to, niż kłusownictwo.
Po czym zawracaliśmy wolność, skoro złapany zając ze strachu przeraźliwe głosy
wydawał, jak płaczące małe ludzkie dziecko. Nie szło tego słuchać i na to patrzeć.
Gdzie wzruszyłby się nawet i bezwzględny na zwierzęcia kłusownik.
Bo tam w lesie lub w olszynach, kiedy zając wpada we wnyk i w męczarni ginie.
Kłusownik nie słysząc i nie widząc, słodko śpiąc lub tymczasem obracając swoją babę
płodząc dzieci. ]

Jedziemy dalej, bo nie mamy przystanku, kiedy to prawdziwy nasz szkolny wyścig kolarski;
mijając i opuszczając to miejsce przy tym chłopskim wiejskim gospodarstwie.
Nieopodal stąd po tej samej stronie jest następne kolonijne gospodarstwo, już jako ostatnie
przed wsią Łowczyki. Zanim zbliżymy się do tego gospodarstwa, teraz kawałek drogi lekko
prowadzącej pod górkę i z tejże racji trzeba więcej użyć w nogach siły, żeby pokonać to
miejsce, a to wpływa na większe zużycie energii w naszych młodych organizmach.
Ale nic w życiu nie ma za darmo. Pamiętaj o tym zawsze. Zawsze coś jest za coś.
Nawet i w miłości. Pokonaliśmy przed tym podjazdem sam dołek drogi, gdzie stoi woda,
pokonaliśmy wspominany podjazd i teraz jesteśmy na samym drogi pagórku, naprzeciw
ostatniego wspomnianego gospodarstwa. Te że gospodarstwo, jak te już minione,
nie jest płotem ogrodzone. Z drogi wyraźnie widać na dachu stodoły ogromne gniazdo
bocianie, w nim bocian siedzi, drugi na jednej nodze skulony w głowie stoi.
A że to już początek czerwca, z pewnością pod pierzyną bocianiej mamy są małe boćki,
zapewne jest ich z cztery lub pięć. W środku podwórza jest sadzawka do której z gniazda
zlatują bociany, żeby napić się wody i nałapać żab, których w sadzawce jest sporo,
a raczej pod dostatkiem, zwłaszcza widać to na wieczór, gdy żaby uaktywniają się
w wieczornym kumkaniu, rechocie. Z tego gniazda bociany mają, jak książęta za królów,
wszystko podane na miejscu dosłownie bez żadnego wysiłku. To dopiero życie.
Jestem naocznym świadkiem.

[ Byłem na tym podwórzu; pewnego razu prosto ze szkoły nadrobiliśmy drogi, żeby przyjść
i zobaczyć te ogromnie potężne gniazdo na dachu stodoły. Jak zlatują bociany do sadzawki
na łowy żab, a są oswojone i nie boją się ludzi na podwórzu, jeżeli ich się gwałtownie nie
wystraszy i nie pogoni. A i zrobiliśmy to, nie dlatego, że jesteśmy wiejskimi nicponiami,
bo wcale nimi nie jesteśmy, a po to, by zobaczyć, jak bociany wzlatują z ziemi na stodołę.
I wcale to bocianom nie przeszkadzało i tym ich nie odstraszyliśmy, żeby już w tym samym
dniu czy w następne, czy w ogóle ze stodoły do sadzawki nie zlatywały.
Jak pamięta przychodziliśmy na te podwórze prosto ze szkoły z kolegą z tego domu i z resztą
z tej wsi rówieśnikami, ale w szczególności chodziło nam, żeby pokąpać się w tej na podwórzu
sadzawce. Klawo było jak cholera. Basen miejski chowa się, co do wiejskiej sadzawki i na
wolnym powietrzu. ]

Jedziemy dalej, to miejsce mijamy w kilka sekund, a tyle w zadumie przyszło do opisu.
Teraz będąc już na samym wzniesieniu tejże wspomnianej górki, nie więcej jak sto metrów
do samej wioski. Wśród nas aktywny zmógł się ruch i zaczęliśmy w pozycjach przesuwać się
na czoło peletonu, żeby być na szpicy jadąc przez wieś, każdemu z nas zależy ludziom pokazać
się, którzy ewentualnie przypadkiem są na ulicy, w obrębie podwórka gospodarczego, na łące
zwanej wygonem, skąd też dobrze widać nas przyjeżdżających przez wioskę, pod warunkiem
w razie budynki gospodarcze i drzewa zasłaniając nasz wyścig tego nie utrudniają.
Kto z mieszkańców wsi dobrym trafem widzi przejeżdżających nas, patrzy ze spokojem
nie dowierzając, że jak to, tędy jadą chłopcy rowerzyści w takiej sporej ilości kolarzy,
zapewne ze szkoły jakiś wyścig na rowerach. Choć nikt nie kibicuje w głośnych okrzykach,
jak to będzie, kiedy pojawimy się w Starowlanach przed szkołą mijając obok nią, bo tam
czekają nas wraz z nauczycielami cała szkoła. Póki co, jak na razie musimy kręcić pedałami
po bruku przez wieś Łowczyki. A że bruk jest zbyt wysoki i ze sporym dla rowerów spadem
do poboczy ulicy, każdy z nas stara się zjechać z bruku, w razie uniknąć ewentualnej wywrotki.
A wywrotka na bruku jak może być groźna i bolesna, a nawet zabójcza, nie trzeba nikomu tłumaczyć.
W tym względzie każdy z nas kolarzy ogromną ma na to baczność i jeden za drugim jedzie obok
bruku twardym gruntownym poboczem. A gdy nie ma miękkiego piasku, jedzie się lepiej, niż po tzw.
"kocich łbach". Wioska jest mała nawet i jak na podlaskie, to minuta czasu przejazdu i opuszczamy ją,
ale nie na dobre i nie na długo, i nie na zawsze, bo czeka nas jeszcze jedno okrążenie wyścigu.
Wyjeżdżając z wioski, teraz z dobry kilometr aż do gościńca, gdzie przy skrzyżowaniu w kształcie
skośnego "t", z pół drogi po równym terenie, a reszta z lekkiej górki. Tutaj, choć droga żwirowa,
niemniej dobra, jak na gościńcu utwardzona, więc można może nie uciec od reszty, bo to jeszcze
za wcześnie, skoro nie ukończone nawet pierwsze okrążenie wyścigu z wymaganych dwóch.
Ale dobrze się jedzie i z ochotą kręci się pedałami, lekko z pochyloną sylwetką do przodu,
tym samym zmniejszając opór powietrza... I tylko słychać zgrzyt w rowerach łańcuchów i spod
opon chrupiącego żwiru. Nic dziwnego, kiedy to nie Wyścig Pokoju z Ryszardem Szurkowskim,
jego kolegami z kadry i wraz z całym peletonem pędzącym gdzieś przez polskie, enerdowskie,
czechosłowackie wsie, osady, miasteczka, miasta i wreszcie na koniec na bieżnię stadionu,
gdzie tylko tam jest coś w rodzaju żwiru, a jest to żużel, ale bardzo solidnie utwardzony,
co daje warunki jazdy jak po asfalcie. Natomiast my chłopcy wiejscy gdzieś w zapomnieniu
cichych wiosek na Podlasiu mamy co mamy i nie ma co biadolić tylko kręcić pedałami aż do mety
i cieszyć się życiem, że żyjemy tu, a nie gdzieś indziej. Bóg z nami... My z Bogiem... Do przodu...
Tylko do przodu... Bo kiedy ukończymy wyścig i ten kto z nas wygra, na mecie będzie podziwiany
i chwalony. Gdybym wygrał wyścig ja, będę mógł zaimponować Teresie. Klawo byłoby jak cholera.
Dosyć już tych rozmyślań, rozważań, co było, co będzie, kiedy dalej trzeba pedałami kręcić, kręcić,
kręcić aż do mety... Już dojechaliśmy do gościńca drogi żwirowej, gdzie mamy zakręt w lewo
w kierunku Starowlan do szkoły. Przy drodze po prawej stronie stoi Dobry Bóg Jezus Chrystus.
Koniecznie trzeba się przeżegnać przynajmniej w duchu, bo kiedy akurat w tym miejscu na
skrzyżowaniu dróg, nie w sposób puścić kierownicę. Ale Jezus Chrystus i Jego Ojciec Pan Bóg
to widzą i nas rozumieją, a nawet z przydrożnego krzyża i z Nieba pobłogosławią i tym dodadzą
nam otuchy i siły ducha do jazdy w dzisiejszym wyścigu, przynajmniej tak myślę.
A reszty chłopaków nie jestem w stanie na skrzyżowaniu zajętych, jak i ja sam, braniem zakrętu
w lewo w 90 stopniach, spytać. Ale święcie jestem przekonanym, że oni tak samo myślą i w
duchu to już zrobili.

