Odp: DZIECI WIEJSKIE NIE BAWIĄ SIĘ w PIASKOWNICY - BIOGRAFIA CHŁOPCA
.
SKOJARZENIE ŚWIĄT BOŻONARODZENIOWYCH
Śniegu patron, tonące konie w nawianych "kurhanach"*,
wyprawa do lasu po choinkę - cisza głucha w lesie,
rozgrzane ręce, ciało, zimna siekiera -
przymarznięcie języka do siekiery, gdy się dotyka -
sprawdzanie bohaterstwa lub głupoty.
W domu podniecający nastrój, kalendarz na Nowy Rok,
świece na choince i zapach podczas palenia się świec,
Wigilia - podlaska kutia, cukierki na choince, bombki,
wzorki kolorowe z papieru, schody posypane piaskiem,
kolęda. I ta bezwzględna zima.
Objaśnienie: "kurhanach, kurhany"* - w języku etnicznym
autora po prosty duże zaspy śniegu.
POWIATOWE ZAWODY JUNIORÓW W BIEGACH NARCIARSKICH W SOKÓŁCE
Na tegoroczne zawody na przystanek PeKaeS w Starowlanach przy szkole na nartach
przybiegłem tyko sam. Brat Stasio i nasz kolega Rysio tym razem nie biorą udziału,
bo już nie chodzą do szkoły. A jak już nie chodzą do szkoły to i nauczyciel od wychowania
fizycznego pan Jan już ich nie powiadamiał o wzięciu udziału w biegach narciarskich.
Prócz mnie na przystanek przyszedł tylko kolega Stasio ze Statrowlan i jest nas dwóch
z naszej szkoły, bo tylko my obydwa zostaliśmy zakwalifikowani do udziału w zawodach.
A więc jedziemy autobusem na zawody w biegach narciarskich i to o randze aż powiatowej
tylko my dwóch. Tym razem jestem w lepszym komforcie, niż w poprzednich zawodach,
( kiedy to przyjechałem na zawody bez własnych nart, gdyż nie chciałem nart "Podhale",
a wolałem bardziej biegowe "Gorce", musiałem zdejmować obuwie chłopskie gumiaki,
których się wstydziłem, zamieniając się z bratem na buty wraz z nartami, żeby wziąć udział
w biegach ) mam po bracie wraz z butami swoje narty, więc i choćby z tej dogodnej i
sprzyjającej mi lepszej sytuacji, i w dobrym położeniu będę mógł bez jakichkolwiek
nieudogodnień przystąpić do zawodów. A i emocjonalnie jestem mniej pobudzony, niż w
ubiegłym roku, także i stres nie paraliżuje, przez co zachowam więcej spokoju, a co za tym
idzie i więcej pozostanie sił na bieg w samych zawodach. Trasa biegu też jest ta sama,
jak w ubiegłym roku, co także pozytywnie wpłynie na bieg, znając na pamięć już podbiegi,
zjazdy, jak i teren płaski, rozkładając siły na dwa okrążenia. Pan Jan od wychowania
fizycznego i zarazem wychowawca też jest z nami. A kiedy nie jechał z nami autobusem,
musiał wyjechać ze stancji w Starownanach, gdzie szkoła, na przykład dzień wcześniej.
A, że pochodzi z Wasilkowa, może już w sobotę odwiedził rodzinny dom i na jutro czyli dziś
wrócił do Sokółki, gdzie przed wyjściem do lasu Buchwałowo na zawody, zgromadziliśmy się
przy LOK*, podpisaliśmy listę wzięcia udziału w zawodach i stąd do lasu na trasę biegową.
Piesza droga do lasu nie sprawia nam żadnego problemu, po prostu bierzemy to jak za zwykłą
rozgrzewkę przed biegiem. Pogoda słoneczna sprzyja tym bardziej, choć na minusie -10 °C.
Od miasta drogi do lasu na trasę biegową ze dwa kilometry. Idziemy w szyku sportowym,
co tylko zmarznięty śnieg skrzypi pod stopami. W lesie na polanie leśnej jest o wiele cieplej,
niż na zewnątrz lasu, gdzie idąc był odczuwalny raz po raz powiew wiatru, a tutaj jest cicho
i bezwietrznie, jakby wiatr nie dochodził, bo i przecież ściana leśna już na obrzeżach wiatr
wyhamowuje. Ciepło i przyjemnie, że tylko rozebrać się z kurtek do swetrów i szykować się
do biegu. Świadomie użyłem słowa do swetrów, bo dresów sportowych do biegu nie mamy,
ani LZS Starowlany, ani szkoła nie posiada na wyposażeniu, żeby wydać nam do treningów
i zawodów, ubrani jesteśmy po swojemu, kto jak się ubrał tak jest ubrany.