[ Tą drogą kursuje autobus PeKaeS Sokółka - Siderka i z powrotem. Z tego skrzyżowania na prawo
po kilometrze czteroramienne skrzyżowanie do mojej rodzinnej wsi Cimanie, na pola i do lasów,
gościńcem w kierunku Achrymowiec, a obok rozstajnych dróg stoi Jezus Chrystus jako opaczność
przed wszelkimi chorobami i klęskami naszej wsi, co jest w kamieniu wykryte od stu lat.
Chodząc na pole, do lasu, do szkoły pokłanialiśmy się jako dzieci i dzisiaj się pokłaniamy czcząc
Pana Boga i Jego Syna Jezusa Chrystusa, który umarł na Krzyżu za nasze ludzkie grzechy, a po tym
Zmartwychwstał, żeby dać nam wieczne życie, kiedy po żywocie krótkim na Ziemi - będziemy żyć
wiecznie w Niebie. Obok tutaj za Dobrym Chrystusem, pamiętacie, kiedy byłem małym chłopcem,
rósł łubin, gdzie zapędzałem się - tutaj Pan Bóg błogosławił mnie i namaszczał na chłopskiego poetę.
W natchnieniu od tego dnia nim już się stałem. Kiedy dorosłem w pisaniu nim się stałem...   

A jest i było to tak:

Wierszowy  różaniec 

Ja, służebny laik poezji; ze świtem budzącego dnia -
słucham porannej zmiany śpiewu skrzydlatych,
witam spoza puszczy wynurzające słońce,
nocy mówię: żegnaj, dniu: dzień dobry.
Piszę poranny wiersz - karmię natchnieniem duszę
wrażliwą od tego czasu i miejsca:
     
Gdy  byłem  małym  chłopcem
[ buszowałem w łubinie ]

Gdy byłem małym chłopcem,
  zapędzałem się na chłopskie rozłogi,
   spotykałem podlaskich wyżyn pagórki,
    rósł kwitnący biało-niebieski łubin,     
     wchodziłem w jego gąszcz i woń,
      chrzcił mnie po wyniosłość poetyckich zaślubin,
       czułem się jak mały Boży Anioł w Raju.
Owady spijały nektar, szeptały o cichej poezji
   - natchniony byłem, jak dziecko Mickiewicza
    i za nic nie chciałem wyjść z tego polnego raju.     
Na niebie ukazał się znak w postaci Boga,
  przybył do mnie, pobłogosławił i rzekł:   
   Ty mój Boży synu, jutro będziesz poetą.   
Namaszczony dotykiem Boga, wzruszony
  natchnieniem, wonny zapachem łubinu,
   radosny wracałem ścieżką
    przez pola i łąki do domu.
Kiedy dorosłem zacząłem pisać wiersze.

Rozmyślam o tym o czym myśli kaleki człowiek,
idę nie nogami, a śladami wspomnień i jak dyktuje serce,
oczyma dotykam wiosennych krajobrazów, nieba,
serce me trzepocze, jak w locie skrzydła ptaka,
pierś uciska kamień, choć nie leży na sercu,
ślubnej dziękuję za trwanie, Bogu za życie,
światu za pokój, wiośnie za słonce i odradzania się przyrody,
ptakom za śpiewanie, drzewom za biel i zieleń i za oddychanie,
łąkom za ukwiecenie, polom za zielone i złote łany,   
zwiastunom wiosny za nabierania wrażliwości w dzieciństwie do przyrody,
rodzicom za przyjście na świat, miejscu za przeznaczenie;
po czym wyrosłem na duszę taką jaką jestem dzisiaj.
Piszę wiersze...

Mój Boże, otworzyłeś bramy raju,       
Przepiękną wizją dałeś nadzieję.           
Krainą łubinu przywołałem wspomnienia,     
Nostalgiczną pieśnią o spełnionych marzeniach...   

Czarna Białostocka - Podlasie, 10.04.2015, 11:44
     
Z rozstajnych dróg w lewo po kilkuset metrów obok usytuowana moja wieś rodzinna Cimanie. ]
Ciągle jesteśmy w zwartej grupie. Skrzyżowanie pokonaliśmy bez jakichkolwiek problemów
defektów rowerów, czy zderzeniem się ze sobą. Po stu metrach na prostej gościńca znajduje
się miękki piasek, nawieziony niedawno z racji przygotowywania drogi z czasem do położenia
asfaltu. Takie już chodzą pogłoski. Ale to na przyszłość. A na dzisiaj jest jak jest.
A jest tak, że gdy dojechaliśmy do miejsca drogi miękkiego piasku, od razu rowery nam
prawie stanęły, a zwłaszcza tym bardziej rower mój, który z racji może nie wyścigowego
kolarskiego, ale przynajmniej pół wyścigowego, w którym opony są węższe, niż w rowerach
u chłopaków. Jazda praktycznie w tym miejscu niemożliwa, a zatem wszyscy pośpiesznie
zeskakujemy z rowerów i ten odcinek ze sto metrów biegniemy z rowerami.
Tutaj wyraźnie widać i słychać, jak chłopaki są pomęczeni, nie mniej i ja, pchamy po piasku
rowery, ze zmęczenia sapiemy, jak parowozy, tylko z tą różnicą, że nie widać pary i dymu.
A u każdego z nas widać z wysiłku na czole pot, jak i włosy każdy na mokre. Lecz żaden
z nas nie odpuszcza, każdy stara się wyjść z tego choć krótkiego, ale trudnego odcinka drogi
i kontynuować wyścig jako naczelne. Pokonaliśmy ten kawałek trudnej drogi, wskakujemy
na rowery już na utwardzonej żwirowej drodze zwanej  przez tutejszych ludzi gościńcem.
Jeden za drugim jedziemy dalej... Na lewo drogi łąki, raczej podmokły teren prawie szuwary.
Trawy rożnego rodzaju wyróżniają się ukwiecone i niektóre przekwitłe już, i w tych miejscach,
gdzie bardziej mokro, nieużytki, siedlisko dobre ptakom, z czego w pełni hałaśliwie korzystają.
Ale akurat dziś nie czas nam przyglądać się krajobrazom żywej przyrody, ptakom.
A kręcić pedałami, kręcić pedałami, kręcić pedałami. A gdy z drogi widzimy prawą stronę,
to też widzimy i lewą stronę, gdzie od razu za drogą głęboki drogowy rów w którym często
mieści się po brzegi wody, zwłaszcza po zimowych roztopach na wiosnę.
Kiedy chodziliśmy jeszcze do młodszych klas i nie chodziliśmy jeszcze na skróty do szkoły,
a tędy gościńcem, było dużą atrakcją podziwiać pełne emocji przydrożne rowy wody
lub po zimie lód podzielony z coraz to wyższej temperatury na krę.
Za drogowym rowem od razu olchowe krzaki należące do wsi Łowczyki, głębiej wzrokiem
zapuszczając się, teren podmokły jak szuwary i całkowite nieużytki na wprost wzdłuż
gościńca aż do rzeki, dalej aż po pola uprawne bez łąki. Teraz już znaleźliśmy się na
łagodnym zakręcie w prawo, co nie stanowi żadnej różnicy zwłaszcza dla rowerów.
No chyba, jak jakiś kawaler będzie pędził setką e-MZ-etką enerdowską, to nawet może
i nie wyrobić zakrętu. Nam to nie grozi. Jak porośniemy, to kto wie.
Póki co, dziś musimy się zmagać na rowerach i kręcić pedałami...
Za zakrętem kawałek prostej, po czym most na rzece Siderka, za mostem już pod lekką
górkę ze dwieście metrów po czym lekko w prawo i po tym prosto aż do początku wsi
Starowlany. Ale myślą ja już się zapędzałem szybciej, niż rowerem, a tu jeszcze droga
przecież przed mostem i rzeką. Co nic nie pozostaje nam, jak tylko kręcić pedałami na
rowerze aż do skutku linii mety. Znajdując się już w miejscu mostu i rzeki, prócz mnie,
kiedy ja znam to miejsce od wielu dobrych lat, od wczesnego dzieciństwa, kiedy zacząłem
chodzić z mamą do babki w Poplawcach. Chłopaki zapewne, albo na pewno skoncentrowani
na wyścigu, nie zdążyli zauważyć może nie tak mostu, kiedy jest drewniany i prawie
niewidoczny. No chyba, że z tego powodu, że w jego miejscu o kilka centymetrów poziom
ma poniżej gruntu drogi. Jak i też absolutnie nie idzie przegapić, bo kiedy najeżdża na
drewniany most jest inny odgłos, niż po żwirowej drodze. Głuchy odgłos.
Jeśli i zauważyli, to przy takim zmęczeniu fizycznym podczas wyścigu szybko się zapomina.
Nawet i być może nie zauważyli po obu stronach mostu rzeki mego dzieciństwa.
Co prawda akurat nie w tym miejscu jest moją rzeką dzieciństwa, bo kiedy od drugiej strony
wsi, ale moja świadomość, że niedaleko stąd, bo między Łowczykami, a Starowlanami wypływa
rzeka rozpoczynając swój żywy bieg i prawie praktycznie zaraz za tym mostem po prawej stronie
w kształcie "u" okrąża moją wieś. Akurat w tym miejscu z prawej i lewej strony od mostu
i drogi nie wyróżnia się jak prawdziwa rzeka, bo odkąd łąki są zmelioryzowane, rzeka wygląda
nie inaczej, jak tylko zwykły rów z tą różnicą, że z podwójną szerokością jak zwykły rów.
Nie lubię rzeki w takich miejscach, gdzie już ludzka ręką sięgała zmelioryzowana natury przyrody.
Na szczęście po stronie lewej w kierunku Łowczyk, to tylko kilkadziesiąt metrów, a po tym
już krzaki duże i małe olchowe i rzeka pierwotnie naturalna snująca się meandrem wśród krzaków,
co tak od swego dzieciństwa uwielbiam. Wiadome, że to nie jest przecież rzeką jak Amazonka.
Ale z drugiej strony to i lepiej, bo cóż byłoby mi po Amazonki, kiedy na wskroś jest szeroka,
głęboka, długości już nie wymienię, że bez łodzi na wodę ani rusz. Raczej i dobrze, że rzeka
takiego niedużego rozmiaru. Ale zawsze to rzeka, gdzie są ryby, gdzie można chodzić nad jej
brzeg, posiedzieć, czy wejść do wody, gdzie w miejscach zmelioryzowanych wody jest po kostki
lub kolana. Natomiast z prawej strony w kierunku mojej wsi, rzeki zmelioryzowanej jest nawet
kilkaset metrów aż do olchowych krzaków. I tak od tego miejsca jak już wspominałem rzeka
w kształcie "u" snuje się meandrem wśród krzaków olchowych otaczających moją wieś.
Jak widzicie, w dobrym miejscu przyszedłem na świat i się wychowywałem przez kilkanaście