Przecież nie jesteśmy sportowcami zawodowymi, tylko amatorzy, to i nie mamy dresów na
wyposażeniu. Cieszmy się w ogóle, że mamy narty. Przecież to nie Zakopane i nie PZN, gdzie
biegacze mają wszystko, co potrzebne do treningów i zawodów. Numery startowe każdemu
zgłoszonemu do biegu przydzielone. Sędzia przez megafon poinformował do przygotowania
się do startu według numerów startowych! Echem po polanie leśnej rozeszło się, aż z tego
faktu ciarki po plecach przeszły mi. Szukam wzrokiem chłopaków według numerów startowych,
żeby za nimi ustawić się do startu. Trzeba być przygotowanym, kiedy co minuta jeden po
drugim biegacz po wyczytaniu przez sędziego i danego znaku do startu ruszyć na trasę
biegową. Już czas przeszedł i na mnie - ustawiłem się na linii startu, kijki wbiłem w śnieg,
sylwetką lekko pochylony do przodu, sędzia spogląda na stoper - po czym odlicza - pięć, cztery,
trzydzieści, dwa, jeden, start! Ruszyłem z miejsca, jak lekkoatleta ze startera, biegnę kijkami
odpychając się, aż śnieg wyrywając i spod kijów rozrzucając za sobą. Siły mam dość, a nawet
powiedziałbym co niemiara, choć biegnę swoim wyuczonym rytmem... Trasa tak sama, jak z
ubiegłego roku, tylko z tym, że tym razem do przebiegnięcia dwa okrążenia w sumie pięć
kilometry. Trasa prowadzi pod lekkie zniesienie terenu, ale w biegu nie sprawia większego
użycia sił. Cały czas rytm biegu jest zachowany. Tylko bieg i biec przed siebie, nie oglądać się
za siebie. A wypatrywać zawodnika przed sobą. Teraz płaskim terenem trasa biegowa prowadzi,
rytm biegu jednostajny, biec i tylko biec, mijając po obu stronach stare olchy, świerki i
miejscami wśród starodrzewia młody różnogatunkowy las. Fajnie jest, czuję się sportowcem,
przepełniony po brzegi uczuć wzruszeniem... Ale to mnie nie paraliżuje, a dodajemy do tej
mocy powera. Będę biegł tak, żeby nikt mnie nie dogoniłby, a starał się tak, żeby gonić
zawodnika przed sobą. Leśne powietrze biegowi sprzyja, temperatura w sam raz, jak to w lesie,
co tylko biec i chwalić Boga. Nogi nie więdną, skurczu brzucha nie mam, jak rok temu.
Biec i tylko biec, biec i tylko biec aż do mety... Ale trzeba pamiętać, żeby rozumnie rozłożyć siły
tak, żeby nie opaść z sił, bo i z drugiej strony w tym roku są dwa okrążenia biegu z racji tej,
że o rok starszego rocznika, niż w zeszłym roku. A przecież nie jestem wyczynowym sportowcem
tylko zwykłym wiejskim amatorem, który biegnie nie według wyuczonych reguł i zasad wytycznych
przez trenera. Na szczęście wszyscy, którzy bierzemy udział w zawodach jesteśmy w tym samym
położeniu poza może wyjątkiem zawodników z Sokółki? Ale w większej ilości więcej jest nas
z okolicznych wiosek z powiatu sokólskiego. Tutaj nie tak liczy się technika biegu, której może
nikt z nas nie ma, a wytrzymałość fizyczna, której na szczęście mi nie brakuje. My chłopcy z wiosek
jesteśmy bardziej odporni i wytrzymali na wysiłek i zmęczenie fizyczne, niż chłopaki wychowane
w mieście Sokółka. A choćby i z tej racji, że od małego dziecka pracujemy fizycznie we własnych
gospodarstwach, a w przypadku moim nawet jeszcze dodatkowo i u różnych gospodarzy we wsi,
co dało nam zahartowanie i wytrzymałość fizyczną. A ci, którzy i choćby mieli technikę biegu,
a w razie szybko słabną odpornością fizyczną na zmęczenie, u takich bieg szybko siądzie?!
Mam nadzieję, że mnie to nie dotknie. Biegnę i nie czuję zmęczenia - zbliżam się już do mety
pierwszego okrążenia i cały czas czuję się nadzwyczaj świeżo. Jeszcze zostało tylko zjechać
z góry, gdzie można przykucnął i trochę odpocząć. A już na płaskim terenie, gdzie jest leśna
polana w ciszy bezwietrznej i zarazem tutaj start i metą i rozpoczęcie drugiego okrążenia.
Biegnę po prostej płaskiej z impetem odpychając się kijkami raz na jedną nogę raz na drugą...
Start zawodników był wypuszczony w dostępie co minuta, to choćby stąd nie widzę przed sobą
na polanie zawodnika. Ale to nie znaczy, że nie mam jakiegoś czasu przewagi, bo przebiec polanę
i wbiec w las zajmuje o wiele czasu mniej. W granicach przed metą na mecie i za metą wszyscy
zawodnicy i zawodniczki co brali już udział w zawodach lub będą jeszcze brać skupieni, kibicują
każdemu zawodnikowi, który pojawia się na otwartej polanie... Przebiegając tutaj stresu żadnego
nie czuję, już oswojony z zeszłorocznego startu. Zostało jeszcze zaliczyć drugie okrążenie i będzie
meta, nie mówię, że upragniona, bo wcale nie odczuwam zmęczenia. Pierwsze okrążenie przebiegłem
całkiem swobodnie i czuję, że i tak będzie do mety. Podczas drugiego okrążenia, również nie widzę
przed sobą żadnego zawodnika i sam nie wiem, czy czasu nadrabiam, czy też do biegnących tracę?