lat w tak przecudnym przyrodniczym miejscu, co też w jakimś stopniu wpłynęło na moją wrażliwość
i w końcu w dorosłym życiu opisywać te miejsca w swojej biografii. Ale tak naprawdę, to przede
wszystkim chyba decyduje charakter, osobowość kim w życiu się stajemy, ale powiadam i nie
wykluczone środowisko jak przyrodnicze tak i obyczajowe wiejskie piękne żyjąc z matką naturą.
To uwrażliwia na całe życie, czego  nie można zapomnieć. Zanim opuścimy to miejsce, jeszcze
muszę dodać mając w pamięci, że kiedy byliśmy mniejsi i tylko chodziliśmy tym gościńcem
do szkoły, często wchodziliśmy pod ten drogowy most. Co prawda na lekkim schyleniu, choć
byliśmy dziećmi, skoro most jest niski, ale pod mostem po obu stronach brzeg jest dość na tyle
szeroki i suchy, żeby było można tam posiedzieć, przyglądać się na drobne płotki, których w każdym
miejscu rzeki nie brakowało. A kiedy już pykaliśmy papierosy, idąc ze szkoły nie raz wychodziliśmy
pod most, żeby pod osłoną mostu po sztachać się sobie Sportem. Zdarzyło się nieraz i tak, że po
nasztachaniu się papierosami, kiedy poczuliśmy lekkie omdlenie, czy nawet lekkie mroczki w oczach,
w dodatku pod mostem było cieplej i jakby mniej tlenu - szybko w strachu wychodziliśmy na drogę.
Zwłaszcza starsi chłopcy potrafili pod mostem nawet załatwiać się. I po wejściu pod most, kiedy
śmierdziało, natychmiast wracaliśmy na drogę. Jak pamiętam chyba każdemu, a nawet każdej z nas
zdążyło się, kiedy wracając ze szkoły, nagle naparło zwłaszcza przy jakimś rozwolnieniu, pod mostem
załatwić się. A więc, jak widać ten most, a raczej pod mostem służyło nam do wielu okazji i zdarzeń.
Jak to na wsi w polu wśród natury. Przecież dzieci wiejskie nie bawią się w piaskownicy, jak miejskie.
Jeżeli urodziłeś i wychowujesz się w mieście, to nasz pecha, pecha co do nas wiejskich dzieci, bo nic
nie ma lepszego, jak przebywać na łonie natury, czego nam tak jak wam w mieście nie brakuje.
Wspominając ze szkolnego dzieciństwa ten most, nie mogę też zapomnieć, kiedy wracałem ze szkoły
sam, a i kiedy z rówieśnikami, nie tylko wchodziłem pod ten most, ale i raz to od strony Łowczyk,
szedłem brzegiem koryta rzeki dokąd zmelioryzowana i wypatrywałem suma lub miętusa ewentualnie,
gdyby się pojawił, natychmiast zdejmowałem z pleców tekturowy tornister, ale z oczu nie spuszczając
ewentualnej spotkanej ryby, tak żeby nie zniknęła z widoku w wodnych zaroślach lub w obrzeżnych
faszynach koryta rzeki, zdejmowałem z nóg trampki, podwijałem spodnie aż powyżej kolan
i natychmiast wskakiwałem do wody za rybą, łowiąc ją zwykłymi rękoma.
Tym bardziej po stronie drugiej mostu to samo robiłem i jeszcze z lepszym skutkiem, bo raz,
że odległość kilka razy jest dłuższa aż do naturalnego koryta rzeki.
Klawo było jak cholera. Teraz po takich ze wcześniejszych lat wspomnieniach, trzeba wracać
na drogę do wyścigu i zaiwaniać pedałami na rowerze, bo przecież nikt za nas tego nie wcale
zrobi. A tuż za mostem i rzeką droga prowadzi pod lekką górkę i jak to po żwirze jest trzeba
użyć więcej sił, by nadążyć za grupą i koniecznie trzymać się w grupie nie odstając.
Albowiem kiedy już z tyłu grupy się zostanie, może i nie być sposobu, możliwości, okazji,
by dojść do grupy. W moim przypadku zdawałoby się, że mam rower wyścigowy, to nie mogę
mieć żadnych w wyścigu problemów. Bardzo to jest mylne, a nawet złudne, bo jak już
wcześniej wspominałem, rowerem wyścigowym na którym siedzę i pedałuję, miałbym z
chłopcami przewagę na szosie, ale nie tu na żwirowej drodze z racji węższych opon.
Dobrze, że piasek mam(y) już za sobą. Jadąc po żwirze tylko chrobocze pod kołami, a nawet
od czasu do czasu grubszy żwir w postaci kamuszyków wypstrykuje spod opon, co raczej
nie utrudnia jazdy, gdy to słyszy się, a raczej trochę śmieszy i nawet dodaje werwy otuchy
do lepszej mobilizacji. W wyścigu to wszystko nic co mieliśmy utrudniające na trasie, to mamy
już za sobą i nawet to co jeszcze czeka nas w dalszej drodze przed sobą w żaden sposób nie
zaraża nas. My chłopaki wiejskie jesteśmy zahartowanymi twardzielami.
Nie pękamy się przed niczym. Trud dla nas w wysiłku fizycznym to codzienność...
Liczy się tylko sam fakt startu. W tym miejscu z obu stron pola uprawne gospodarzy rolnych
wsi Starowlany z prawej strony pagórkowate, z lewej strony pole równe aż po łąki i olchowe
krzaki w środku ich bagno - szuwary i dużo różnego krzykliwego ptactwa idącego w gody
i wysiadującego w gwiazdach potomstwa. Chodząc ścieżką na wprost obok bagna i szuwarów
z bliska bez żadnych przeszkód można było zobaczyć nawet gniazda na kępach jak kaczek,
a nawet i dzikich gęsi. Na olchach sporo różnych gniazd pustych, zwłaszcza tych ptaków,
które rozpoczynają lęgi wczesną wiosną jak na przykład wrony. Zasiedlonych też nie brakuje,
jak na przykład dzikich gołębi. Ale w tym czasie, kiedy już i jest wyraźne zmęczenie daje
o sobie znać, wspomnienie staje się obojętne, a tylko skupienie i wysiłek fizyczny ważny
jest nad którym trzeba mnie i kolegom zapanować. A i z drugiej strony racji chłopakom w
zupełności to wszystko tutaj nie jest znane, ale przecież o to ich nie będę pytał lub o tym
opowiadał, nie ten czasu. Trzeba pedałować dalej... Nikt za nas tego nie zrobi.
A wsparcie mamy od Dobrego Chrystusa, który stoi przy każdym skrzyżowaniu dróg i od
samego Najwyższego, co patrzy na nas z wysokich Niebios. Jedziemy dalej, już zbliżamy się
do skrzyżowania dróg przed Starowlanami, po stronie prawej gospodarstwo chłopskie pierwsza
stodoła szczytem do drogi, druga obora wzdłuż drogi, za oborą dom wzdłuż też drogi.   