Ale do tyłu się nie oglądam, trochę ze strachu, czy kogoś do mnie się zbliża. Za polaną, podbieg pod
górkę pokonuję równym rytmem, jak po płaskim współpracując kijkami z nartami - a napędem biegu
są mięśnie rąk i nóg. Ze mną w biegu tylko odgłos wbijanych kijów w śnieg i szelest po śniegu nart...
Po obu stronach tylko stary ogromny wiekowy sosnowy I świerkowy las, a między sosnami i świerkami
mniejsze krzaki i krzaczki. W lesie ciepło jest, nie czuję żadnego chłodu, czuję się jak w wiosenny
bezwietrzny ciepły dzień. A z drugiej strony, kiedy biegnę w drugim okrążeniu już, a jedno okrążenie
to dwa i pół kilometra, spocony jestem - włosy mokre, lecz oddech zdrowy przy powietrzu leśnym
i żadnej zadyszki, rozstroju żołądkowego również też. Nagle słyszę, jak dzięcioł w drzewo wali.
Pomyślałem - jak w wiosnę jest, choć po śniegu biegnę. Wzbudził we mnie najpierw zachwyt,
po czym dodał jeszcze większego wigoru, niż w sobie mam, żeby biec z zapałem aż do mety
po zwycięstwo, a jeśli to niemożliwe, to po dobre choć w szóstce miejsce. Jeszcze dwa
kilometry wysiłku i będzie meta i koniec biegu i zawodów. Ale póki co, jestem na trasie sam
i po obu stronach ze mną tylko las. O nie, co ja widzę, zająć jak wystraszony na 10 metrów
przede mną przeciął trasę. Dobrze, że to nie czarny kot. I jak szybko mi się pojawił tak szybko
znikną wśród mniejszych gęstych sosen i świerków.,Może szelest mego biegu spod kępy i
krzaczka obudził go. Może to będzie jakiś dobry znak na moją wygraną dziś? Oby tak było.
Niech tak będzie. Niech tak się stanie. O to jest pytanie samego do siebie. Odpowiedzi, choć
sam sobie nie mogę dać. Nic też się nie stanie, gdy obojętnie które miejsce zajmę.
Sam start jest już czymś wielkim dla mnie. Ważne, że w biegu nikt nie dogoniłby mnie,
że nikt nie wyprzedził mnie. Czuję, że będzie dobrze. Jeszcze kilometr, jeszcze pół kilometra
i okaże się które zajmę miejsce. Teraz biec i tylko biec aż do mety, nie po medal, bo w tych
powiatowych zawodach medali nie dają, ale dla samej swojej satysfakcji. Hop w śnieg lewym
kijkiem i we współpracy z prawą nogą i tak na przemian aż do mety, choć przed metą na
płaskim równomiernie, jak to robią biegacze w telewizji. W biegu już się zbliżam tu, ( gdzie rok
temu, z górki nie wyrobiłem zakrętu i wpadłem z toru w młode krzaczki )
Dziś bardziej doświadczony i pamiętając ten incydent przed sobą samym, bo nikt tego nie
widział prócz lasu, może ptaków i zwierząt oraz na pewno Bogiem, tego nie powtórzę, skupić
się muszę na całego do tego zakrętu. A po tym kawałek podbiegu, który zbytnio nie powinien
zmęczyć - po nimi długi i bezpieczny zjazd, podczas którego można nieźle odsapnąć, by na koniec
na polanie na samej prostej dać z siebie wszystko, co zostało jeszcze w organizmie w zapasie .
Już blisko coraz bliżej ostatniego zjazdu i upragniona meta nie ze zmęczenia, a z tego jakie się
zajmie miejsce? Na samej górce przed zjazdem jeszcze kilka razy kijkami się odepchnąłem i już
podczas zjazdu sylwetką przygarbiłem się, żeby jak najmniej był odczuwalny opór powietrza.
Podczas zjazdu odpoczywam - równomiernie oddycham - nabieram sił do finiszu.
Już z górki zjechałem nabrawszy do płuc sporo tlenu - i biegnę po ostatniej prostej przed metą
na pięknej i ciepłej polanie. W rytm rąk i nóg odpycham się kijkami raz to na przemian - raz to
równomiernie. Gwar i krzyk zebranych na polanie na mecie. Przy każdym odepchnięciu się kijkami
krzyk rozbiega się po polanie: "Hop hop. Hop hop. Hop hop. Serce rośnie, że się jest uczestnikiem
biegu. Przed metą ostatnie odepchnięcie kijkami: raz, dwa, trzy i metą. Koniec wysiłku i biegu.
Nawet zbytnio nie jestem zmęczony. Bieg nawet poszedł gładko. Zszedłem z toru na bok,
prócz szybszego oddychania i spocenia nic mi nie jest. Po ukończeniu biegu ostatniego zawodnika
nie podszedłem do sędziego, jak rok temu spytać jakie zająłem w biegu miejsce.
Na jutro w szkole już na pierwszej lekcji nauczyciel wychowawca pan Jan przychodzi do klasy
z teczką i dyplomem, kładzie na nauczycielskim stół, siada na krześle, po czym woła mnie.
- Miecik, podejdź tu do mnie!