[ We wcześniejszych klasach do tego domu chodziliśmy na religię, co w jakimś stopniu już
opisałem. Pamiętam księdza, który nauczał religii i nie tylko za palenie papierosów rózgą bił
po dłoniach, co mnie wtedy upiekło się, a tylko brata i Rysia nie ominęło.   
Ktoś widział nas w lesie i doniósł księdzu. Opisałem to w: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ
W PIASKOWNICY - "Wronie gniazda". Ale i był jak wychowawca w szkole, właśnie na tym
podwórku prowadził z nami grę w dwa ognie. ]

Te gospodarstwo posiada ogromnego obszaru podwórze, z racji tej, że choć już na kolonii,
ale blisko wsi, bo tylko za skrzyżowaniem rozwidlającym w cztery kierunki drogi w lewo
do wsi Starowlany, prosto do wsi Gliniszcze Małe ze trzy kilometry, na prawo do wsi
Zwierżany z ponad dwa kilometry, a cofając się do tyłu do najbliższej wsi Achrymowce
ze trzy kilometry, wcześniej w lewo na uboczu drogi do wsi Cimanie mojej rodzinnej.

[ Na tym obszernym podwórzu, po roztopach zimowych w marcu lub kwietniu, zwłaszcza
tuż przy drodze przy samym skrzyżowaniu nagromadziło się dużo wody.
Wyglądało to jak małe jeziorko. Po nocnych minusowych temperaturach, która jeszcze
bywały, woda zamarzała, co nieraz idąc do szkoły lub wracając do domu ślizgaliśmy się.
Pamiętam. ]

Wracając widokiem na krajobraz po lewej stronie drogi, tutaj nie ma budynków gospodarstwa,
a obszar mniej więcej hektarowy w postaci łąki pastwiska. Właśnie z tej strony z racji jeszcze
niższego ukształtowania terenu, po roztopach śniegu nagromadzonej wody jest jeszcze więcej
od rowów przydrożnych rozległej aż na całą łąkę. I tutaj bardziej wygląda to jakby małe
jeziorko. Znajdując się już przy skrzyżowaniu całą grupą skręcamy w lewo do wsi i od początku
mamy już "kocie łby"* po których źle jechać, tak źle aż szczęki drżą, zęby dzwonią, skąd każdy
z nas jak najszybciej próbuje przemieszczać się ze środka drogi tuż przy krawężniku i stara się
utrzymywać tak przez całą wieś aż na końcu skończy się bruk. Nawet nie biorąc pod uwagę
tego dla renomy, kto będzie na czele wyścigu, kiedy będziemy przyjeżdżali koło szkoły,
gdzie oczekują na nas dziesiątki dzieci i nauczyciele. A już widzą nas i już nawet słyszymy,
jak kibicują wszystkim nam - krzycząc - szybciej dawajcie szybciej...
Tymczasem dreszcze po plecach przeszyły mnie -:w klatce piersiowej poczułem skurcz z tego
faktu. Nic dziwnego dla mnie, skoro jestem przecież wrażliwym chłopakiem, choć tymczasem
nie wiedzą tego obok mnie moi koledzy, tym bardziej o 500 metrów oddaleni stąd dzieci
i nauczyciele przed szkołą czekających na nas. Już przyjechaliśmy kilka domów - jesteśmy
w miejscu, gdzie chłop w szczycie obory hoduje gołębie.   

[ Za każdym razem idąc do szkoły, a tym bardziej, kiedy wracając ze szkoły do domu,
nigdy nie omieszkałem, żeby nie poprzyglądać się na gołębie, które tymczasem przebywały
na dachu lub w szczycie gołębnika tzw. klapy zamykającej wyjście gołębi ze środkowego
gołębnika w razie przybicie się cudzych gołębi lub np. przed sowami, które przy zapadnięciu
dnia w noc, potrafiły wchodzić do gołębnika i żywienia dziobaniem pożerać z gniazda pikieta
jeszcze nieopierzone. A tym czasem, kiedy sowa złodziejka, morderczyni dziobiąc pożera
nieopierzone z gniazda pisklęta, stare gołębie ze strachu zamykamy w kąt gołębnika,
iż gołębie nie mają instynktu wojowniczego zażarcie na śmierć i życie bronić swojej rodziny
swego domostwa. Jedynie samce czasami biją się w zaletach o gołębicę, ale to zawsze
działo się na dachu lub na zewnętrznym gołębniku. Jedynie samce, a nawet i samice wśród
stada, jak to jest wśród różnych gatunków ptaków, czy zwierząt, stosują hierarchię
i przywództwa, co w każdym gatunku to rozumieją i przestrzegają.
A jeśli któryś z ptaków lub zwierząt posiadający za dużo energii lub adrenaliny, co przydarza
się podczas godów lub rój i łamiące nieprzestrzeganiem zasad, przez przywódców dochodzi
do przywrócenia porządku i zasad. A z wymienionych przyczyn jeśli zbuntowani nie chcą
podporządkować się dochodzi do walki i po walce dowodzi stadem zwycięzca.
Też jak i u ludzi, tylko z tą różnicą, że u ludzie nie decyduje siła fizyczną i nie rozum,
a wykształcenie z którego zajmuje kierujące stanowisko. ]

Dzisiaj nie pora i czas podczas wyścigu przyglądać się tutejszym na dachu i na gołębniku
zewnętrznym gołębiom, a tylko przez sekundę spojrzałem i dalej kręcę pedałami...
Za oborą z gołębnikiem, dróżka polna, którą czasami chodzą dzieci do szkoły z tej samej
wsi mieszkający na kolonii. Teraz po tej samej stronie zaraz przy ulicy studnia należąca
do mleczarni i o kilka metrów dalej mleczarnia, z której wyszła pani przyjmująca od chłopów
dostawę mleka, i z wielkim zainteresowaniem przygląda się nam...   
A po lewej stronie stary wielki sad.   