Zanim podejdę do nauczyciela, już od razu domyśliłem się, że wczoraj wygrałem zawody
i że to dla mnie jest nagroda. Z lekką wstydliwością przed uczniami, definitywnie przez
długość całej klasy, bo siedzę w ostatniej ławce, podchodzę do nauczyciela.
Nauczyciel pan Jan podaje mi rękę i wręcza dyplom gratulując za zajęcie pierwszego miejsca
w zawodach biegów narciarskich i do tego jeszcze przekazuje teczkę jako nagrodę.
Nie żaden szkolny tornister, a zwykłą teczkę, jak noszą dorośli ludzie do pracy urzędnicy,
a nawet robotnicy. Będąc miło zaskoczony tym faktem, wzruszony, a nawet zdziwiony,
kiwnięciem głowy podziękuję pany Janowi i wracam z dyplomem i teczką do ławki.
Cała klasa w ciszy temu wszystkiemu się przygląda. A mnie duma rozpiera, choć w ciszy,
ale rozpiera... Dziś dla mnie już nie ma lekcji, oglądam i czytam dyplom, oglądam teczkę...
Widzę, że i nauczyciel pozwala mi na to, nie przywołując mnie do uwagi i koncentracji nad
przedmiotem, który na lekcji jest omawiamy. Tuż przed przerwą, pan Jan powiedział:
- Miecik, dyplom przynieś z powrotem. Zostanie w szkole.
Tak jak powiedział nauczyciel, tak wykonałem polecenie.
Teczka przyda mi się, będę nosił książki i zeszyty oraz przyrządy do pisania w teczce, jak
urzędnik, a nie z tektury w tornistrze na plecach jak chłopiec. Klawo jest jak cholera.
Objaśnienie: LOK* - Liga Obrony Kraju ( dla nierozeznanych młodszych czytelników )
popularne w czasach PRL-u )
WOJEWÓDZKIE ZAWODY JUNIORÓW W BIEGACH NARCIARSKICH W SUPRAŚLU
Zima w samym środku jej obecności. Śniegu u nas pod dostatkiem i mrozy siarczyste,
jak to bywa na Podlasiu. Trener z Sokółki w czwartki nadal przyjeżdża nas trenować za
pośrednictwa Ludowego Związku Sportowego w Starowlanach, w który najbardziej
zaangażowany jest Edek i jednocześnie jako najgłówniejszy założyciel LZS w Starowlanach,
choć wcale nie biega na nartach. I nasza szkoła jako Szkolne Koło Sportowe z panem Janem
od wychowania fizycznego i zarazem mojej klasy wychowawcą. Super nauczyciel pod każdym
względem do nauki i sportu. Odbyły się już zawody w biegach narciarskich juniorów o
mistrzostwo powiatu sokólskiego. Jak wiadomo zająłem w tych zawodach pierwsze miejsce -
piastując z dumą mistrza powiatu sokólskiego. Zanim trener z Sokółki autobusem PKS-u
przyjedzie, jest godzina między 14, a 15, co już mamy po lekcjach. Autobus nie za każdym
razem przyjeżdża regularnie według rozkładu, bo i przecież nie ma co się dziwić i się
spodziewać punktualności skoro zima u nas siarczyście mroźna i w dodatku śnieżna, co często
są i zaspy, która zanim "det" lub "stalinowiec" odgarną, są kłopoty w dojazdach, przez co i
autobusy PKS-u z regularnymi kursami mają problemy. Gdy mamy już po lekcjach i w razie
jeszcze nie ma trenera, czekając, biegamy koło szkoły. A w razie, kiedy trener już jest, z
trenerem biegniemy do lasu, gdzie mamy trasy biegowe. Dużo nie ma nas, kilku chłopaków.
Na wsi chłopcy nie garną się do sportu, tak jak np. w Sokółce, a zwłaszcza zimą, kiedy każdy
woli żeby jak najszybciej być po szkole w domu. Mnie to wcale nie dotyczy skoro ja jak fanatyk
ze smykałką do sportu. Jak już wiadomo, mój brat Stasio już nie chodzi do szkoły, choć w
biegach liczył się. Rysio też już nie chodzi do szkoły, choć akurat w biegach słabiej ode mnie
i mego brata się liczył. Nie ma ich tutaj, brat w domu, Rysio wyprowadził się z rodzicami ze
wsi w tzw."górki" i stamtąd ze stacji PKP Czuprynowo pociągiem dojeżdża do zawodówki
w Sokółce. A te chłopaki, które są ze mną słabi są w biegach, jedynie Stasio ze Starowlan
trochę się liczy. Po dzisiejszych treningach trener wybierze i wskaże kto ma pojechać na
zawody do Supraśla? Trening się odbył - pobiegaliśmy po lesie, ale trener nie wspomniał nic
o żadnych zawodach. A prosto z Sokółki poinformował naszego pana Jana o zawodach
wojewódzkich w biegach narciarskich juniorów w Supraślu. W szkole podczas przerwy pan
Jan przyszedł do klasy i powiedział mi:
- Miecik, jedziesz na zawody do Supraśla. Brat też. Powiedz bratu, że jutro ostatnim autobusem
jedziecie do Sokółki. W Sokółce trener będzie czekał na was na dworcu autobusowym, po
czym zaprowadzi was na stancję na nocleg, tam przenocujecie. W sobotę o 6-tej rano
pociągiem pojedziecie z Sokółki do Białegostoku bez trenera, sami. W Białymstoku na
przystanku autobusowym dołączycie do grupy i autobusem pojedziecie do Supraśla.
Kiwnąłem głową, że dobrze, że się zgadzam. Takim gestem co tylko odpowiedziałem, nic
nie pytając dalej o żadne szczegóły. Jedziemy na zawody do Supraśla i to aż na zawody
wojewódzkie. Zaszczyt i duma mnie rozpiera. Podniecony jestem tym faktem. Czuję się
sportowcem. Klawo jest jak cholera. Po powrocie ze szkoły do domu, powiedziałem bratu:
- Wiesz co, bracie, mam tobie dobrą nowinę! Na pewno ucieszysz się?! Nauczyciel od
gimnastyki pan Jan powiedział, że mamy jechać na zawody do Supraśla.
Brat Stasio przyjął tę wiadomość z dużą uciechą radości, zatarł ręce, jak to robią chłopi nie
z uciechy, a z zimna i wykrzyknął:
- Dobrze. To jedziemy.
( Jak wiadomo brat już nie chodzi do szkoły, to i nie biega na nartach, a jeżeli biega to o
wiele mniej, niż to było, kiedy chodził do szkoły. W dodatku nie chodząc już do szkoły, jak
jeszcze ja, już więcej pali papierosów, a i już nie raz nie dwa, gdzieś tam u kogoś, do kogo
chodzi do różnej roboty, i wypije. Na wsi, jak chłopcy robią z chłopami przy różnych robotach,
to czy mają po 14, 15, 16 lat bez różnicy, dają im napić się wódki. No chyba, że któryś
chłopiec odmówi, to dadzą mu spokój, raczej na siłę robić z niego mężczyznę nie zmuszają. ]
Myślę, że z tego powodu Stasia kondycja sportowca jest słaba. Jestem przekonanym, że lepiej
może być u mnie, kiedy chodzę jeszcze do szkoły, przez to niej palę papierosów tyle, co on.
Chodząc jeszcze do szkoły, jedynie mogę z innymi chłopakami pokurzyć, kiedy dziewczyny
mają gimnastykę, wtedy chłopcy mają godzinę wolną. Wtedy można pobiec do ubikacji
oddalonej o sto metrów od szkoły lub w lasek za boiskiem LZS. Ale teraz, kiedy środek zimy,
dziewczęta nie muszą się rozbierać do strojów gimnastycznych, wychowanie fizyczne mamy
razem. To i z paleniem trudniej, albo w ogóle niemożliwe. Kiedy nie jest możliwe pokurzyć
w czasie szkoły, da się wytrzymać do powrotu ze szkoły. A podczas powrotu po drodze można
tyle nasztachać się papierosem, schowanym w dziupli olchy lub pod korzeniem w woreczku
foliowym chroniąc przed wilgocią, w miejsce w olchowych krzakach nad rzeką aż otumani
papieros na krótki czas. Kiedy wrócę ze szkoły, poję ciepłej zupy z wkładką mięsa tzw. u nas
"bulonu". I jeśli sieczkarni ręcznie przy ojcu nie trzeba będzie kręcić, trenując z bratem zrobimy
na nartach ze dwa okrążenia wkoło wioski. A jeśli sieczkarnia nas nie ominie, też zanim ściemni
się, potrenujemy. Przecież pojutrze mamy rangi aż wojewódzkiej zawody. ...Noc będzie
niewyspana dumek i przeżyć - czekając na biegi narciarskie. A jutro po szkole szybko do domu,
przed wyjściem dobrze pojeść i biegiem narciarskim przez wieś na przystanek autobusowy
zabrać się ostatnim autobusem do Sokółki na nocleg, jeszcze nie znanym gdzie. Na przystanku
żadnej żywej duszy, tylko dwóch my, czekamy przez jakiś czas zanim przyjedzie autobus.
A, że ciemność w zimie szybko zapada, stoimy i z zimna tupiemy nogami w całkowitych
ciemnościach, tymczasem narty oparte o wewnętrzny przystanek, a w dodatku w gołym polu,
albowiem przystanek usytuowany jest między wsią naszą Cimanie i wsią sąsiednią Achrymowce.
( Pierwotnie przystanek autobusowy był usytuowany w samym środku wsi Achrymowce,
ale naszej wsi mieszkańcy nie chcieli chodzić na przystanek w wiosce, raz że pół kilometra
dalej, drugi raz nie chcieli, żeby m. in. na przykład nie przyglądali się ciekawscy wioski, kto
i kiedy przyszedł na przystanek z naszej wioski jechać do Sokółki lub kto i kiedy wracając
wysiadł na przystanku. To niejako możliwa fikcyjna anegdota przeze mnie wymyślona,
ale jak pamiętam jest w tym sporo prawdy, bo i wcześniej podobne opinie słyszalne były
w naszej wsi. A całym pomysłodawcą był sołtys naszej wsi, żeby przenieść przystanek
autobusowy z Achrymowiec bliżej pomiędzy obiema wioskami naszej i ich. Pamiętam jeszcze,
jak sołtys zbierał podpisy w naszej wsi, co każdy z chęcią dał podpis, kiedy to i leży w naszej
korzyści, po czym podanie złożył do powiatu Sokółka, po czym jak widzimy pozytywnie było
rozpatrzone. )
Pół biedy w tym, bo na szczęście budka przystanku chroni nas przed siarczystym mrozem
i w dodatku przed zimnym wiatrem. Mróz taki, że nawet przy minimalnym lekkim stawianiu
nóg, śnieg skrzypi pod stopami. Już, choć nie widać, ale słychać warkot nadjeżdżającego
autobusu w wiosce, a teraz kiedy wysunął z wioski swój łeb, widać i autobus. Bierzemy narty
i z przystanku przechodzimy na drogą stronę drogi, dopasowując się do drzwi wejściowych
autobusu. Kierowca, widząc nas, zatrzymał autobus na przystanku, brat wsiada pierwszy,
ja za nim. Kierowca od razu:
- A wy gdzie, chłopcy, z tymi nartami?