[ Zwłaszcza po szkole, kiedy byliśmy wygłodzeni i burczało w brzuchu, bo gdy szło się do
szkoły na godzinę ósmą, przez co wstać trzeba było co najmniej o godzinie szóstej, żeby
wyjść z domu po siódmej dwadzieścia i w niecałe czterdzieści minut być już w klasie,
zazwyczaj nie jadło się śniadania tylko np. jedynie na szybko poza kubkiem mleka
z pajdą czarnego chleba. A o kanapkach ze sobą do tornistra do szkoły, to już nie było
mowy, chętnie po kryjomu biegliśmy w sad, żeby ukraś jabłko, czy jakąś gruszkę.
W dobroci, tym bardziej w luksusie przelewek nie było, można o tym było tylko pomarzyć.
Kiedy już maiło się złotówkę, było się kimś. Biegło się do Pomoc Chłopska i kupowało się
dużą słodką bułkę za tę złotówkę. Pamiętacie z wcześniejszego opisu:
"PIERWSZE ZAROBIONE 2 ZŁOTE" ]     

Za sadem jeszcze przed szkołą dwa gospodarstwa, to po lewej stronie, po prawej też dwa
gospodarstwa, te drugie już razem ze szkołą. Wracając do prawej strony gospodarstwa,
też posiada sad nawet duży na odległość, jak długość ogrodzenia szkolnego.

[ Ale z tej strony od ulicy nigdy nie zakradaliśmy się w sad ze względu na budynki w pobliżu
gospodarza, a od strony drugiej polnej i łąkowej - stamtąd trudniej nas małych złodziejaszków
gospodarzowi sadu było dostrzec, zatem stamtąd od spodu siatki ogrodzenia szkolnego
lub już dalej na wolnej przestrzeni wbiegaliśmy w sąd i łupiliśmy gruszki, jabłka do woli.
Klawo było jak cholera. Wy w mieście nie mieliście tego. ]

Szkoła już tuż tuż na odległość rzucenia kamieniem. A nikt z nas nie kwapi się, żeby odskoczyć
od grupy, choć na pięć metry na przykład, choćby z tej racji, żeby popisać się przed uczniami
i nauczycielami? Sam zachodzę w głowę, że tego nikt wraz ze mną nie robi, nie ma odwagi
zdecydować się na ucieczkę? Czyżby zmęczenie u chłopaków tak ogromne jest i daje o sobie
mocno już znać? Czy to jest tylko taki taktyczny plan? Czy to może jakiś wstyd ogarnia
wszystkich nas przed całą szkołą i paraliżuje wszystkich nas? Tak czy siak tak jest.
Nie. Powodem są "kocie łby" po których rozszerzoną grupą na całą ulicę źle jest jechać.
Stąd każdy z nas tylko skupia się jechać sznurem jeden za drugim przy krawężniku przy
którym do metra w kierunku środka ulicy znajduje się na bruku mocno ubity piasek, co daje
drogę jakby jechało się nie po bruku, a po drodze gruntowej nawet lepszej, niż na gościńcu.
Jedziemy jak jedziemy, ja w środku rozciągniętego peletonu, jakby ciągle czekający na
dogodne dla mnie miejsce na oderwanie się od grupy i na skuteczną ucieczkę.
To już jest w moim planie, ale spokojnie, mam przecież na to całe pełne okrążenie.
Przejeżdżamy koło szkoły - dzieci, młodzież i nauczyciele wszyscy, co są pod szkołą skupieni
kibicując nam oklasków i gardeł nie żałując zwłaszcza najbardziej zagorzale aktywne dzieci
młodsze ze swoją żywotnością spontaniczną! Klawo jest jak cholera.
Widzimy to i słyszymy i w duchu dziękujemy wszystkim tutaj zebranym szkolnym i po drodze
ludziom przypadkowym, co nas widzą. W sercu - duszy - i umyśle jestem tak emocjonalnie
mocno przewrażliwiony, że nawet nie zauważyłem Teresy w której przecież, choć tajemniczo
i wstydliwie, ale jak najbardziej prawdziwie się kocham... Ale nam nie czas to podziwiać
i serdecznie wszystkim ukłonami  dziękować. Musimy kręcić pedałami dalej...
Nikt tego za nas nie zrobi. Fajnie było przejechać koło szkoły - w sercu - duszy - i pamięci
to pozostanie... Od szkoły rozpoczęło się drugie i zarazem ostatnie okrążenie wyścigu
na którym znaleźliśmy się w trakcie... A że jest to drugie okrążenie wyścigu, to i droga jak
i krajobraz ten sam poza wyjątkiem, jak człowieka obok drogi, czy po drodze spotyka się.
A całkiem już nie wchodząc w to, czy człowiek jest ten sam, czy całkiem odmiennie nowa
osoba. Nie wspominając już przypadkowo napotkanych zwierząt na drodze, czy obok drogi
na polu. Ptaków w powietrzu, a nawet i na ziemi już byłoby to za banalne, żeby przyrodę
opisywać do znudzenia, bo przecież po jednym okrążeniu w niczym się nie zmieniło,
choć zwłaszcza ja przyrodę z natury wrodzonej dostrzegam i z uwielbieniem podziwiam...
Jedziemy dalej, znajdujemy się już na kolonii wsi Starowlany, w tym miejscu postanowiłem
odskoczyć chłopakom. Droga ta sama jak na pierwszym okrążeniu, bo w tak krótkim czasie
w niczym nie mogła się zmienić, bo to ani deszcz nie padał, ani chłopska furmanka pechowo
na drodze przypadkiem się nie rozkraczyła, a tylko z tą różnicą, że widzę!
Chłopaki ogromnie są pomęczeni i kręcąc pedałami sapią, jak parowozy.