Brat Stasio odpowiada:
- Na zawody wojewódzkie do Supraśla.
Kierowca:
- To zawody nie w Sokółce, a aż w Supraślu?
Brat Stasio:
- Tak. Jutro i pojutrze zawody.
Kierowca:
- O, to super, chłopcy.
Ze wsi, a tacy sportowcy.
Brat Stasio:
- Proszę dwa bilety do Sokółki.
Autobus pusty, ani żadnego pasażera prócz nas. Kierowca wydał bilety, wziął pieniądze,
autobus w pracy, a zatem bieg wrzucił i ruszył w drogę. Przechodzimy z nartami w sam
koniec autobusu, autobus nagrzany, ciepło jak w domu przy piecu. Ciepło, miło i przyjemnie,
że nawet warkot autobusu nie przeszkadza, a nawet cieszy, kiedy rzadko jest się podróżującym
autobusem. Widzę, że prędkość autobusu nie jest zbytnio szybka, śnieg, choć ubity na drodze,
to i tak nie ułatwia szybszej prędkości, jak w okresie nie zimowym. Ale zapewne kierowcy nie
śpieszy się, w sumie jedzie według regulaminu bez opóźnienia, nam przecież tym bardziej
nie śpieszy się. Dla mnie w sumie, czym autobus jedzie dłużej, tym lepiej, skoro lubię jechać
autobusem z racji rzadkiego korzystania, a w dodatku już ciemno, co dodaje większego waloru
podróży. Światło z szyb miga po śniegu z obu stron drogi. Na pierwszym przystanku w
Starowlanach autobus nawet nie zatrzymuje się, bo i nikogo nie ma czekającego, to i po co.
Jedziemy dalej... Następny przystanek w Popławcach, ale zanim autobus zawlecze się,
kilkanaście minut minie, choć to tylko w sumie cztery kilometry, ale po śniegu, choć ubitym,
niemniej jazda jest dość powolna. Na zakrętach nawet jest odczuwalne jak lekko zarzuca
autobusem. Ale strachu nie odczuwam. Stasio z pewnością tym bardziej. Wierzę w zdolności
i w wprawę kierowcy. Bez problemów autobus zajedzie do końcowego celu, którym jest dworzec
P.K.P. Sokółka. Choć ciemno, i prawie nic nie widzę, mój wzrok jest skierowany na zewnątrz
autobusu. Cieszą mnie migające po śniegu światełka na pobocze drogi. A moje myśli już są
skierowane w zastanawianiu się, jak tam będzie na zawodach w Supraślu? Autobus już dotarł
do Popławiec. I tutaj jak w Starowlanach nikogo nie ma na przystanku do Sokółki. A to już
ostatni przystanek. Stąd zostało tylko osiem kilometrów prostą drogą szosą nawet dobrze
odśnieżoną - widać asfalt, pod górkę - z górki kilka razy i tak aż do Sokółki. Siedzimy dwóch,
jak jacyś lordowie prawie w pustym autobusie, jadąc do celowego końcowego przystanku.
Wreszcie, choć bez trudów autobus zakulał się na miejsce. Wysiadamy z autobusu, narty
trzymając pionowo. Trener już na nas czeka nie w poczekalni na dworcu P.K.P., gdzie nie
musimy iść, choć to tylko ze sto metrów, a tutaj na przystanku autobusowym, podchodzi,
wita się z nami.
- Chłopaki, ja was zaprowadzę na kwaterę, tam przenocujecie.
A jutro rano na szóstą, pojedziecie na dworzec P.K.P. i pociągiem pojedziecie do Białegostoku.
Stamtąd autobusem do Supraśla. Będziecie widzieć młodzież z nartami, to do nich dołączycie.
Ale najpierw z dworca kolejowego musicie przejść na dworzec autobusowy na Jurowieckiej.
Stasio, krótko odpowiedział:
- Dobrze.
Tymczasem ja zdany na starszego brata, choć z ciekawością i uwagą słucham, ale w odezwie
milczę. Tymczasem już idziemy w kierunku centrum miasta. Choć już byłem w Sokółce,
wieczorem nie rozpoznaję, gdzie jesteśmy. Trener zaprowadził nas do prywatnego domu w
rodzaju willi. Stojąc na schodach, zadzwonił! W kilkanaście sekund otworzyła drzwi pani w
wieku naszych rodziców. Trener wyjaśnia, żeby nas przenocować!? Idzie mu gładko ze zgodą
właścicielki, że nas przenocuje. Może w tym domu mieszkają trenera rodzice. My tymczasem
pokornie jak grzeczne chłopcy milczymy. Ale i gospodyni tego domu o nic nas nie pyta.
Jest zdana na wiarę trenera. W końcu w kilka minut rozmowy, trener, co trzeba z noclegiem
nas, załatwił. Gospodyni wraz z trenerem nas wypuściła do domu do noclegowego pokoju.
Trener po tym opuścił nas. My sami zostali. Gospodyni też opuściła pokój. Godzina jest z
osiemnasta. Siedzimy cicho w pokoju. Żadnego radia, telewizora, tylko dwa noclegowe łóżka,
lampka nocna, stolik w pokoju. Aha, i jeszcze wyłącznik, żeby światło zgasić. Boże, jak tu tę
noc przeżyć. Cisza, absolutna cisza, czas się dłuży, gospodyni za niczym nie przychodzi,
tylko słychać od czasu do czasu za ścianą zamykanie drzwi pokojowych, a może i zewnętrznych.
Kiedy słyszę skrzypiące drzwi, przypominają mi się niedobre wspomnienia, a mianowicie, kiedy
siedziałem w szkole po lekcjach za coś czego nie nauczyłem się. A nauczyciel, który mnie
zostawił, za ścianą klasy mieszka - i gdy on lub jego żona odmykali lub zamykali skrzypiące
drzwi, potęgował się we mnie strach, że już idzie do mnie sprawdzić czy nauczyłem się lub
radość jeśli zapomniał, że zostawił w klasie po lekcjach, przypominając, bo kiedy było jesienią
lub zimą, co szybko cieniało. Powiedziałby bez pytania, uciekaj[cie] do domu. Ale dziś tego nie
ma i nie będzie. Dziś jestem więcej wart, niż to było każdego dnia w szkole, bo dziś nauczyciel
wie, że ja mniej jako uczeń, a więcej jako sportowiec. Leżymy w łóżkach w ubraniu, na razie
nie posłanych do snu. Czas się dłuży, cisza, nudy, a wieczór zimowy przecież taki długi jest.
A kiedy już położymy się spać, jestem przekonanym, że na nowym miejscu tak szybko nie
zaśniemy. Dzisiejszy wieczór i zwłaszcza noc będzie masakrą, mordownią i dumkami, nocy
dobrze nie przespanej. A jutro przecież w Supraślu narciarskie zawody. Niemniej duma mnie
rozpiera, że jestem jakby nie było sportowcem. Z domu nie wychodzimy na dwór, choć palimy
papierosy, ale teraz jakoś nie czuję głodu nikotynowego. Stasio, nie wiem czy też.
Nie pytam, a, on sam też nic nie mówi, że chce się zapalić. W nocy jak to na nowym miejscu,
co chwila budzę się, a to może odbić się na sobotnim dniu, kiedy już zajedziemy w Supraślu
w biegach narciarskich. Noc dłuży się czasem jakby to było czasu kilka nocy. Brat lub ja
zapalam światło żeby spojrzeć na zegar, żeby nie zaspać. Kiedy spoglądam na zegar wskazuje
godzinę pierwszą w nocy. Budzę się ponownie, patrzę na zegar godzina trzecia w nocy.
Budzi się brat, patrzy na zegar piąta rano, wstaje i budzi mnie. Ubieramy się na szybko i
wychodzimy z domu bez umycia się, bez śniadania, zamykając kwatery drzwi po cichu.
Jest godzina mniej więcej piąta trzydzieści, ciemno i zimno podczas drogi na dworzec, aż
skrzypi śnieg pod butami. Po prawdzie z tej ciemności nie wiem gdzie jestem na jakiej ulicy,
więc w takiej sytuacji jestem zdany na brata. Nie wiem co mi odbiło z samego rana, pół godziny
temu dopiero otworzyłem oczy, a już tak palić mi się chce. Przecież brak więcej pali i częściej,
a nie sięga po papierosa. Marudzę i męczę go, żeby zapalił papierosa i połowę dał mnie.
A on ani gadaj, nie będziemy palić. Ale w końcu zapalił i dał mnie posztachać się - po kilku
wciągnięciach dymu poczułem się otumaniony przez chwilę. Gdy z bocznej uliczki wyszliśmy
na ulicę główniejszą to i więcej oświetlenia raptem. Po drodze, gdy zobaczyłem kino "Sokół",
to i już połapałem się gdzie jesteśmy. A stąd drogą aż do dworca już jest dla mnie na pamięć znana.
Przechodząc najgłówniejszą ulicę Białostocką, prosto aż do dworca PKP około kilometra.