Nie zapominam, że i ja nie jestem śpiewającym po nocy obudzonym ptaszkiem, tylko
podobnie zmęczonym. Niemniej w świetle chłopaków, tak jak popatrzyłem na nich, wydaje
mi się, że jestem, jakby mniej zajechanym - słabiej sapiącym po wysiłku, jakim jest wyścig,
czującym jakby bardziej jeszcze świeższym. Pomyślałem - może to teraz nadszedł ten czas,
żeby spróbować chłopakom odskoczyć i może coś z tego dla mnie dobrego wyniknie?
Poczekam tylko na dobry moment na dogodne podłoże drogi, gdzie nie będzie w ogóle lub
przynajmniej w mniejszym stopniu w środku kolein od wozów chłopskich wybitych od kopyt
końskimi sypkim piaskiem. A żeby nie stwarzać chłopakom odgadnięcia, jakie mam zamiary
na dalszą część wyścigu, jadę koleiną w środku grupy. Teraz zauważyłem, że w przodzie
akurat już takie miejsc się nadarzyło, więc kiedy dojechaliśmy, ot tak znienacka z lewej
strony drogi przeskoczyłem na prawą i kręcę ile sił w nogach do przodu.
Chłopaki, po zorientowaniu się, zaczęli mnie gonić. Zatem i ja raz jeszcze przyśpieszyłem
ucieczkę przynajmniej na tyle, żeby utrzymać ten dystans przewagi, jaki udało mi się
stworzyć po  pierwszym żywienia i tak kontrolować uzyskaną przewagę dystansu.
Po pierwszej próbie dojścia mnie, kiedy chłopaki przekonali się, że z braku już sił nie są
w stanie mnie doścignąć, odpuścili nie zmniejszając dystansu, jaki mi się udało wcześniej
nadrobić. W tym układzie sam też odpuszczam, żeby przypadkiem nie przechowywać,
a tylko raz po raz oglądając się do tyłu staram się utrzymywać wyrobienie przewagę dystansu.
Teraz tylko muszę zachować sportowca spokój, żeby tylko nie spalić się psychicznie i fizycznie
na trasie. Kontrolować wyścig i nie dać się, aby chłopaki do mnie doszli, bo wtedy musiałby
ponawiać odskok ucieczki. A gdy już dojadę do skrzyżowania dróg Starowlany - Wołkusz -
Łowczyki i znajdę się za skrzyżowaniem w kierunku Łowczyk, tam jest z górki, to spróbuję
wyczesać z siebie więcej sił pedałując z przygarbioną sylwetką, jak prawdziwy kolarz w
trykocie Biało-Czerwonym w Wyścigu Pokoju przemierzającym przez trzy państwa.
A i kiedy przez Łowczyki będę przejeżdżał, kto mnie zobaczy, popiszę się jaki to ja dobry.
Klawo jest jak cholera. Teraz takiego dostałem powera prowadząc w wyścigu, że nawet
przestałem czuć zmęczenie. Jadę sam i sam ze sobą ścigamy się.
I choć do tyłu nie oglądam się, wiem że choćbym i się obejrzał, nie zobaczyłbym, gdzie są
koledzy, jak daleko znajdują się w tyle. Krajobraz tego nie ułatwia, ale wiem, że zostali
z kilometr z tyłu. Czuję ogromną radość, że utrzymam to prowadzenie lub nawet i poprawię,
choć to już nie jest i konieczne, bo i to przecież nie wyścig przynajmniej dwu etapowy,
gdzie z pierwszego etapu czas zaliczany byłby do drugiego. Kręcę pedałami sam i sam
pomnażam lub dotychczasową utrzymuję przewagę. Jadąc z pochyloną sylwetką, bo i rower
z kierownicą, jak w wyścigówce do pochylenia sylwetki bardzo sprzyja.
Emocje mną targają, bo czuję się jak prawdziwy kolarz, jak w prawdziwym wyścigu.
I to mnie nie zawstydza, a dodaje jeszcze większych sił. Teraz już przejeżdżam przez
Łowczyki i z tej racji, że jestem na drodze sam, nie mam żadnych przeszkód, czy utrudnień
obok siebie uczestniczących w wyścigu kolegów. Stąd bez przeszkadzania sobie, mogę
wybrać drogi stronę tę, którą widzę za najbardziej pożyteczną w utwardzonym gruncie.
A że przez wieś jest po bruku, wybrałem adekwatnie stronę jak najlepszego i najłatwiejszego
przejechania bez jakiegoś nie daj Panie Boże upadku. Co prawda nie mogę się pochwalić
mieszkańcom wsi, jaki to ze mnie dobry kolarz, sportowiec, kiedy przejeżdżając przez wieś,
nie widzę ani jednej duszy mieszkańców. Nie wiem, czy siedzą w domu, czy w polu są?
Ale i w polu nie widać ich. Jedynie prawie już na końcu wsi, Stasio z podwórka przygląda się
mojemu wyczynowi, wiedząc o wyścigu, choćby i z racji tej, że widział nas podczas pierwszego
okrążenia. Macham do niego ręką, bo przecież i znamy się, tylko z tym, że on już nie chodzi
do szkoły, jest o kilka lat starszy. I już teraz gospodarz na roli całą gębą, akurat kiedy jego
ojciec jest listonoszem i ponad pół dnia jest poza domem. A poczta nasza aż w Zalesie,
gdzie i parafia oddalona od Łowczyk z siedem kilometrów. A jego ojciec chodzi przecież pieszo,
zajść na pocztę, wracając w kierunku powrotnym zalicza po drodze Zalesie Mieleszkowskie,
Mieleszkowce, Pawłowicze, [ a może i Litwinki ], Achrymowce, Cimanie moją rodziną wieś
i na koniec kończy dostarczanie przesyłek do swojej wsi.   