Akurat tutaj podążających ludzi w kierunku dworca sporo, z torbami lub walizkami, my z wyjątkiem
z nartami na ramieniu. Idąc mróz skrzyp pod stopami, a że przez ludzi śnieg na chodniku ubity,
tym bardziej skrzypi. Wchodzimy na dworzec poczekalni, brat pierwszy, jak za nim, on wprost do kasy
kupić bilety, ja trochę z boku stojąc, na siadanie nie ma czasu. Brat przy kasie:
- Proszę dwa bilety szkolne do Białegostoku. Ja tymczasem od kasy wkoło po całej poczekalni
się rozglądam. Ludzi praktycznie nie ma prócz nas. Ci, którzy podążali na dworzec, zapewne posiadają
bilety miesięczne, stąd udali się prosto na peron. W poczekalni ciepło, miło i przytulnie, a po przejściu
przez pół miasta w wcześnie porankowym mroźnym dniu, zostałoby się na dłużej, gdyby nie w drogę
na peron. Na peronie zimno, od strony prawej miasto, od strony lewej pusta przestrzeń na łąki,
skąd ziąb mroźny wiatr zmaga po twarzy. Przyjechał pociąg, gdy wejdziemy, ogrzejemy się, cały wagon
pusty, bez przedziałów, wybraliśmy miejsce, gdzie od grzejnika czujemy najwięcej ciepła.
Narty oparliśmy o siedzenie po drugiej stronie. Pociąg ruszył w drogę. Jedziemy do stolicy Podlasia.
Klawo jest jak cholera. Do tej pory mało razy jeździłem pociągiem, stąd cieszy mnie ta podróż, tym
bardziej świadomość, że jadę na zawody biegów narciarskich i to aż wojewódzkich. Pociąg się rozpędził
stukając kołami na złączach szyn, a za oknem zimny świszcze wiatr. cdn
WOJEWÓDZKIE ZAWODY JUNIORÓW W BIEGACH NARCIARSKICH W GOŁDAPI
[ Będzie co przeżywać...] [...]
Wawrzynek Wilczełyko
( Wspomnienia z dzieciństwa )
Choć sucho, lecz jeszcze wszędzie szaro,
Krzewy, krzaczki, drzewa bez pączkowania.
Zimą nawiany jeszcze leży zwał śniegu,
Chodzę po śniegu, nie zapadają się stopy,
Jest twardy z nocnych przymrozków,
Zostawiam ślady, co roku to powtarzam
I zawsze jest tak samo lub podobnie.
Trawa szara, brudna, sucha,
Tuż nad rzeką, obok zwału śniegu,
Kwitnie wawrzynek wilczełyko -
Roznosi zapach na kilkadziesiąt metrów...
Zapach przyciąga - podchodzę - wącham...
Kiedy będę wracał do domu, ułamię dwie gałązki.
Idąc brzegiem koryta rzeki,
Śledzę miętusa, suma, szczupaka...
Serce przyspieszonym rytmem zaczęło bić!
Może już lub za chwilę spotkam rybę?
Ościenie trzymając w ręku jak Aborygen.
Lubię takie życie chłopca myśliwego...
Słońce przeźroczyste, ani obłoczka na niebie -
Przygrzewa głowę, kark i plecy...
Woda w rzece mieni się w promieniach srebra.
Sprzyja wyjścia ryby z korzeni nadrzecznych
I z wodorostów na światło dzienne.
Już dostrzegłem miętusa!
Śledząc nie spuszczając ze wzroku...
Z emocji serce wali jak dzwon -
Czuję pod żebrami jak łomocze...
Ryba zatrzymała się na samym dnie koryta,
I w dodatku wygodnie po mojej stronie.
Brzeg jeszcze nocnym przymrozkiem twardy -
Idealnie służy podejść jak najbliżej -
W dodatku słonce idealnie sprzyja -
Mój cień pada wzdłuż brzegu koryta -
Powoli, delikatnie zanurzam ościenie -
Miętus stoi jak wryty bez ruchu,
Jedynie wykonuje ruchy oporom prądom wodnym.
Ościenie zanurzyłem tuż nad grzbietem suma -
I jak przyfanzolę, aż muł z dna wody uniósł się -
Unoszę ościenie do góry z sumem nabitym
Wykładając na brzeg koryta rzeki.
Jestem podniecony, szczęśliwy i spełniony.
Ułamując dwie gałązki wawrzynka wilczełyko
Wracam do domu z łupem po jaki przyszedłem.
Była to opowieść chłopca znad rzeki dzieciństwa, Sidra.
Kuchnia wiejska - chłopskie jadło
Po rozgrzaniu pieca chlebowego, matka zazwyczaj, rzadziej ojciec,
wygarniała resztki wypalonego drewna żarowych węgielków
i wkładała do pieca chleb. Po wyjęciu upieczonego chleba, wkładała
babkę i w kąt brukiew lub czerwone buraki oraz ziemniaki z łupiną.
Brukiew smakowała, a czerwone buraki jeszcze bardziej były tak
słodkie i smaczne, zwiędłe, gdy ostudziły się do jedzenia, a ziemniaki
smakowały najbardziej.
Z miasta chleb biały z piekarni, kiełbasa cienka, gruba z rzeźni nieporównywalnie
odbiegało chlebowi razowemu z wiejskiego pieca, kiełbasie swojskiej roboty,
babce bogato zaskwarzonej, a nawet tym ziemniakom, brukwi i burakom.
Kocham cię, mój chłopski domu.
Brak możliwości realizacji
Już od początku stycznia br. jestem chory, jak w maju powtórzyło się to co było
wówczas tylko teraz dłużej. Nie dam rady pisać. Nic nie przychodzi do głowy.
Kto nie przeczytał w całości, może czytać w dowolnym miejscu sobie wybranym.
18.02.2021, czwartek