[ Ten człowiek to dopiero nachodził się, a i jeszcze często trzymały mu się takie żarty,
kiedy przynosił przekazy pocztowe i to aż z Kanady od jej syna do babci Rysia mego kolegi:
- Babppppppka w domu?   
Śmialiśmy się z tego, po czym odpowiadaliśmy:   
- Babka w domu! ]

Po kilkusekundowym wzrokowym spotkaniu ze Stasiem, mijam jeszcze trzy domy i już jestem
poza wsią. A że droga jest jak w pierwszym okrążeniu, nie ma co się powtarzać, a tylko
pedałować z lekkiej górki, co ułatwia odpoczynek. Gdy rozpędzę się i po tym przygarbię się
sylwetką i tym samym, choć z trzydzieści sekund uzyskuję czasu na odpoczynek.
Już dojechałem do skrzyżowania z gościńcem. A tutaj przecież na rozstaju dróg obok stoi
Dobry Bóg Jezus Chrystus. Zatrzymuję się - stoję - patrzę do tyłu, nie widzę nadjeżdżających
kolegów, zapewne może jeszcze są we wsi? A zatem mam czas, zapewne już koledzy nie
dojdą mnie. A jakieś nagłe załamanie fizyczne, czy nawet z wysiłku jakieś omdlenie mam
nadzieję, że to nie spotka mnie. A po drugie przecież stoję przed Najwyższym Panem Bogiem
w postaci Jego Syna. Żegnam się po czym kłaniam się i mówię:     
- Niech Będzie Pochwalony Jezus Chrystus.
[ metafora autora - tak nauczono mnie w domu i na religii ]
- Panie Boże. Jezu Święty, daj mi dużo siły i prowadź mnie do celu, którym jest dzisiejszy
nasz szkolny wyścig kolarski.
Po czy ponownie żegnam się, wskakuję na swoją kolarzówkę, skręcam w lewo na gościniec,
po około stu metrach powtarza się miękki piasek, zeskakuję z roweru - szybkim biegiem,
ale bez paniki pokonuję ten utrudniony odcinek drogi i wskakuję na rower - kręcę pedałami
już nie mając przed sobą żadnych przeszkód, tylko droga żwirowa gościńca i tylko ja jedyny
samotny kolarz na drodze. Nawet nie napotykam żadnej furmanki obojętnie w którym kierunku.
Ptaków, zwierząt, owadów, a nawet krajobrazu już nie wspominam, co jest niezmienne jak w
pierwszym okrążeniu. Tylko szybciej, choć powtarzam sam sobie, ale bez paniki, kiedy mam
taką kolosalną przewagę nad kolegami, że nawet, z całym szacunkiem, nie dogoniłby mnie
sam Mistrz Ryszard Szurkowski. Nie z tej racji, że ja mistrz kolarski, tylko z tej racji, że już
zostało mało dystansu do mety. Już czuję, jak na mecie uniosę ręce do góry, jak prawdziwy
kolarz, który wygrywa etap kolarskiego wyścigu. ...Ale klawo będzie jak cholera.
Ja Miecik tak nazywany w szkole ...jako pierwszy przekroczę linię mety szkolnego wyścigu
kolarskiego. ...Zaimponuję Teresie. Już czuję się niepokonanym zwycięzcą.
Z tego faktu aż pierś rozpiera z wrażliwości i emocji... A moja z natury wrażliwość jeszcze
ku temu dodaje wzruszającej pikantności... Tymczasem przejeżdżam most i rzekę mając po
jednej i drugiej stronie. Ale nie wracam do wspomnień, jak podczas pierwszego okrążenia,
a skupiam się nad podjazdem pod lekką górkę wkładając w pedałowanie więcej sił, żeby ją
pokonać bez większego uszczerbku utraty sił, jakie jeszcze aż do mety we mnie tkwi.
Na mecie po wyścigu wreszcie od zmęczenia fizycznego odetchnę.
Ale z pewnością od wrażeń i natchnień z pewnością nie. Już czuję jak we mnie buzują emocje
i wrażliwość... Teraz po głowie mi chodzi nie już wygrany wyścig, którego i tak jeszcze nie
ukończyłem, a Teresa w której miłośnie bujam się na całego... Już znajduję się na całej
prostej aż do rozjazdów w cztery strony świata w którym są najbliższe wioski.
Dojechałem już do skrzyżowania i po skręcie w lewo pozostała mi tylko jedna prosta przez
wieś szkolną aż do mety przy szkole. "Kocie łby" swobodnie omijam jadąc tuż przy krawężniku.
A od tego miejsca już widać na ulicy dzieci i młodzież szkolną, którzy czekają na nasz przyjazd.
Kiedy ja widzę ich, oni widzą z pewnością też i mnie. Nawet zauważyłem wielki dzieci ruch
i młodzieży przemieszczającej się z jednej na drugą stronę ulicy. To, że wyścig mam już wygrany,
o tym dobrze wiem. Ale kiedy za niedługo przekroczę linię mety, jako pierwszy najlepszy w tym
naszym szkolnym wyścigu kolarskim, muszę z tym skupieniem się uporać i z tym wszystkich
kto na mecie obecny czeka na mnie. Już dochodzą do mnie okrzyki:
"Jedzie! Jedzie! Jedzie! Tylko jednego widać!" Ciarki po mnie przechodzą z tego faktu, który
jest jawą, a nie żadnym przecież snem. Dumą i radość rozpiera mnie...
Trzeba uporać się z tym i pokazać wszystkim, jako to ze mnie twardziel.

[ W startach sportowych, a nawet i w zwycięskich już miałem do czynienia, kiedy brałem udział
w biegach narciarskich w powiecie Sokółka i u siebie w szkolnych zawodach. To i bez problemu
i dzisiaj sobie poradzę. ]

Ostatnie metry wyścigu przede mną. Kręcę pedałami, jak szalony z sylwetką pochyloną na
rowerze, jak prawdziwy kolarz, żeby przypodobać się Teresie. Zapewne mnie widzi.
Od krawężnika odbijam na sam środek ulicy, choć niewygodnie jechać po bruku.
Ale jestem sam, nikt mi nie przeszkadza na drodze, to i wywrotka spada prawie do zera.
A to z tej racji zjechałem na bruk samego środka ulicy, żeby przekraczając linię mety,
podnieść ręce do góry na samym środku ulicy tak, żeby był dla wszystkich tutaj obecnych
najbardziej widocznym do zademonstrowania mego zwycięstwa i żeby to było jak najbardziej
spektakularne dla wszystkich obecnych, a zwłaszcza dla nauczycieli i dla Tereski.
I też, jak to robią kolarze w Wyścigu Pokoju, kiedy przekraczają linie mety jako pierwsi.
Po obu stronach mety rozchodzi się niesamowity krzyk dzieci i młodzieży szkolnej.
Już tuż tuż jestem przed metą - wyciskam ze swoich nóg wszystko co mam jeszcze,
a na dziesięć metrów przed metą podnoszę się sylwetką do góry - puszczam kierownicę -
unoszą ręce do góry, jak prawdziwy kolarz, jak robi to Szurkowski lub Szozda.
I tak przekraczam linię mety jako zwycięzca! Za linią mety wyhamowałem i zwróciłem, patrzę
czy nadjeżdżają chłopaki. Ale na całej długości aż do początku wsi i zarazem skrzyżowania,
chłopaków pojawiających jeszcze nie widać. Spocony, ciężko oddychający i zmęczony,
podpałem rower o szkolny płot, po czym usiadłem na trawnik, czekając na przyjazd
chłopaków, choć ich dalej ani śladu widoczności. A gdy już przyjadą na metę, jak będą się
ścigać na mecie i który z nich jakie miejsce zajmie, to już dla mnie sprawa drugorzędna.
Jak zrobiłem swoje, wygrałem i to tylko liczy się dla mnie. Tymczasem mimo zmęczenia,
szukam wzrokiem Teresy, ale ze wstydu do niej nie podchodzę. To co czuję do niej, przekazuję
jej to myślą i wyobraźnią... Szkoda, bo zapewne o tym nie wie. Też i nie wiem, co tymczasem
ona czuje do mnie?

[ Prócz rzucania kartek z ławki w jej stronę: Kocham Cię! Nigdy w jawny sposób tego jej nie
wypowiedziałem. Wstydliwość zawsze paraliżowała mnie. ]

Nagrody za zwycięstwo w szkolnym wyścigu kolarskim szkoła nie przewidziała poza samym
zorganizowaniem wyścigu. Nagrodą dla mnie stała się sama satysfakcja, że brałem udział
w wyścigu i wygranie go. Klawo jest jak cholera. Ciesz się życiem tam, gdzie mieszkasz.
Kochaj te strony skąd pochodzi.

  Objaśnienie: "kocich łbach - kocie łby"* - autorowi chodziło o bruk uliczny.